Oswajanie katastrofy
W zeszłym tygodniu przyznałam się do podsłuchiwania ludzi, co przyniosło taki skutek, iż kilku znajomych oświadczyło, że poważnie zaczną zastanawiać się, czy przypadkiem w kawiarni nie siedzę obok nich przy sąsiednim stoliku, albo nie idę za nimi po ulicy, gdy prowadzą rozmowy przez komórkę.
Nie przekonały ich moje tłumaczenia o wrodzonej dyskrecji, nieujawnianiu danych osobowych na łamach gazet i tym podobne zapewnienia, które świadczą o mojej uczciwości. Jako ostateczny argument podałam fakt, iż nie jestem sama - Wojciech Bonowicz też podsłuchuje, o czym bez większego skrępowania pisze w wydanym właśnie „Dzienniku końca świata”.
Największą frajdę sprawia mu podsłuchiwanie w środkach komunikacji publicznej. Po prostu siada i obserwuje ludzi, którzy przynoszą mu nieoceniony materiał do snucia uderzających w mrożkowski ton gawęd o naszej kondycji, śmiesznostkach i wzniosłościach. Jedzie przez Polskę i przygląda się plakatom przedwyborczym, na których marzący o władzy kandydaci prezentują swoją - według nich najlepszą - twarz, a prawdę mówiąc taką, że nikt rozsądny nie powinien im zaufać. Patrzy na zabieganych Polaków, a także okropne, porozstawiane w wielu miejscach reklamy. I dostrzega w nich nie tylko brak gustu, ale i świadectwo przedsiębiorczości rodaków. Nie kpi z tej brzydoty specjalnie, raczej woli przyglądać się jej powolnemu znikaniu. Bo jak z lektury książki wynika, Bonowicz jest człowiekiem łagodnym i lubi ludzi z ich całym bagażem nieporadności.
Siebie też traktuje z wyrozumiałością i przynależnym ludziom z inteligentnym poczuciem humoru dystansem, powtarzając za Hrabalem zdanie: „Świat jest straszny, ale ja postanowiłem, że jest piękny”. Bo przecież zbliżającą się nieuchronnie katastrofę da się oswoić za sprawą pobłażliwego uśmiechu. Miast ronić łzy, da się żartować z osobistego końca świata, który odkrywa się, gdy coraz trudniej wbiec po schodach na kolejne piętro.
Ale gdy już się na nie wejdzie, można zamknąć drzwi, poprawić nastrój nalewką i pielęgnować w sobie człowieka wewnętrznego, który bez wątpienia tkwi w Bonowiczu-poecie. Mając oczywiście świadomość, że tak naprawdę od poetów niewiele się oczekuje i przez to - jak mawia Marcin Świetlicki - są niezależni, gdyż nikomu na nich nie zależy. Ale nie ma się co tym martwić, można sięgnąć po teksty kilku istotnych pisarzy, można zanotować na kartkach kilka istotnych myśli, na których zaraz położy się kot Leon. To on jest najbliżej pracy literackiej Bonowicza, nikt inny przecież na niej nie siada.
Gdy czytałam „Dziennik końca świata” chodziła mi po głowie piosenka Jaromira Nohavicy, którą bardzo lubię:
„Gdy będę starszym panem będę grzebał w stercie ksiąg i młode wino zlewał w dzban Gdy będę starszym panem uczuć swych rozproszę mrok i komu zechcę swą miłość dam. Pergamin kupię też i piórko, i tusz i będę tkwił, jak mędrzec z Chin, na brzegu rzeki, gdy będę stary już”.
W kolejnej zwrotce starszy pan zajmuje swoje stałe miejsce w kącie kawiarni, a ja wyobrażam sobie, że siedzę przy stoliku obok i podsłuchuję przepływające przez jego głowę myśli. Wojciech Bonowicz nie jest oczywiście starszy panem, ale poziom mądrej, łagodnej refleksji, którą nasączona jest jego ostatnia książka, jakoś dziwnie przenosi mnie w takie rejony.