Od Krakowa do Brukseli. Orkiestra z Budapesztu
Jeśli nad granicą rosyjsko-ukraińską stoi grubo ponad 100 tysięcy wojska, jeśli stale łamany jest tam rozejm i zawieszenie broni, jeśli stosunki polityczne w regionie są napięte do niemożliwości, to znaczy że bezpiecznie nie jest.
I niech nikogo nie pociesza, że wojska wróciły do bazy. Trudno powiedzieć, czy Putin „tylko” straszy, czy ma wojenne zamiary. Jedno wiemy na 100 procent – nasza sąsiadka Ukraina jest państwem, któremu Rosja zabrała już kawałek terytorium – Krym i przez działania separatystów de facto zorganizowała interwencje zbrojną – w Donbasie. Każde kolejne napięcie na granicy rosyjsko-ukraińskiej to potencjalnie początek kolejnego kryzysu, który jest problemem dla Polski.
Tymczasem ministrowie spraw zagranicznych V4, w tym minister spraw zagranicznych Polski wydali oświadczenie, z którego nie wynika, kto odpowiada za eskalację napięcia w naszej części Europy. Wiem, to nie z powodu polskiego stanowiska tak się stało. Rozumiem, ze min. Rau mógł albo podpisać takie oświadczenie albo żadnego. Wiem, że to nie jego wina. Warunki węgierskie były jasne: albo na okrągło albo wcale. Bo Węgry mają swoje konszachty z Kremlem na boku. Ale czasami właśnie lepiej żadnego oświadczenia nie podpisywać niż słabe.
Jasne, że pierwsze miejsce zajmuje w hierarchii zainteresowań Polaków zajmuje pandemia i bliscy i znajomi w szpitalach oraz niestety na cmentarzach. Jednak za każdym razem kiedy dzieje się coś złego za nasza wschodnią granicą – przychodzi taki moment, kiedy wszystkich czytelników tej rubryki i sąsiadów w windzie gnębi pytanie „czy będzie wojna?”. Naród w Polsce ma słuch bezwzględny na tę nutę niepokoju, jaką przynosi polityka Rosji w ostatnich latach.
Polska jest w takiej sytuacji: albo krzyczymy najgłośniej, że prawo międzynarodowe ma sens i nas chroni, albo przyłączamy się do kabaretowych realistów i uznajemy, ze liczy się siła i o wartości oraz prawo się nie upominamy. Tylko w takim układzie po pierwsze się nie liczymy – bo liczą si tylko najbogatsi i ci, co mają bombę atomową, po drugie nie mamy czego szukać w stolicach zachodnioeuropejskich jeśli chodzi o takie sprawy jak Gazociąg Północny, który wciąż chyba chcemy zatrzymać. Jeśli oświadczenia podpisywane przez polskiego ministra spraw zagranicznych są cienkie jak zupka więzienna, to czego mamy oczekiwać od kanclerz federalnej Merkel albo prezydenta Macrona, którzy na potencjalnym konflikcie stracą mniej niż Polska.
Albo się zatem polski rząd pozbiera i wróci do zasad polityki wschodniej Kwaśniewskiego, Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska albo Polska będzie widziana jako państwo o słabej pozycji, któremu rytm polityczny wygrywa orkiestra z Budapesztu.