Pacjent nie żyje. Skazany lekarz czuje się niewinny
Zostałem skazany bez dowodów winy - mówił doktor Marek D. podczas wczorajszej rozprawy apelacyjnej w Sądzie Okręgowym w Krośnie.
Ordynatora otolaryngologii sanockiego szpitala w maju br. skazał Sąd Rejonowy w Krośnie. Ustalił, że Marek D. opuścił oddział w trakcie dyżuru.
W tym czasie jeden z pacjentów, cierpiący na przypadłość związaną z połykaniem pokarmu, zadławił się kęsem kolacji. Jedyną osobą z personelu medycznego w całym budynku (główna siedziba szpitala jest kilka ulic dalej) była pielęgniarka. Podjęła próbę ratowania 73-latka, jednocześnie szukano lekarza. Zanim pojawił się ordynator, pacjent przestał oddychać. Marek D. przeprowadził tracheotomię, chorego w ciężkim stanie przewieziono na intensywną terapię, ale skutki niedotlenienia okazały się nieodwracalne. 73- latek zmarł półtorej godziny później.
Lekarza nie było na oddziale. To, zdaniem sądu, okoliczność, która nie budzi wątpliwości w związku ze śmiercią pacjenta. Marek D. twierdzi, że w tym czasie wykonywał inne obowiązki ale nie opuścił terenu szpitala.
Lekarz dostał wyrok w zawieszeniu, ale nie zgodził się z nim: domaga się uniewinnienia albo ponownego procesu. Prokuratura także się odwołała: chce by lekarz stracił prawo wykonywania zawodu. Dziś apelację rozpatrywał Sąd Okręgowy w Krośnie.
Osiem miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata oraz 60 tys. zł nawiązki dla rodziny zmarłego - taką karę orzekł wobec Marka D. sąd w I instancji. Uznał, że jako lekarz dyżurny odpowiadał za chorych. Opuszczenie oddziału było narażeniem pacjenta na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia.
Ten wyrok okazał się dla Marka D. i jego obrońcy nie do przyjęcia. Obaj złożyli apelacje. Oskarżony napisał swoją bardzo profesjonalnie. Argumenty zawarł na dziewięciu stronach maszynopisu. Zdaniem oskarżonego - sąd w procesie popełnił błędy, pominął dowody, nie wyjaśnił wszystkich okoliczności.
Podczas wczorajszej rozprawy sędzia Artur Lipiński przypomniał przebieg zdarzenia i ustalenia pierwszego procesu. Powiedział, że są w tej sprawie fakty bezsporne: to, że nieobecność Marka D. na oddziale przyczyniła się do śmierci pacjenta i to, że był od jedyną osobą, która w tym przypadku mogła udzielić skutecznej pomocy. Ale też przyznał, że zeznania świadków nie do końca są ze sobą zbieżne.
Dlatego też trudno było ustalić precyzyjne, ile czasu upłynęło od momentu, gdy salowa na polecenie pielęgniarki wykonała telefon do lekarza (wcześniej szukała go na całym piętrze, ale bez skutku), do chwili, gdy ten pojawił się przy pacjencie. Personel (pielęgniarka, salowa, pracownik rozwożący posiłki) oraz krewni pacjenta, którzy w krytycznej chwili przyszli w odwiedziny - wszyscy byli zdenerwowani, nie patrzyli na zegarek.
W zeznaniach świadków pojawił się wątek, że Marek D. miał w tym czasie wybrać się na przejażdżkę rowerową. Temu sąd nie dał jednak wiary. Gdzie był lekarz? On sam twierdzi, że przez diagnozował mężczyznę, który zgłosił się ze skierowaniem na oddział. Spotkał go na schodach i poszedł z nim piętro niżej. Kondygnacja na parterze była pusta po wyprowadzce oddziału neurologicznego, ale w jednym z pomieszczeń pozostał aparat USG. Po konsultacji wyszedł na podwórko, tam odebrał wezwanie i natychmiast wrócił na oddział. Po badaniu nie pozostał jednak żaden ślad (urządzenia nie ma już w szpitalu). Marek D. stwierdził, że nie pamięta ani nazwiska pacjenta, ani lekarza, który miał wystawiać jego skierowane. Na oddział go nie przyjął, bo uznał, że nie ma do tego wskazań.
Sędzia Artur Lipiński przypomniał zeznania dyrektora sanockiego szpitala, który stwierdził jednoznacznie, że lekarz dyżurny nie ma prawa opuszczać oddziału. Ale sam doktor D. powołuje się na warunki umowy dotyczącej pełnienia dyżurów. Argumentuje, że ta zobowiązuje go do przebywania na terenie pomieszczeń szpitala i tego terenu nie opuszczał.
- Byłem pod telefonem komórkowym, w każdej chwili do dyspozycji - powtórzył podczas wczorajszej rozprawy apelacyjnej. Jego zdaniem to personel oddziału nie potrafił szybko i skutecznie powiadomić go o sytuacji.
Odwołanie złożyła też prokuratura, która uważa, że w wyroku zabrakło orzeczenia zakazu wykonywania zawodu. Prokurator Marcin Bobola zwrócił uwagę, że oskarżony, doświadczony lekarz i ordynator, w sposób karygodny zlekceważył swoje podstawowe obowiązki.
- Tym bardziej, że chodziło o pacjenta szczególnego ryzyka, który kilka dni wcześniej także się zadławił i konieczna była interwencja lekarska - mówił prokurator Bobola. - Tymczasem lekarz w porze posiłku oddala się w nieznanym kierunku nikogo o tym nie informując. Wersja o innym pacjencie jest nie do przyjęcia. Diagnozowanie w czasie dyżuru pacjenta "z ulicy" to niedopuszczalna praktyka.
Sąd Okręgowy zapowiedział, że wyrok w sprawie apelacji wyda za dwa tygodnie.