Paweł Gzyl

Patricia Kazadi: Tyle przeszłam i przeżyłam, że jestem silniejsza niż kiedykolwiek

Patricia Kazadi Fot. materiały prasowe Patricia Kazadi
Paweł Gzyl

Zniknęła z mediów dwa lata temu. Teraz powraca jako telewizyjna prezenterka i piosenkarka. Nam opowiada o tym, jak problemy ze zdrowiem fizycznym i psychicznym wpłynęły na jej karierę.

Oglądamy właśnie nowy program, którego jesteś prowadzącą – „Perfect Picture”. Co sprawiło, że wróciłaś na mały ekran po dwóch latach nieobecności?

To wynikało z mojej gotowości. Przez ostatnie kilka lat grałam w teatrze i tworzyłam piosenki, ale zrobiłam sobie dłuższą przerwę od mediów. Nie byłam na świeczniku. Potrzebowałam tej przerwy ze względów zdrowotnych, ale również dlatego, że chciałam przewartościować swoje życie. Dorastałam na oczach widzów i nie miałam takiego momentu, w którym mogłabym się zastanowić co jest dla mnie ważne. I w końcu go wygospodarowałam. Podczas tej przerwy miałam różne propozycje z telewizji, ale cały czas czułam, że nie jest to do końca to, co chciałabym robić, albo że jeszcze nie jestem gotowa. Przy „Perfect Picture” wszystko się zgodziło: poukładałam swoje sprawy, odpoczęłam i w pełni naładowana pozytywną energią mogłam wrócić na plan. Myślę, że musiałam podświadomie wysyłać takie wibracje i sygnały, bo niewiele później zadzwonił telefon z propozycją poprowadzenia „Perfect Picture”.

Co ci się spodobało w tym programie?

Przede wszystkim to, że odwołuje się do artystycznych aspektów, a ja się właśnie chcę teraz skupiać na takich tematach. Twórcami tego programu są producenci „You Can Dance”. To był więc dla mnie idealny powrót, gdyż znam tych ludzi ponad 10 lat, więc nie musiałam się stresować. To był ogromny komfort. I nie żałuję: miałam cudowny czas na planie, świetnie się bawiłam i dużo się nauczyłam. Poznałam najlepszych fotografów w Polsce. Mieliśmy świetnych uczestników: osiem barwnych i aktywnych osobowości, pełnych pasji do rywalizacji.

Wspomniałaś o „You Can Dance”. To talent-show jak „Perfect Picture”. Za co najbardziej lubisz programy tego typu?

Za to, że pomagamy w nich rozwijać się wspaniałym talentom. Dzięki „X-Factorowi” mamy Darię Zawiałow, Michała Szpaka i Dawida Podsiadło. To samo „You Can Dance”: Brian Poniatowski jest dzisiaj w Nowym Jorku cenionym choreografem. To są talenty, które zostały odkryte w naszych programach. Wiele osób, które przychodziły do nas, nie miałyby możliwości zrealizować tych marzeń – dostali więc od nas bilet do przysłowiowego „american dream”.

Kiedy prowadziłaś „You Can Dance” mówiłaś, że bardzo emocjonalnie podchodziłaś do uczestników i mocno przeżywałaś ich zmagania. W przypadku „Perfect Picture” też tak było?

Już nie tak bardzo. Musiałam sobie to poukładać w głowie, bo wiem, że moje zdrowie powinno być na pierwszym miejscu. Nie mogłam więc co tydzień przy każdym odpadającym uczestniku przeżywać załamania. Bo nie o to tutaj chodzi. Program rządzi się swoimi prawami, a ja jestem dojrzalsza niż 10-12 lat temu i potrafię to zrozumieć. „Perfect Picture” jest też inaczej kręcony. Przy „You Can Dance” wyjeżdżałam z uczestnikami na obozy i poznawałam ich historie. Byłam więc z nimi bardzo emocjonalnie związana. A tutaj powiedziałam sobie: „To jest show. Uczestnicy będą od razu odpadać. Dlatego proszę się zachowywać bez egzaltacji”. Nie powiem jednak, że nie uroniłam łezki. Ale na pewno starałam się podejść do tego profesjonalnie i z dystansem.

Kojarzysz się nam ze śpiewem, z aktorstwem i tańcem, a tutaj – fotografia. Interesujesz się robieniem zdjęć?

Jasne. Każdy, kto mnie zna prywatnie, wie, że robię całkiem niezłe zdjęcia. Oczywiście podobają się one moim przyjaciołom, bo w „Perfect Picture” nie wiem czy zaszłabym daleko. Lubię jednak robić zdjęcia i mam nawet od kilku lat swój prywatny profil na Instagramie, gdzie wrzucam fotografie moich bliskich, znajomych czy miejsc, które odwiedzam. Dzięki zdjęciom można zatrzymać ważny moment w naszym życiu, a potem do niego wrócić i się wzruszyć, albo przypomnieć sobie emocje, które odczuwało się w danej chwili.

A lubisz jak tobie robi się zdjęcia?

Nie znoszę. To dla mnie ogromny dyskomfort. Lubię jednak dać się zaskoczyć. Kiedy jest wybitny fotograf, ja przychodzę na plan zdołowana, a tu wychodzą piękne zdjęcia, na których wyglądam jak jakaś gwiazda (śmiech). Wtedy jestem zachwycona tym, jak on pięknie mnie widzi. Jest kilka takich osób, do których mam zaufanie, że w jakiej bym formie nie stawiła się na planie, to zawsze będą kreatywne efekty. To zależy jednak nie tylko od talentu fotografa, ale też od światła. Kiedy ktoś nie umie go ustawić, to potem na zdjęciu ma się siedem bród i wygląda się co najmniej niekorzystnie. Poza tym nie lubię pozować. Najlepsze zdjęcia wychodzą wtedy, kiedy idziesz ulicą i ktoś zrobił ci zdjęcie z zaskoczenia. Wtedy patrzysz i mówisz: „O, uchwyciłeś ten moment!”.

Wspomniałaś o Instagramie. To właśnie tam oglądamy dziś najczęściej zdjęcia. Lubisz ten rodzaj fotografii, który dominuje w social mediach?

Bardzo. Ale im są naturalniejsze, tym lepiej. Oczywiście na moim profilu są nie tylko takie zdjęcia. Pojawiają się tam również fotografie reklamowe, sesje i eventy. Najbardziej lubię jednak prywatne zdjęcia. Uważam, że pokazywanie się w pełnym makijażu z czterdziestoma nałożonymi filtrami, nie jest prawdziwe, kreuje nierealne standardy wyglądu i doprowadza do kompleksów, depresji, a nawet zaburzeń żywienia. Dlatego bardzo dbam o to, by u mnie na Instagramie był zachowany złoty środek.

No właśnie: kiedyś przyznałaś, że byłaś uzależniona od filtrów wykorzystywanych na Instagramie.

To prawda. Początkowo nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. Myślałam, że mam zdrowy dystans, ale okazało się, że kiedy mam gorszy dzień i nie wrzucę filterka, to nie czuję się dobrze ze sobą. To dało mi do myślenia: „O, jest problem!”. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że używamy filtrów. Wszystko jest dla ludzi. Ale nie powinno to zaburzać poczucia naszej wartości. Bo powinniśmy czuć się OK w wersji z filtrem i w wersji bez filtra. Na to trzeba zwracać uwagę. Jeśli jest problem, trzeba sobie zafundować detoks. I ja właśnie jestem na takim detoksie – od roku nie używam żadnych filtrów.

I jak sobie bez nich radzisz?

Dobrze. Dziwnie bym się nawet dzisiaj czuła z filtrem. Kiedyś był taki filtr, który daje świetne kolory, ale zmienia nie tylko tło, ale i twarz. Nie mogę go więc używać na sobie. Wykorzystuję ten filtr tylko wtedy, gdy fotografuję jakieś miejsca. Kiedy raz go użyłam na sobie, nie podobałam się już sobie w tej wersji. Wolę siebie naturalną. Stąd mój utwór „Natural”.

Social media narzucają dziś kobietom to, jak mają wyglądać. Poddajesz się tej presji?

Zawsze tak było. Tylko teraz jest może większe tego natężenie, bo masz social media, internet, telewizję, reklamy, billboardy. Kiedyś było tylko kino, ludzie szli na film z Marilyn Monroe – i to był standard. Potem pojawiły się modelki na pokazach mody – i to wyznaczało nam kanony piękna. Teraz jest to wszędzie i nie ma jak od tego uciec. Nawet kiedy człowiek chce się zrelaksować w domu i odpala sobie Instagram – już czuje presję. „O, jakie ona ma białe zęby” lub „O, jakie ona ma długie nogi” – myśli. Tymczasem mało kto tak wygląda naprawdę. No ale skąd młoda dziewczyna ma o tym wiedzieć?

Co więc robić?

Jest mnóstwo możliwości. Jeżeli zahacza to o zaburzenia żywienia, trzeba popracować z psychologiem. A jeśli to tylko kompleksy, trzeba sobie uświadomić, że Instagram podobnie jak inne media, to jest kreacja. Tak samo jak w filmie. Jestem też za tym, aby gwiazdy zachowywały na Instagramie wspomniany złoty środek, czyli wrzucały nie tylko idealną wersję siebie, ale pokazywały siebie prawdziwe, od kuchni. Żeby był zdrowy balans. Uważam też, że wszystkie mocne ingerencje filtrowe zmieniające rysy twarzy lub sylwetkę, powinny być wyraźnie oznaczane.

Ty poradziłaś sobie z tą presją sama czy z pomocą terapeuty?

Moja depresja była napędzana endometriozą. A ja o tym wcześniej nie wiedziałam. Zostałam dopiero zdiagnozowana trzy lata temu. Przedtem zmagałam się z samymi objawami: było mi smutno, nie miałam siły, czułam się niezrozumiana. I okazało się, że objawy choroby autoimnulogicznej mogą być nie tylko fizyczne, ale również natury psychicznej. Teraz, kiedy wiem na co choruję, jest mi już dużo łatwiej. Oczywiście do tego przyczynili się specjaliści: lekarze od endometriozy, od obniżonej odporności oraz terapeuci. Cały czas pracuję nad sobą. Mimo, że mam już pewną wiedzę psychologiczną, którą zdobyłam w ciągu dziesięciu lat, to i tak nadal się szkolę. Czytam mnóstwo książek, uprawiam mindfullness, medytuję. Dbam o higieniczny tryb życia i o równowagę pomiędzy pracą a odpoczynkiem. Chocby teraz przede mną teraz dwutygodniowy detoks w Azji.

Podobno to terapeuta zasugerował ci, że powinnaś wrócić do muzyki.

To prawda. Sześć lat temu przyszłam do niego i mówię, że jestem nieszczęśliwa. I nie wiem dlaczego, bo spełniam swoje marzenia, jestem w pięknym punkcie swojej kariery, robię fajne programy, jestem na okładkach pism, gram w filmach i serialach. A czuję się wypalona, sfrustrowana, zblazowana. Oczywiście nie wiedziałam wtedy, że choruję na endometriozę i to również z tego wynika.

Terapeuta wysłuchał mnie i pyta: „Co pani najbardziej lubi robić w życiu?”. „Muzykę” – odpowiadam. „Co dawniej pani robiła, kiedy miała pani gorszy dzień?” – ciągnie dalej. „Siadałam do fortepianu i komponowałam. Wylewałam w ten sposób wszystkie swoje żale i smutki” – wyznaję. „To kiedy pani ostatni raz grała na fortepianie?”. Cisza. „A kiedy pani ostatni raz śpiewała?”. Cisza. „To jak pani ma być szczęśliwa, skoro nie robi pani tego, co pani dawało największą radość w życiu?”. To był przełom. Podjęłam wtedy decyzję o przewartościowaniu swego życia. Nie możemy zapominać o tych małych przyjemnościach, które mają ogromny wpływ na to, jak się czujemy. Dzięki nim dajemy potem czadu w pracy. Ja, kiedy wypocznę, jestem dużo lepsza w tym, co robię, niż kiedy przychodzę na plan wykończona.

Dlaczego to muzyka jest dla ciebie największą przyjemnością?

Bo jest moją największą pasją. Moja kariera zaczęła się od muzyki. Wszystko inne było potem. Dlatego najbardziej bolesne było dla mnie, że to nie muzyka jest w moim życiu na pierwszym miejscu. Wszyscy znali mnie przede wszystkim z telewizji – z prowadzenia „You Can Dance” czy „Rancza”. Tymczasem ja chciałam, żeby mnie kojarzyli z moich piosenek. Wiele czynników zaważyło o tym, że tak się nie stało. Może dobór repertuaru, brak menedżera, no i to, że byłam tak pochłonięta pracą w telewizji, że nie miałam czasu pochylić się nad muzyką. Zanim odniosłam sukces w telewizji, byłam znana w undergroundzie: jako Trish śpiewałam z raperami, występowałam w jazzowych klubach, jeździłam na festiwale z kubańską orkiestrą. Po sukcesie „You Can Dance” stałam się „panią prowadzącą”, a muzyka tylko dodatkiem. Tak jest do dziś. To mnie boli i mam nadzieję, że teraz to się zmieni.

No właśnie: mamy twoją nową piosenkę – „Ona”. Wspomaga cię w niej raper Ten Typ Mes. Skąd pomysł na taki duet?

Po ogromnym sukcesie „Szukam tego hajsu”, czy innych naszych wspólnych utworów sprzed ponad dekady, ludzie notorycznie pytali nas czy znowu zrobimy coś nowego. Czuliśmy się więc w obowiązku stworzyć jakiś utwór dla naszych wiernych fanów. I nadarzyła się super okazja – moja nowa EP-ka. Zaprosiłam Mesa, a on się zgodził i dodał do tej piosenki inną perspektywę.

Raperzy dosyć przedmiotowo traktują kobiety. Nie przeszkadza ci to?

Trzeba pamiętać, że to tylko image. Znam wielu raperów prywatnie i są to często bardzo wrażliwe chłopaki. Ale akurat tutaj bardzo mi się to podobało. Bo w tej piosence ja pokazuję punkt widzenia kobiet, a Mes – facetów. Z tych różnic wynikają problemy w związku, które potrafią oddalać ludzi od siebie i powodują, że niby są ze sobą razem, a czują się samotni.

Ta piosenka opowiada o zazdrości o partnera. Tego też doświadczyłaś?

Jasne. To było w jedną i drugą stronę. Ale wydaje mi się, że lekka zazdrość o partnera jest OK. Ale silna – jest toksyczna i niszcząca. Kiedy się pojawia, oznacza, że nie ma zaufania. A bez zaufania, nie ma fundamentu związku. A bez fundamentu, żaden dom nie będzie stał.

Dlaczego kobiety postrzegają to inaczej, a mężczyźni inaczej?

To prawda. Zwróć uwagę, jak w piosence mówi ona: „Jestem tutaj dla ciebie, a ty jesteś myślami gdzie indziej”. To znaczy, że nie chce go kontrolować, ale chce, aby jej partner był z nią tu i teraz. Tymczasem Mes rapuje: „Zazdrość nigdy nie była moją jazdą”. Czyli facet czuje się jakby był osaczany. A przecież kobiecie nie o to chodzi. Żadna dziewczyna sama z siebie nie ma chęci sprawdzania chłopaka. To nie jest tak, że siedzimy i myślimy: „Hmm, nudzi mi się, może by tak zajrzeć mu do komórki?”. Kobiety robią to zawsze z jakiegoś powodu: albo przyłapią faceta na kłamstwie, albo czują, że coś ukrywa lub nie traktuję jej z szacunkiem. A mężczyźni patrzą na to inaczej: „O, ona się nudzi. Jest crazy i już sprawdza mi Instagrama”. Często wolą nie widzieć winy w sobie, nie analizują, że przecież to ma jakieś swoje podłoże w jego zachowaniu. Uwaga: nie mówię tu o sytuacjach, w których kobieta lub mężczyzna wnoszą w związek negatywne doświadczenia z przeszłości, które odreagowują na partnerze, bo to jest absolutnie inna historia.

Myślisz, że trudno dziś znaleźć faceta, który stawia na takie wartości jak lojalność czy zaufanie?

Trudno znaleźć w ogóle takich ludzi. Mamy takie czasy, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni potrafią być mało lojalni, zaangażowani i szczerzy.

Dlaczego?

Te wartości bardzo straciły na wadze. Poza tym obecnie jest dużo więcej kobiet niż mężczyzn. Dlatego faceci mają świadomość, że jak nie ta, to inna. Nie muszą się więc już tak bardzo starać jak kiedyś. Do tego kobiety nie są lojalne wobec siebie i nie mają oporów wchodzić w relacje z facetami, którzy są zajęci. Same jesteśmy więc sobie trochę winne, że nie trzymamy się razem. I wreszcie social media i profile randkowe. Dzisiaj to bardzo proste: pokłóciłeś się ze swoją partnerką, jesteś w złym nastroju, więc wchodzisz na Tindera i już masz nową dziewczynę. Kiedyś to nie było takie łatwe. Musiałeś choćby iść do baru i zagadać. Sprawa była więc bardziej skomplikowana.

Masz to szczęście mieć u swego boku takiego lojalnego i oddanego mężczyznę?

Nie. Jestem teraz singielką. I pierwszy raz od bardzo dawna jestem szczęśliwa.

Dlaczego?

Bo mam święty spokój. Nie zastanawiam się kto, co robi i sama też nie muszę się spowiadać i tłumaczyć. To rewelacja. Poza tym, po moich trudnych doświadczeniach zdrowotnych, potrzebuję wreszcie odpocząć i skupić się na sobie. Miałam długą przerwę od pracy, więc teraz jestem mega podekscytowana, że wracam i robię fajne projekty. Jestem temu bardzo oddana i nawet nie wiem, gdzie miałabym pod względem czasowym wsadzić teraz jakąś relację. Stałam się bardziej asertywna, bo moje zdrowie stało się moim priorytetem. Dlatego patrzę teraz na każdą nową osobę w moim życiu jako na wartość dodaną, albo nie poświęcam jej minuty czasu. Jeżeli poznaję faceta i widzę po pierwszym spotkaniu, że ta osoba mi nie służy i nie sprawia, że wychodzę z tego spotkania uśmiechnięta i zainspirowana, to nie kontynuuję tej znajomości. A kiedyś lubowałam się w toksycznych relacjach. Dzisiaj mam to poukładane, więc selekcja odbywa się bardzo szybko.

Co sprawiło tę zmianę w twoim nastawieniu?

Moje zdrowie. Tylko i wyłącznie. Endometrioza to choroba, która żywi się stresem. A większość stresu w moim życiu to były moje relacje. Poświęciłam na nie 10 lat swojego życia i myślę, że na razie wystarczy. Ale nie zapieram się rekami i nogami - po prostu w tej chwili lubuję się w „moim” czasie.

Podoba mi się to, że w swoim piosenkach nie śpiewasz o bzdurach. „Ona” opowiada o zazdrości w związku, wspomniana „Natural” – o tym, by nie ulegać presji mediów w kwestii wyglądu. Nie boisz się takich kontrowersyjnych tematów?

Mnie już nie zależy. Tyle przeszłam i przeżyłam, że jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Nie wstydzę się mówić o tym, o czym chcę mówić. Mam dużo do powiedzenia i chcę rozmawiać szczerze. Nie obchodzi mnie co inni o tym pomyślą. To mi daje wolność. Zawsze mi jej brakowało – a teraz ją mam. Dzisiaj już nie analizuję co się ludziom spodoba, a co nie, co się będzie lajkowało, a co nie. To jest dla mnie teraz tak absurdalne, że nie mogę zrozumieć, że kiedyś spędzałam nad tym tyle czasu. To nie jest prawdziwe życie. Prawdziwe życie to codzienne problemy: bycie z rodziną, pomaganie najbliższym, dbanie o swoje zdrowie, budowanie przyszłości. A nie ile masz lajków pod postem. Jeśli tak się patrzy na świat, to jest się wolnym, a ta wolność daje odwagę do mówienia tego, co ciebie interesuje, a nie tego, co wypada.

Dzisiaj jesteś bardziej dojrzała jako człowiek. To oznacza, że twoja nowa muzyka też będzie bardziej dojrzała?

Na pewno. Na razie to początek. Rozgrzewam się – i niedługo kolejne projekty. Mam nadzieję, że będą one powoli ugruntowywać moją muzyczną pozycję. Podchodzę jednak do tego z pokorą i ze spokojem. Nic na siłę. Daję temu czas.

„Ona” to nowoczesne R&B. Takie jest dziś twoje brzmienie?

Wszystkie moje nowe piosenki będą wokół „czarnej” muzyki. Ale w różnych odsłonach. Bo zamierzam jeszcze śpiewać przez 20 czy 30 lat. Wychowałam się na „czarnej” muzyce i od niej zaczynałam. Od jazzu, soulu i hip-hopu. Dopiero potem wjechały bardziej popowe tematy. Nie mam z tym jednak wielkiego problemu. Bardzo lubię pop: wczoraj słuchałam całą drogę do Wrocławia piosenek Backstreet Boys. Dlatego to nie jest tak, że zamykam się na jakiś gatunek muzyki. Mój głos najlepiej brzmi jednak w otoczeniu „czarnych” dźwięków.

Podobno twoje piosenki zostały docenione we Francji i w Kongo. Jak do tego doszło?

Mały sukces we Francji i w Belgii pojawił się ze względu na mój duet z Mattem Pokorą. Nasza piosenka „Wanna Feel You Now” jest grana do dziś w różnych radiostacjach i w telewizjach, mimo że od jej premiery minęło dziesięć lat. To niesamowite i wzruszające. Kongo to dopiero była niespodzianka - po sukcesie „Wanna Feel You Now” okazało się, że moje kolejne single również są tam słuchane i za utwór „Live a Little” dostałam nawet nagrodę za najlepszy teledysk roku.

Dlaczego jesteś doceniana jako piosenkarka bardziej za granicą niż w Polsce?

Z dwóch powodów. „Czarna” muzyka nie wiedzie prymu w Polsce. Przynajmniej na razie. Niektórzy czekają wiele lat na swój „moment”. Może tak będzie i w moim przypadku? Jestem pełna pokory i spokoju, nie podchodzę więc do tego ze złością, tylko raczej myślę: „OK, to jeszcze nie ten czas. Mój czas jeszcze nadejdzie”. I drugi powód: za granicą ludzie znają mnie jako wokalistkę, a nie telewizyjną prezenterkę. Usłyszeli piosenkę – i im się spodobała. A tu mówią: „To ta Kazadi z „You Can Dance”? To ona śpiewa?”. Nie traktują tego poważnie. Nikt nie patrzy na mnie jak na profesjonalną wokalistkę. Tymczasem ja skończyłam szkołę muzyczną I i II stopnia, gram na instrumentach, komponuję i śpiewam. A ludzie o tym nie wiedzą. Im się wydaje, że pani z telewizji nagle się rzuciła na śpiewanie.

Z tym imagem jest mi nomen omen trudniej. Wszyscy myślą, że jak prowadzę popularne programy w telewizji, to będzie mi łatwiej zaistnieć z moimi piosenkami. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Ale OK – nie narzekam. Spełniam się na wielu płaszczyznach od tak wielu lat jestem za to wdzięczna.

Szefom z telewizji podoba się, że zajmujesz się też muzyką?

Tak. Zawsze byli za tym i nadal mnie wspierają. Przy „Perfect Picture” podpytywali nawet, czy nie chciałabym dać swojej muzy do programu. Są więc bardzo pomocni i cenią, że się rozwijam na różnych polach.

No właśnie: grasz od czterech lat w Teatrze Capitol w dwóch spektaklach. To chyba duże wyróżnienie?

Oczywiście. Czuję się bardzo doceniona. Przy spektaklu „Dwie pary do pary” pracowałam z Olafem Lubaszenko i wiele się od niego nauczyłam. Mało tego: dostałam ostatnio od trzech szanowanych reżyserów propozycję zagrania w kolejnych spektaklach. Nie mogłam niestety ich przyjąć, bo mam muzyczne plany i żeby je sensownie zrealizować, nie mogę podejmować się innych projektów. Ale sam fakt, że takie propozycje padły, sprawia że czuję dużą nobilitację.

Co ci daje teatr, czego nie daje ci muzyka?

Niby to podobne sfery: tu i tu występuję przed publicznością. Ale to zupełnie inne emocje. Grając w teatrze ludzie reagują bardzo ekspresyjnie: śmieją się i klaszczą. Uwielbiam to. Poza tym pracuję w zespole – razem z innymi aktorami tworzymy jeden team. Musiałam się więc nauczyć grania do jednej bramki na nasz wspólny sukces. To cudowne doświadczenie i mnóstwo wspaniałych wspomnień, chociażby z wyjazdów za granicę do publiczności polonijnej.

Jak sobie radzisz z tremą przed spektaklami?

Kiedyś miałam ogromne problemy. Dzisiaj denerwuję się – ale potrafię nad tym panować. Radzę sobie z tym znacznie lepiej. U mnie właściwie to nie była trema, tylko strach, który wynikał z tego, że nie wierzyłam w siebie. Wychodziłam na scenę i myślałam: „Boże, co ja tutaj robię? Przecież ja nic nie umiem. Uciekam stąd!”. Wtedy spinało się całe ciało i nic nie mogłam zrobić. Dzisiaj staram się uświadomić sobie, że pracuję już w show-biznesie ponad 20 lat, ciągle mam nowe projekty, do tego kocham to robić. Czemu więc nie mogę pokazać innym siebie? „Daj spokój. Idź do nich i zrób rozpierdol!” – dopinguję się. I czasami to działa. A czasami nie. Generalnie jest jednak lepiej.

Wspomniałaś, że jesteś w show-biznesie ponad 20 lat. To ogromne doświadczenie przydaje ci się dziś w pracy?

Bardzo. Choćby w sytuacjach awaryjnych. Ostatnio graliśmy spektakl w Międzyzdrojach i nagle wyłączyli prąd. Nie widzieliśmy się na scenie i trzeba było kombinować. Wtedy telewizyjne doświadczenie bardzo mi się przydało – wiedziałam jak zabawić publiczność, jak improwizować „na żywo”.

Jak lubisz odpoczywać po występach i nagraniach?

Staram się uprawiać aktywność fizyczną, bo endometrioza nie lubi zastania. Spaceruję, pływam, uprawiam pilates. Jednak definicja odpoczynku dla mnie to ciepły kocyk, herbatka, moja kanapa i dobry film.

Kiedyś mówiłaś, że marzysz o trzech synach. To nadal aktualne?

Niestety ze względów zdrowotnych to się zmieniło. Trzej synowie muszą na razie poczekać na ławce rezerwowych. Teraz moim priorytetem jest nagranie nowej płyty. Ale też rozwijanie działalności prospołecznej. Czyli uświadamianie innych o endometriozie, praca na rzecz kobiet, przygotowywanie dzieci i młodzieży do obecności w social mediach, radzenie sobie z internetowym hejtem. To, że coś robię dla innych, nadaje sens mojemu życiu. Zamiast użalać się nad sobą, przekuwam negatywne doświadczenia w pomoc innym. Dzielę się swoją historią, bo wiem, że tak samo jak ja, osoba zmagająca się z tego typu trudnościami, chciałaby wiedzieć, że nie jest z tym sama. Z czegoś złego staram się zrobić coś pozytywnego - z plasterków kwaśnej cytryny każdego dnia robić pyszną lemoniadę.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.