Kto nie spędził lata w Beskidach, nie zna życia. Fioletowe od jagód buzie, obowiązkowe zdjęcie „z miśkiem”, lody „U Janeczki”. Zebraliśmy beskidzkie wspomnienia Ślązaków i Zagłębiaków sprzed lat.
Zaczyna się kolejny wakacyjny sezon w Beskidach. Co Państwo będą tam robić? Bo że choć raz w to lato wybierzemy się do Wisły, Ustronia, Szczyrku czy Brennej, to pewne. I dobrze! Mamy to szczęście, jako mieszkańcy woj. śląskiego, że piękne góry z dobrą infrastrukturą mamy w zasięgu maksymalnie półtoragodzinnej podróży autem lub pociągiem. A zatem - co tam można robić? Wylegiwać się na Błatniej, moczyć w solance, wypatrywać Tatr na Stożku, majtać nogami na kolejce na Czantorię lub podziwiać panoramę Bielska z wagonika na Szyndzielnię. Jeść „Ciacho Mistrza”, oscypka albo kwaśnicę. A co robiliśmy podczas wakacji w Beskidach przed laty? Oto osiem wspomnień, które ma każdy z nas.
Kąpiel w Wiśle
Tłumy śląskich turystów mogły spędzać czas na odkrytych kąpieliskach w Ustroniu i Wiśle. Zostały otwarte jeszcze przed wojną i przyciągały letników. Basen w Ustroniu sąsiadował z bulwarami wiślanymi, które także były oblegane przez turystów. Powstałe tu podczas regulacji rzeki tzw. tamy były idealnym miejscem wypoczynku, na wysokich wodospadach można było posiedzieć, a miejscami nawet popływać, choć zazwyczaj woda sięgała co najwyżej do pasa. Dzisiaj zarówno Wisła, jak i Ustroń nie mają już starych basenów. W Wiśle zostaną co prawda odbudowane, ale w Ustroniu sprawa wygląda gorzej. Miasto pod koniec lat 90. XX wieku sprzedało basen, na którego remont nie było go stać, a w jego miejscu powstał hotel, przy którym z kolei miał stanąć kryty basen, który... nie powstał do dzisiaj. Ustroński samorząd od lat stara się wybudować nowe kąpielisko, na razie sprawa utknęła na etapie poszukiwania lokalizacji. Pozostają wspomnienia. A kąpiel w Wiśle? Ani Ustroń, ani Wisła nie zdecydowały się w czerwcu 2019 r. na uruchomienie tu kąpielisk, więc turyści pluskają się w nich na własną odpowiedzialność.
Nocleg w schronisku
30 lat temu nie było o niego tak łatwo, mimo iż nasze Beskidy zostały nieźle zagospodarowane turystycznie jeszcze za czasów śląskiego wojewody Grażyńskiego (który prywatnie był zawołanym turystą). Ale schroniska budowano z myślą o wytrawnych turystach i dzielił je często dzień wędrówki. Wysiadając z pekaesu na końcowym przystanku i wchodząc na szlak, człowiek przepadał w dziczy. To domeną jej miłośników była włóczęga górskimi szlakami po schroniskach o spartańskich przeważnie warunkach. Kiedy ważne schronisko na Hali Miziowej pod Pilskiem poszło z dymem, „nowe” przez dziesięciolecia gnieździło się w zaadaptowanych zabudowaniach gospodarczych. Mimo tego, zwolenników „gleby”, czyli tańszego noclegu na podłodze, nie brakowało. Kiedy człowiekowi nie odpowiadało schroniskowe menu z nieśmiertelnym bigosem („przeglądem tygodnia”), był skazany na własne kucharzenie. Tyle że o chińskich zupkach czy gorących kubkach, zalewanych wrzątkiem (ten w schronisku był za darmo) w latach 70. czy 80. nikomu się nie śniło. Owszem, można było ugotować sobie zupę z torebki. Jeśli się miało gdzie, bo schronisko niekoniecznie posiadało kuchnię turystyczną do dyspozycji gości. Zresztą delikwentów z palnikami (benzynowymi, chyba że komuś chciało się taszczyć ciężką, parukilową butlę z gazem) kierownik przeważnie przepędzał, i nie ma się co dziwić, jeśli nie chciał, by mu to śmierdzące ustrojstwo wysadziło schronisko w powietrze. Oczywiście można było kucharzyć na zewnątrz, jednak w wichrze i zacinającym deszczu wymagało to szczególnej desperacji.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień