Owocem mojej śląskiej przygody jest „Pociecha”. Trochę mnie uspokoiła
- Zależało mi, żeby zrobić film lekki, zabawny, bo tylko tak można opowiadać o życiu trudnym, zawiłym i smutnym - mówi reżyser Paweł Podlejski. - Nie lubię zalewać ludzi depresyjną smołą
Jaki jest pana Śląsk?
Wyjechałem z Rudy Śląskiej do Niemiec w 1985 roku, w wieku 16 lat. Śląsk, w którym żyli jeszcze moi rodzice, nie istnieje. Zmieniał się na moich oczach. Wychowywałem się w domu jednorodzinnym otoczonym łąkami. W czasach PRL-u budowano na nich osiedle, głównie dla ludzi przyjeżdżających tu do pracy. A dzisiejszy Śląsk to inna bajka.
Wrócił pan z Niemiec, żeby tu nakręcić swój debiutancki film fabularny?
Przyjechałem do Polski po studiach w berlińskiej filmówce, bo chciałem tu pomieszkać, odpocząć od siebie, Berlina, a nie po to, żeby kręcić film. Miałem wówczas za sobą około 20 lat pobytu poza Polską.
Filmowcy nie szukają plenerów w Rudzie Śląskiej. Przez sentyment osadził pan akcję swojej „Pociechy” właśnie w tym mieście?
Kiedy pisałem scenariusz „Pociechy”, akurat mieszkałem w Rudzie Śląskiej. Umieściłem moich bohaterów w miejscach, które znam, które widziałem z okna. Filmowy Patryk mieszka w bloku wzniesionym na łąkach zapamiętanych z dzieciństwa. W moim domu rodzinnym mieszka kolejna filmowa bohaterka. Ale historia opowiedziana w filmie może rozgrywać się wszędzie, jej rdzeń jest uniwersalny. Śląsk stanowi tylko jej tło, choć bardzo specyficzne i konkretne.
Filmowy Patryk, podobnie jak pan, skończył reżyserię w Berlinie, a w Polsce zarabia na życie ucząc niemieckiego. Ile w „Pociesze” jest wątków autobiograficznych?
Patryk przestał robić filmy po różnych perypetiach i niepowodzeniach i to jest wprost nawiązanie do mnie. On żyje, tak po prostu, przed siebie. Można to nazwać bytowaniem w zawieszeniu, w oczekiwaniu na jakiś impuls. I ten impuls się pojawia w postaci dziewczyny, która puka do jego drzwi. Od tego momentu historia „Pociechy” jest prawie całkowicie zmyślona.
Śląsk to takie miejsce tułacze, bo tu ludzie spotykają się, jak na skrzyżowaniu dróg?
Na Śląsku od stuleci ścierają się różne obszary kulturowe. Patryk przyjeżdża z Berlina, filmowa Paulina z Lublina. Zachód i Wschód. Wybór miejsc, z których przybywają postaci „Pociechy”, nie jest przypadkowy. Na płaszczyźnie konkretu nic w tym filmie nie jest przypadkowe.
Pojawiają się w tym filmie także Stany Zjednoczone. Czego tam pan szukał?
W Polsce wychowywałem się na amerykańskich filmach. W Niemczech zainteresowało mnie dodatkowo amerykańskie kino offowe, a Ameryka stała się mitem, miejscem, w którym wykorzeniony człowiek może odnaleźć miejsce dla siebie. Bo właśnie takim człowiekiem poczułem się w Niemczech. Chciałem zostać w Stanach, robić tam filmy. Jednak wróciłem do Niemiec i studiowałem w Berlinie reżyserię.
Przed czym pan tak uciekał?
Zawsze uciekamy przed sobą. Moje życie po ukończeniu studiów dalej było poszarpane i zygzakowate. Mieszkałem we Wrocławiu, Warszawie i znów wróciłem do Niemiec, zaliczyłem tam kilka innych miejsc niż Berlin, próbując pisać jakieś scenariusze. Potem kolejny powrót do Polski, do Katowic. Wracałem też trzy razy do Rudy Śląskiej, gdzie obecnie mieszkam.
Los wybrzydzał czy pan?
Nie było łatwo, bo ani tu, ani tam nikt na mnie nie czekał i nie czeka. W Polsce jestem, i chyba już pozostanę, człowiekiem z zewnątrz, mentalnie z zewnątrz.
W 2015 roku, w prestiżowym konkursie Script Pro, organizowanym przez Szkołę Wajdy i festiwal PKO Off Camera, otrzymał pan, z Michałem Szalonkiem, nagrodę specjalną za scenariusz „Marek”. Był więc sukces.
Pisaliśmy ten scenariusz kilka lat. Najpierw nosił tytuł „Hłasko”, potem „Marek”, a teraz „Westend”, od nazwy stacji metra w Berlinie, gdzie toczy się większość akcji filmu. Byłbym ciekaw Hłaski, gdyby dożył dzisiejszych czasów, może wyleczony ze swojego demonicznego błądzenia, szukania miejsca dla siebie. Jego postać jest mi bliska. Tak naprawdę ten scenariusz nie jest o nim, tylko o Podlejskim i Szalonku. Historia jest zmyślona, ale mocno oparta na postaci i elementach biograficznych Hłaski.
Scenariusz ma szanse na realizację?
Są takie zamiary, zobaczymy, co z nich wyjdzie. Choć w mojej głowie ciągle pojawiają się nowe pomysły. Miałem w życiu okresy poddawania się i frustracji, bo nic mi nie wychodziło. Byłem nawet przekonany, że chcę sobie dać spokój z filmem, na zawsze. Nie na zasadzie, że się wycofam w zarośla, poczekam na sprzyjającą okazję, a potem wyskoczę jak dziki kot. Ja naprawdę sobie odpuściłem. To trwało kilka lat. Próbowałem w tym czasie pisać powieść, wiersze, tłumaczyłem teksty, uczyłem niemieckiego.
Taki właśnie jest pana filmowy Patryk: sfrustrowany, przyczajony w Rudzie Śląskiej. Co się stało, że jednak pan wyskoczył z tych zarośli i nakręcił „Pociechę”?
Nic się nie stało. Po prostu wiosną 2015 roku pojawił się taki impuls, który mi podpowiadał, że muszę zrobić film pełnometrażowy, tu i teraz. Tanim sumptem, bo nie będę się nikogo o nic prosił. To nie jest dramatyzowanie reżysera i scenarzysty, ale czułem w sobie siłę i energię, które mnie pchały do tego projektu. Pomysł pojawił się nagle, w krótkim czasie napisałem scenariusz i zacząłem organizować ekipę. W lipcu 2015 zaczęliśmy zdjęcia. W międzyczasie wpadła nagroda za „Marka”, więc były jakieś pieniądze na rozkręcenie produkcji.
Od początku było wiadomo, że pan zagra główną rolę?
Tak, bo z tej siły i energii brała się też moja pewność siebie. Czułem, że wszystko się jakoś powiedzie i na koniec będę mógł podpisać się pod tym filmem. Potem otrzymaliśmy jeszcze stypendium Marszałka Województwa Śląskiego, które ułatwiło nam postprodukcję „Pociechy”.
Jaki będzie dalszy los „Pociechy”?
Najbliższy pokaz filmu jest 22 marca w Rudzie Śląskiej w kinie Patria o godz. 19.00. „Pociecha” wyruszy na festiwale, będzie żyła swoim życiem i zobaczymy, gdzie mnie zaprowadzi. Długo trwało, aż w końcu wyskoczyłem z tych zarośli, ale dzięki temu mam teraz w sobie dużo cierpliwości. Odświeżam w Niemczech kontakty, w sierpniu „Pociechę” będzie można zobaczyć w Berlinie.
Jest w panu dużo pozytywnej energii?
Teraz mogę o sobie powiedzieć, mając tyle lat, ile mam, że jestem reżyserem. Zawsze sobie powtarzałem, że dopiero po nakręceniu pełnometrażowej fabuły będę reżyserem. „Pociecha” odcięła mnie od artystycznie trudnej przeszłości, dodała pewności siebie i trochę mnie uspokoiła. Ten film jest dla mnie takim katharsis, artystycznym zmartwychwstaniem.
Może mieszkając w Warszawie byłoby łatwiej realizować filmowe plany?
Nie ciągnie mnie tam. Póki co. Gdybym był aktorem, co innego. Aktor musi się pokazywać, chodzić na castingi, a od tego w Polsce jest głównie Warszawa. Wolę moje zarośla, tu obmyślam i piszę scenariusze i stąd będę się starał przygotować kolejny projekt. Poza tym chyba już nie przepadam za dużymi miastami. Mieszkałem przez lata w Kolonii, Berlinie, Nowym Jorku, Bostonie. No i pół roku w Warszawie. Nawet Katowice mnie męczą, więc zamieszkałem znów w Rudzie. Wieczorem ulice tu obumierają i jest trochę jak na wsi. Ruda ma ponadto niesamowite klimaty, bardzo filmowe, inspirujące. I najpiękniejsze zachody słońca, jakie widziałem.
Ile w panu zostało śląskości?
Nie czuję w sobie pilnej potrzeby pielęgnowania śląskiej tradycji, ale odnoszę się do niej z wielkim szacunkiem. Pochodzę z tradycyjnej śląskiej rodziny, ale gdy stąd wyjechałem, mieszkałem w różnych miejscach i pewnie gdzieś po drodze śląskość moich przodków ze mnie wyparowała. Czasami porozmawiam sobie w gwarze śląskiej. W Rudzie Śląskiej słyszy się ją często.
Dlaczego zatem ciągle wracał pan na Śląsk?
Wracałem nie dlatego, że to jest Śląsk, ale po prostu dlatego, że stąd pochodzę. Chciałem po długiej tułaczce zahaczyć o miejsce, które mnie w dzieciństwie kształtowało. Rozmawiałem o tym kiedyś z Michałem Szalonkiem. Dla niego powrót na Śląsk wiązał się z zaspokojeniem noszonej w sobie od początku emigracji tęsknoty. Dla mnie wizja powrotu tutaj wydawała się przez długi czas czymś bolesnym. Jak się okazuje, to, czego najbardziej unikamy w życiu, albo czego się boimy, jest często najlepsze dla nas. Powrót na Śląsk okazał się dla mnie ważny, a jednym z jego efektów jest zrobienie filmu „Pociecha”. To jest owoc mojej przygody śląskiej.
Czy pochodzenie ze Śląska w jakiś sposób pana ograniczało?
Ślązakom zarzuca się pasywność, przykucie do swojej tradycji i Śląska, a mnie kiedyś stąd wywiało i potem ciągnęło coraz dalej w świat. Przeprowadzka do innego kraju w wieku 16 lat nie jest jednak najlepszym pomysłem. W 1985 r. Polska i RFN to były dwie odległe planety. Ten nowy świat mnie fascynował, ale był też obciążeniem, wyzwaniem, bo z dnia na dzień stałem się obywatelem państwa niemieckiego, musiałem się uczyć języka i tamtejszej mentalności. To ściągnęło na mnie wiele problemów, głównie problem rozdarcia, z którym borykam się do dziś.
Takie wykorzenienie cechuje na resztę życia?
Pewnie tak, ale cóż, będę dalej szedł swoją drogą i próbował realizować kolejne filmy. Noszę w sobie i częściowo już na papierze wiele historii nieopowiedzianych, których się uzbierało w moim życiu.
Pana filmowy Patryk też akceptuje, co mu życie niesie. Z nikim nie walczy, do nikogo nie jest wrogo nastawiony. To jest takie śląskie?
Nie chcę mówić za innych. Ja już jako dziecko przyjaźniłem się i uczyłem żyć z „obcymi”, z „ludźmi z zewnątrz”. Potem w Niemczech sam stałem się kimś z zewnątrz. Nie lubię określenia: „gorol”. Kiedy to słowo pada z ust rdzennych Ślązaków, czuję się źle. Uważam, że bierze się z kompleksów i słabości. Podobnie reaguję na ludzi, którzy nie widzą we mnie „prawdziwego” Polaka. To świadczy o jeszcze gorszych mechanizmach. Jaka w ogóle jest różnica między Polakiem a „prawdziwym” Polakiem? Kto ma prawo ją definiować i skąd bierze to prawo?