Olga Bończyk: Wracam do czasów, kiedy rozkochałam się w śpiewaniu wielogłosowym
- Pewnie śpiewając taką muzykę, nie wypełnię stadionów, ale mam poczucie, że ona zadowoli tych, którzy poszukują czegoś nietuzinkowego, wyjątkowego. Czegoś, co da im poczucie, że nie wszystko na tym świecie nam psieje - mówi artystka Olga Bończyk
Dokąd, do kogo wraca pani płytą „Wracam”?
Wracam do korzeni mojej przygody z muzyką, szczególnie do lat 80., kiedy to dołączyłam do zespołu Spirituals Singers Band. Wówczas był to dobrze rozpoznawalny, jazzowy zespół wokalny, wielogłosowy. Byłam świeżo po maturze, lubiłam śpiewać, ale prawdę mówiąc niewiele jeszcze wiedziałam o profesjonalnym śpiewaniu. Włodek Szomański, który był liderem zespołu, dał mi szansę - otworzył przede mną wrota do profesjonalnej sceny. Tak się zaczęła ta moja historia ze śpiewaniem, z koncertowaniem. Zatem po latach wracam teraz do czasów, kiedy to rozkochałam się w śpiewaniu wielogłosowym. Nie znalazłam sprzymierzeńców, którzy by pośpiewali ze mną wielogłosowo, a cappella, czyli bez instrumentów, więc nagrałam ją sama. Zatem sama ze sobą śpiewam na tej płycie na sześć głosów piosenki w jazzowych aranżacjach, które są dobrze znane i lubiane.
„Walc Embarras”, „Jeszcze w zielone gramy”, „Łatwopalni”, „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał” to również i moje ukochane piosenki. A poza tym wielkie hity!
Mnie też się tak zdaje, ale żeby nie wyszło, że kłaniam się tu tylko leciwym piosenkom, na płycie śpiewam też utwór Lady Pank, „Zawsze tam gdzie ty”, z myślą, że połączy on starsze i młodsze pokolenia; że będzie tym klejem, spoiwem między tymi dwoma światami. Niemniej aranżacje, jak i sam sposób wykonania zupełnie odbiegają od tego, co dzisiaj generalnie emituje się w radiach. Takiej płyty nikt nigdy nie nagrał.
Powrót do korzeni to reakcja na to, co się wydarzyło w pani życiu, czy po prostu poczuła pani, że to jest najlepszy moment, że taki duch właśnie zawiał?
Jestem świadomą artystką; rozumiem, w jaki sposób się rozwijam, co się dzieje z moim ciałem i jaki jest mój potencjał. Mam też świadomość, że po 38 latach pracy na scenie, bo tyle dokładnie minęło od momentu przyłączenia się do zespołu z pierwszej wersji Spirituals Singers Band, więcej jest za mną niż przede mną. Mam też wrażenie, że dzisiaj jestem w szczytowym momencie swoich możliwości; struny głosowe brzmią pięknie, jestem dojrzała i ta dojrzałość działa na moją korzyść. Ale też zdaję sobie sprawę z tego, że moje ciało i moje struny głosowe się starzeją; nie wiem, jak długo jeszcze pośpiewam. Śpiewanie, jakie zawarłam na płycie, jest bardzo wymagające warsztatowo, wokalnie; pod wieloma względami. Może to zabrzmi nieskromnie, ale nie każdy jest w stanie nagrać taką płytę i nie każdy jest w stanie tak zaśpiewać. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale trzeba być w najlepszej wokalnej formie, żeby to udźwignąć.
A ja właśnie o te szczegóły chciałam zapytać. Co najbardziej szalonego zrobiła pani podczas pracy nad tą płytą? Z jakim wyzwaniem musiała się zmierzyć?
Przede wszystkim trzeba najpierw zrozumieć sam proces nagrywania takiej płyty. Zwykle, nagrywając piosenkę, artysta wchodzi do studia, ma podkład muzyczny, wstęp, nastraja się… W tym przypadku - proszę sobie wyobrazić, a wszystko nagrywam w domu - mam tylko płachtę nut zapisaną w formie aranżacji i otwartą sesję. I pojawia się pierwsze pytanie - od którego głosu zacząć? Co ma być tą bazą, tym fundamentem do nagrywania kolejnych głosów? Zdarzało się, że nagrałam 14 czy 16 taktów, albo dłuższą frazę i okazywało się, że coś zdetonowałam, czyli obniżyłam, coś poszło nie tak, nie to vibrato i… nie mogłam tego zaakceptować. Jestem wobec siebie bardzo wymagająca, więc spora część mojej pracy lądowała do śmieci. Nie zapomnę momentu, kiedy nagrywałam „Wymyśliłam cię”. Już sobie opracowałam, że zacznę od najniższego dźwięku, od najniższego głosu, czyli od basu, potem będą alty, drugi pierwszy, potem mezzosopran, a na koniec zostawiłam sobie tę wisienkę na torcie, czyli nagranie głównego, najprzyjemniejszego głosu, który spina utwór w całość. Nagranie pięciu pierwszych głosów zajęło mi około dwóch tygodni, po czym kiedy zaczęłam nagrywać główny głos, bardzo szybko się zorientowałam, że wszystko nagrałam po prostu za szybko, że to powinno być przynajmniej o 10 albo 12 punktów wolniej, bo wtedy piosenka inaczej płynie. Co więc zrobiłam?
Coś szalonego?
Jest taki magiczny przycisk „usuń”. W ten sposób jednym przyciskiem usunęłam dwa tygodnie mojej pracy. Parokrotnie zdarzało mi się wyrzucać fragmenty, ale wówczas po raz pierwszy usunęłam całą piosenkę. Czy to jest dostatecznie szalone?
Wśród moich sióstr, a jest nas cztery, mamy powiedzenie: „I po co te popisy”, kiedy któraś z nas „zagalopuje się” i zacznie na przykład przygotowywać ucztę na Wigilię. Zapytam więc - po co tak ambitnie? Czy było warto? Przecież na koncercie nie zaśpiewa pani tak jak na płycie?
Parę osób zadało mi już to pytanie. Odpowiem: tak, warto. Jestem artystką i myślę, że moja płyta również to potwierdza - nie tworzę sztuki, nie śpiewam i nie koncertuję, nie pracuję w swoim zawodzie tylko po to, żeby mi się to opłaciło. Całego koncertu na pewno w ten sposób nie zaśpiewam, bo to byłoby szaleństwo i nie miałoby sensu, ale robię taki zabieg, że podczas koncertu z muzykami śpiewam jedną albo dwie piosenki, ale w tym czasie tych pięć głosów jest puszczanych z półplaybacku. No, trudno, inaczej się nie da. Ale robi to tak ogromne wrażenie na widowni, że publiczność zaczyna skandować. To dla mnie odpowiedź - że warto. W Polsce raczej takich rzeczy się nie robi, ale wydaje mi się, że są osoby, które mają już dość taniej muzyki do podrygiwania czy po to, aby kotlet smakował lepiej. Ludzie, którzy przychodzą do sal koncertowych, potrzebują dobrej muzyki, chcą się tą muzyką nakarmić, ukoić duszę, coś przeżyć, zaspokoić swoje potrzeby duchowe. Moja płyta mieści się dokładnie w tym przedziale. Pewnie śpiewając taką muzykę, nie wypełnię stadionów, ale mam poczucie, że ona zadowoli tych, którzy poszukują czegoś nietuzinkowego, wyjątkowego. Czegoś, co da im poczucie, że nie wszystko na tym świecie nam psieje. Nie odzyskam ani włożonego czasu, ani tym bardziej pieniędzy, ale poczucie, że nikt w Polsce tego nie zrobił, że zrobiłam to ja, od 38 lat walcząc o status wokalistki, a nie śpiewającej aktorki - to jest dla mnie naprawdę coś, co mnie buduje.
Co nowego w sobie pozwoliła pani odkryć praca nad tym albumem? Czy bardziej od sceny teatralnej woli pani scenę muzyczną?
Broń Boże! Często powtarzam, że ścieżka aktorska jest dla mnie zupełnie odrębnym elementem w życiu, choć często się zazębia z muzyczną, to oczywiste, bo biorę też udział w spektaklach, które są śpiewane. Ale koncerty z moimi muzykami to jest absolutnie świat, którego nie oddałabym nikomu i za nic bym nie zamieniła. Proszę pamiętać, że kształciłam się jako muzyk. Do szkoły muzycznej poszłam, mając sześć lat. Muzyka towarzyszy mi od małego i nie jestem w stanie zrezygnować z tego świata, który naprawdę wypełnia moje życie po brzegi. W związku z tym wykształceniem poszukuję dróg niestandardowych, nieoczywistych. Nie chcę śpiewać tak jak wszyscy. Nie chcę iść tą samą drogą co wszyscy. Wybieram zawsze pod górkę, zawsze pod wiatr. Niezależnie od tego, jak to spowalnia cały proces i sukcesy nie są może aż tak spektakularnie widoczne, to ze wszystkich solowych płyt, które nagrałam do tej pory - a ta jest szósta - z tej jestem naprawdę dumna i nie zamieniłabym jej na żadne inne sukcesy, jak na przykład gratyfikacje w związku z liczbą sprzedanych płyt. Idę swoją drogą. Być może ona nie jest dla kogoś zbyt interesująca, ale na dobrą sprawę na moje koncerty przychodzi wiele osób, które wiedzą, czego się spodziewać. I wydaje mi się, że wychodzą z tych koncertów usatysfakcjonowani, bo dostali porcję dobrej muzyki. Na tym mi zależy. Jak też na tym, żebym była w zgodzie ze sobą. To jest chyba dla mnie najważniejsze w muzykowaniu, w tworzeniu, w byciu na scenie. Być Olgą Bończyk - to najważniejszy warunek, bez którego w ogóle bym na scenę nie weszła.
Kto zdecydował o tym, że poszła pani do szkoły muzycznej? Wyobrażam sobie, że sześcioletnia dziewczynka raczej takich decyzji sama nie podejmuje.
Zdziwiłaby się pani! Pochodzę z rodziny, w której oboje rodzice byli głusi. Nie zdawali sobie sprawy, że mój brat i ja jesteśmy utalentowani muzycznie. Talent - najpierw mojego brata - dostrzeżono w przedszkolu. Przedszkolanka powiedziała o tym rodzicom. Rodzice się nie przestraszyli. Mama stwierdziła, że skoro dostali od Boga takie dziecko, to nie będą zmieniać boskiego planu i brat został wysłany do szkoły muzycznej, do klasy skrzypiec. Jest wspaniałym skrzypkiem. Od prawie 40 lat gra w orkiestrze Agnieszki Duczmal w Poznaniu; jest koncertmistrzem. Ale wówczas, kiedy 4 lata później mama miała zdecydować, czy mnie również posłać do muzycznej szkoły, dokładnie już wiedziała, jaki to jest ciężar mieć syna w szkole muzycznej, na czym polegają wieczne ćwiczenia, to wożenie na zajęcia. Chciała, abym zwyczajnie poszła do szkoły rejonowej. Czując, że mama nie chce się zgodzić na szkołę muzyczną dla mnie, wzięłam nóż, pocięłam brzeg szufladki w szafce, na której stał telewizor, wycinając na niej prowizorycznie klawisze fortepianu i ostentacyjnie grałam na tych klawiszach mamie przed oczami. Miałam niezwykle mądrą i empatyczną mamę - widząc, co się dzieje, po prostu zrozumiała, że ze mną nie wygra i mnie również wysłała do szkoły muzycznej. Zdałam wszystkie egzaminy, ukończyłam wszystkie etapy edukacji muzycznej, i choć nie zostałam pianistką, to zawsze chciałam być wokalistką. A zatem to ja podjęłam decyzję, że pójdę do szkoły muzycznej, a mama tylko uległa.
Wspaniała historia! Okładką płyty „Wracam” jest obraz, który namalowała Anna Bocek. Pani jest Bocek z domu. To przypadkowy zbieg okoliczności?
W czasach, kiedy śpiewałam w zespole Spirituals Singers Band, byłam znana jako Olga Bocek. 10 lat później opuściłam zespół, przeniosłam się do Warszawy, wyszłam za mąż i zmieniłam nazwisko. Kiedy odkryłam Annę Bocek, byłam pod wielkim wrażeniem jej obrazów. Zaczęłyśmy korespondować i raz żartem napisałam, że byłabym szczęśliwa, gdyby namalowała mój portret. Odpowiedziała entuzjastycznie, co skłoniło mnie do tego, aby poprosić ją o namalowanie mojego portretu na okładkę płyty. Podpisała się na obrazie: „Bocek 2024”. Tak jakby historia zatoczyła koło - w 1986 roku, kiedy zaczynałam śpiewać, nazywałam się Bocek i dzisiaj wracam do korzeni. Zwracam uwagę na znaki i na słowa, które pojawiają się w moim życiu. To dla mnie bardzo magiczna i symboliczna sytuacja. Nawet teraz, jak o tym mówię, to czuję ciarki na rękach. Wiem, że to nie jest bez znaczenia.
Chyba ten projekt to dla pani nie tylko podróż w przeszłość, ale i w głąb siebie. Płytę zadedykowała pani Włodzimierzowi Szomańskiemu.
Włodek był liderem Spirituals Singers Band. Niestety, tragicznie zginął w wypadku, gdy zespół jechał na jeden z koncertów. Chociaż już wtedy mnie nie było w zespole, to Włodkowi zawdzięczam wiele. Gdyby nie przyjął mnie do zespołu, moje życie artystyczne mogłoby potoczyć się inaczej. Zawsze marzyłam o śpiewaniu, więc prawdopodobnie znalazłabym inną drogę do realizacji tego marzenia. Jednak Włodek dostrzegł we mnie potencjał i dał mi szansę. Jego wsparcie w tamtych latach było dla mnie nieocenione. Dołączenie do zespołu otworzyło wiele możliwości. Koncertowaliśmy zarówno w Polsce, jak i za granicą, mieliśmy okazję występować u boku fantastycznych zespołów gospelowych, jako support przed takimi gwiazdami jak Donna Summer. Dla mnie była to jedna z najlepszych szkół wokalnych, jaką mogłabym sobie wyobrazić. W Polsce nie ma szkół, które uczą wielogłosowo, więc nie mogłam sobie wymarzyć lepszego startu. Wszystko co najlepsze wydarzyło się w tamtym czasie. Z natury nigdy nie zapominam tych, którzy mi pomagali, wspierali czy wskazywali właściwe drzwi. Zawsze więc będę się im kłaniać, a miałam wielkie szczęście, bo na mojej drodze stanęło wielu mistrzów, wspaniałych pedagogów, dzięki którym wiele się nauczyłam i dzisiaj mogę spełniać swoje marzenia. Tym bardziej mam za co dziękować Włodkowi.
Czy płyta „Wracam” to jednorazowy projekt czy może preludium do nowego otwarcia w karierze muzycznej?
Śpiewam już 38 lat, trudno więc mówić o zaczynaniu, ale na pytanie, czy chciałabym drugi raz nagrać taką płytę, przekornie powiem, że nie. Drugi raz bym się tego nie podjęła - a przynajmniej teraz tak sądzę.
Dlaczego nie?
Praca nad tą płytą bardzo mnie wyczerpała. Kiedy próbowałam oszacować liczbę godzin spędzonych przed mikrofonem, wyszło mi, że było ich ponad tysiąc. Gdybym miała wynająć studio i zapłacić za tysiąc godzin, to zrujnowałabym się finansowo. Dlatego nagrałam płytę w domu, oczywiście korzystając z profesjonalnego sprzętu. Momentami spędzałam przed mikrofonem nawet 12-14 godzin dziennie. Obawiam się więc, że powtórzenie tego procesu mogłoby pozbawić mnie radości z tworzenia. Niemniej po wydaniu płyty nie zamierzam odpoczywać. Właśnie jestem w połowie nagrywania kolejnej, tym razem z Filipem Sojką. Jego wujkiem był Piotr Figiel, kompozytor takich piosenek jak „Powrócisz tu” śpiewanej przez Irenę Santor czy „To był świat” Urszuli Sipińskiej - to prawdziwe hity, które zapadły w pamięć, ale rzadko pamiętamy, kto jest ich autorem. Myślę, że najdalej za rok, może wiosną przyszłego roku będę się uśmiechać i kłaniać z kolejną płytą. Ale teraz pracuje się nad nią już zupełnie inaczej, Filip pięknie to oprawił, nagrywam z ogromną przyjemnością. Mam wrażenie, jakbym stąpała po chmurach.
Czy oprócz samej przyjemności słuchania jest coś jeszcze, co chciałaby pani, abyśmy odebrali z tego albumu?
Chciałabym, żeby ci, którzy będą słuchać piosenek z mojego albumu, poczuli, że niezależnie od tego, jak pamiętają je w oryginale, mimo to usłyszeli, że niosą one w sobie wspaniały nieograniczony potencjał. Moje aranżacje pokazują te utwory w zupełnie innym świetle, niejako w nowym ubraniu. Nie ścigam się, która wersja jest lepsza. Staram się pokazać nowe oblicze każdej z nich. To, myślę, jest wartością dodaną tej płyty.