O zabójstwo żony oskarżony policjant
Marek G., były policjant z Sosnowca, został skazany za zabójstwo swojej żony, Anny. Do winy się nie przyznał. Będzie apelował.
Piętnaście lat za zabójstwo żony. Taki wyrok zapadł w pierwszej instancji, w Sądzie Okręgowym w Katowicach. To był proces poszlakowy. Motywem zabójstwa - według śledczych - był romans G. z koleżanką z pracy.
Policjant (już były) - według prokuratury - bał się, że żona z tego powodu od niego odejdzie. I że zabierze ze sobą dwuletnią córkę.
Zaplanował więc zbrodnię.
Główny dowód: odcisk palca na zaadresowanej do Niemiec kopercie z telefonem Anny. Łut szczęścia sprawił, że prokuratorowi udało się odnaleźć ten telefon na kilka dni przed jego zniszczeniem w biurze rzeczy znalezionych w Koluszkach.
Przesyłka trafiła tam z Niemiec, bo była źle zaadresowana. Jak ustalono, G. popełnił błąd w adresie. W toku śledztwa ustalono, że od wewnętrznej strony koperty znajduje się tylko odcisk palca oskarżonego.
Przez sześć lat niezwykle trudnego śledztwa, a potem procesu poszlakowego, nie udało się ustalić, gdzie jest ciało Anny.
Tak samo nie ustalono żadnego świadka, który widziałby całe zdarzenie.
Niekonwencjonalne metody
Śledczy sięgali po niekonwencjonalne metody. O pomoc prosili nawet Krzysztofa Jackowskiego, jasnowidza z Człuchowa.
Jasnowidz miał ustalić lokalizację zaginionej. To był trzeci przypadek w Polsce - i w polskiej kryminalistyce - gdy jasnowidz został formalnie włączony do śledztwa. Miejsce wytypowane jako pierwsze okazało się nietrafione.
Mimo to Jackowski dalej próbował. Wytypował kolejne miejsca... Krzysztof Jackowski pisał później w książce o samym sobie (tytuł: „Krzysztof Jackowski. Jasnowidz na policyjnym etacie”), że wycofano go z śledztwa z powodu nagonki, której ofiarą miał paść prokurator prowadzący śledztwo.
Prokurator Zbigniew Jamrozy tuż po wygłoszeniu przez siebie mowy końcowej mówił: - Trzeba podkreślić ogromne zaangażowanie policjantów z Biura Spraw Wewnętrznych Policji. Podczas prowadzenia tej sprawy zastosowaliśmy metody, których nigdy wcześniej nie wykorzystywałem w całej mojej dotychczasowej karierze zawodowej.
Prokuratura żądała 25 lat pozbawienia wolności dla Marka G.
- Przy takim wymiarze kary bierze się pod uwagę przede wszystkim zachowanie oskarżonego. Nie da się udowodnić, że w jakiś sposób znęcał się nad żoną, że rozczłonkowywał ciało, że ją torturował. Fakt wcześniejszej niekaralności i to zachowanie, które udało nam się ustalić, było powodem zażądania takiej właśnie kary - tłumaczył Jamrozy.
- To była bardzo trudna sprawa, a przygotowania do niej - niełatwe - tłumaczy z kolei Arkadiusz Ludwiczek, który w tym procesie był oskarżycielem posiłkowym. - Obszerne akta sprawy, a w nich liczne opinie biegłych, zabezpieczone billingi telefoniczne, dane komputerowe… I co najważniejsze: brak bezpośrednich dowodów winy oskarżonego. To wszystko wymagało żmudnej pracy - dodaje.
Prokuratura badała każdy ślad. Weryfikowała każdą z możliwych wersji.
Gdy postawiono zarzuty, G. nie przyznawał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. Później jednak odnosił się do zgromadzonego materiału dowodowego.
Ludwiczek: - Ten proces jeszcze się nie zakończył, zapewne czeka nas kolejna batalia. Obrońcy na pewno złożą apelację.
Najprawdopodobniej i my będziemy kwestionować wyrok w zakresie kary. Po wstępnej analizie z moimi klientkami wydaje się nam, że orzeczona kara 15 lat pozbawienia wolności nie spełni swoich funkcji. Ten wyrok na pewno satysfakcjonuje nas w tym wymiarze, że stwierdza winę oskarżonego. To w procesach poszlakowych nigdy nie jest pewne - tłumaczy oskarżyciel posiłkowy.
Czy uda się odnaleźć ciało Anny?
- Mam nadzieję, że kiedyś oskarżony wyjawi tajemnicę, którą skrywa od 7 lipca 2012 roku - mówi.
Zwykłe niezwykłego początki
Początkowo zaginięcie Anny niczym nie różniło się od podobnych spraw. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że chodzi o żonę policjanta.
Anna ostatni raz była widziana żywa 7 lipca 2012 roku. Mąż zgłosił zaginięcie dwa dni później, tłumacząc kolegom policjantom, że żona wyszła po #kłótni o niepodlane kwiatki. To dlatego sprawy nie potraktowano priorytetowo. Nadano jej drugą kategorię.
Marek G. nie angażował się w poszukiwania żony.
Zdaniem sądu G. zabił żonę, bo był w nieformalnym związku z koleżanką z pracy. W trakcie trwania ich romansu wysłał jej cztery tysiące SMS-ów i odbył z nią kilkaset rozmów telefonicznych. Potwierdziły to billingi z 2012 roku.
Po zaginięciu Anny mężczyzna napisał do kochanki: „Jestem już wolny”, jednak kobieta nie chciała już z nim być.
Trzy tygodnie po zaginięciu żony Marek G. na portalu randkowym poznał kolejną kobietę. Już podczas pierwszego spotkania doszło między nimi do zbliżenia intymnego.
G. szybko usunął z domu wszystkie rzeczy żony i jej zdjęcia. Zablokował również kartę do bankomatu i cofnął pełnomocnictwa do konta w banku. Rozpoczął także procedurę ograniczania praw rodzicielskich.
Gdy w 2013 roku rodzina ponownie rozwiesiła plakaty z wizerunkiem Anny, Miejski Zarząd Gospodarki Komunalnej w Czeladzi poprosił, by plakaty zostały zdjęte. Dyrektor MZGK tłumaczył wówczas, że otrzymali zgłoszenie od straży miejskiej, która została powiadomiona pisemnie przez mieszkańca o bezprawnym wieszaniu plakatów.
Jak się okazało, zgłoszenie złożył G.
Stoją za synem murem
- Syn jest niewinny i nigdy w to nie wątpiliśmy - mówi matka oskarżonego. - Akt oskarżenia to czyste hipotezy, zlepek informacji. Nieprawdziwych - dodaje ojciec oskarżonego.
Wyrok sądu przyjęli ze spokojem, zachowując kamienne twarze.
G. także próbował przekonywać sąd o swojej niewinności. - Nie jest to na pewno obiektywna ocena dowodów, przeprowadzona przez prokuratora, jedynie celowa manipulacja tymi dowodami, żeby wzmóc negatywne wrażenie w sądzie i tym bardziej w opinii publicznej - twierdził przed sądem oskarżony. - W akcie oskarżenia nie ma żadnego dowodu przemawiającego za moją winą. Świadkowie zgodnie zeznawali, że nigdy nie byłem agresywny. Nigdy nie stosowałem przemocy i nawet nie podniosłem głosu na żonę. Nie zabiłem żony i proszę o uniewinnienie - mówił w ostatnim słowie oskarżony.
Obrońcy G. próbowali przekonać sąd, że ich klient nie zabił żony ani nie zaplanował zbrodni. - Przy tych problemach z kręgosłupem mój klient nie byłby w stanie tego zrobić - tłumaczyła przed sądem Klaus. Twierdziła także, że zaprawa murarska, którą kupił G., była użyta do wyrównania uskoku podjazdu do garażu, a trzymetrowa płachta - do przykrycia basenu, z którego korzystała rodzina. Za pomocą linki z kolei oskarżony uczył córkę jeździć na rowerze.
Obrona wyliczała także, że Anna G. nie była wcale tak kochającą matką, jak ją przedstawiono. To jedynie obraz wykreowany na potrzeby procesu.
- Mogła oddać córkę pod opiekę kochającej babci - stwierdziła adwokatka. - Nie zrobiła tego. Zdecydowała oddać córkę do żłobka, do obcych ludzi. Poszła z chorą córką do toalety, która jest siedliskiem zarazków.
Sąd nie miał jednak wątpliwości.
- Istnieje nieprzerwany łańcuch poszlak pozwalający uznać, że oskarżony popełnił zarzucane mu przestępstwo - wyjaśniał decyzję przewodniczący składu sędziowskiego, sędzia Józef Kapuściok. Tuż po ogłoszeniu wyroku adwokat Katarzyna Górny-Salwarowska zapowiedziała złożenie apelacji.
Zdaniem obrony mężczyzna jest niewinny.
Krwawiące serce matki
Matka Anny, Michalina Kaczyńska, przytacza to, co pisała o niej córka: „Zawsze wspierała mnie mama. Urozmaicała moje życie jak mogła. Była moim przyjacielem”.
I dalej pyta: Dlaczego więc 7 lipca nie miałaby skorzystać z pomocy swojego przyjaciela - matki? Przecież już dwa razy, gdy Anna kłóciła się z mężem, to pakowała walizkę i dzwoniła do mnie, czy jej nie przyjmę.
Jej obszerne wyjaśnienie przed sądem odczytał Ludwiczek: „Dobrze znam swoją córkę. Była silnie związaną ze swoją córką i ze mną. Jest mało prawdopodobne, żeby opuściła dom w okolicznościach, które podaje oskarżony. Mało brakowało, a misterna intryga co do wyjazdu za granicę Ani mogła się udać. Jakim trzeba być potworem, żeby patrzeć na cierpienie innych, zwłaszcza swojej córki... Nie mam nawet gdzie iść, żeby zapalić znicz”.
Nie tylko ta sprawa
Sprawa Anny bardzo przypomina historię Alicji Cesarz. 21 listopada 2007 r. 33-latka wysiadła z taksówki przed blokiem i... już nikt jej nie zobaczył. O zabójstwo został oskarżony jej były mąż, Adam Ł., wówczas urzędnik świętochłowickiego magistratu.
- Nigdy nikomu w życiu nie wyrządziłem fizycznej krzywdy - przekonywał.
Ten proces, podobnie jak Marka G., miał charakter poszlakowy. Sąd pierwszej instancji skazał Adama Ł. na 15 lat więzienia za zabójstwo byłej żony, Alicji Cesarz. Zwłok kobiety nigdy nie odnaleziono. Sąd Apelacyjny w Katowicach w II instancji podwyższył wymiar kary do 25 lat i ten wyrok jest prawomocny.
Marek G. nie był obecny na ogłoszeniu wyroku. Sąd przedłużył mu areszt do 28 stycznia 2019 roku. Wyrok w tej sprawie jest nieprawomocny.