Jedno z mediów społecznościowych dostarczyło mi w piątek istny rarytasik. Za pośrednictwem znajomego mojego znajomego mogłem obejrzeć w akcji Falubaz 1974: Zbigniewa Filipiaka, Jana Ratajczyka, Pawła Protasiewicza, Jana Grabowskiego, Ludwika Jaskólskiego, Aleksandra Grygora, Romualda Łosia i Mirosława Łukaszewicza.
Nasi rywalizowali we wrześniu na torze Włókniarza Częstochowa z Józefem Jarmułą na czele. Spotkanie miało potwierdzić, że tytuł mistrza Polski trafi do miejscowych, a oglądało to 35 tysięcy fanów! Na 10 minutowym filmiku, mogłem się delektować niemal klatka po klatce, dokładnie widać nabite trybuny, a przy tym całą masę detali, które wspominali dotąd wyłącznie współcześni. Stojące silniki, getry, skóry i te sylwetki „porażonego prądem” o notorycznych „świecach” na starcie nie wspominając. Na koniec triumf miejscowych, przeloty „antka” parada spadochroniarzy i wielka feta z prostym transparentem naciągniętym między dwoma kijami. Wspaniałe obrazki.
Parę lat temu w identyczny sposób trafił do mnie kilkudziesięciosekundowy czarno-biały materiał, na którym żużlowiec wbija się w schody. Szok! Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że oglądałem dokument będący przełomem w sprawie śmierci reprezentanta Polski Zbigniewa Raniszewskiego. W 1956 nasi walczyli towarzysko z Austriakami. Obiekt w Wiedniu nie miał band, ale barierki. Dodatkowo w kilku miejscach na torze opierały się schody - wielkie betonowe litery „A” w dużym rozkroku. Pod taką konstrukcję dosłownie wbił się Polak i zginął na miejscu. Czegoś równie makabrycznego jeszcze nie widziałem.
Sprawie od początku towarzyszyły skandale. Trumna długo czekała w Austrii, bo tamtejszy związek nie mógł się dogadać z naszym w sprawie kosztów transportu. Kiedy ciało żużlowca trafiło wreszcie do pociągu, zniknęło między stacjami! Rodzina odnalazła skrzynię dwa dni później na czechosłowackiej bocznicy... Nie to jednak było najgorsze dla najbliższych torunianina, ale kompletny brak informacji dotyczących wypadku. Sprawę rozjaśnił dopiero wspomniany film, który obejrzał wnuczek Raniszewskiego. Nieprawdopodobna i bardzo smutna historia, która oddaje ducha słusznie minionych czasów.
Internet umożliwił mi powrót do przeszłości, która wzorem życia współczesnych bywa niesamowicie emocjonująca lub tragiczna. Bywa także wyjątkowo śmieszna. Kolorowe obrazki z czasów Morawskiego Zielona Góra czy ze Śląskiej nie są już takimi białymi krukami, jak opisane wyżej, ale zabawa przy tym przednia. Rozgorączkowany papa Gollob czy wywiady z Drabikiem okraszone dresami z kreszu, marmurkami, wąsami i fryzurami na „czeskiego metala” działają na mnie kojąco. Wielu bohaterów tamtych obrazów zachowało luz i dystans, ale są też tacy, którzy chcą uchodzić za mężów stanu. Tym ostatnim chyba zaraz podrzucę kilka minut sprzed dziesięciu lat, żeby nieco popuścili marynarki.