Niemieckie samoloty atakują. Do wybuchu wojny zostały 4 dni... Dziś kolejne wspomnienia torunian z września 1939 roku. Następne - jutro
Kiedy wybuchła wojna, najstarszy brat Edward przyuczał się do zawodu mechanika na toruńskimlotnisku, drugi, Gerard został przyjęty do gimnazjum. Najmłodszy Romek przeszedł do szóstej klasy.
Tata, Jan Jabłonka pracował na lotnisku. Najpierw jako wojskowy mechanik- oblatywacz, a następnie - ze względu na odnawiającą się wojenną ranę - został cywilnym pracownikiem. Ja, Urszula ukończyłam pierwszą klasę i osiem lat.
Wiosną 1939 roku ojciec został przeniesiony na lotnisko do Lublina. Otrzymał tam wygodne, komfortowe mieszkanie i propozycję stałego pobytu. Rodzice postanowili skorzystać z tej propozycji i wydzierżawić nasz domek na działkach św. Józefa w Toruniu. Transport i wszelkie związane z tym sprawy zorganizowało kierownictwo lotniska. Mama Józefa miała tylko odebrać z biura dokumenty i list przewozowy. Wagon załadowany naszym dobytkiem czekał na bocznicy dworca Toruń Główny.
Sama w domu
1 września 1939 roku. Edward z Romkiem poszli na Bydgoskie Przedmieście załatwić nasze wymeldowanie ze szkoły, a ja sama zostałam w domu. Stałam w ogrodzie i przyglądałam się samolotowi krążącemu nad działkami. Błyszczał w słońcu, piękny, takiego jeszcze nie widziałam. Nadleciał drugi i oba skierowały się w stronę lotniska. Usłyszałam potworny huk i zobaczyłam za lasem wysoką chmurę dymu. Pobiegłam wystraszona do domu i schowałam się za piecem.
Po chwili wrócili bracia. Byli przerażeni. Te samoloty były niemieckie i chyba zbombardowały lotnisko. A przecież tam była mama z Gerardem. Wrócili cali i zdrowi, ale zszokowani. Mieli wielkie szczęście, bo kiedy zaczęły się bombardowania, akurat wychodzili z biurowca. Podmuch wybuchu zbiorników paliwa, mimo że sporo oddalonych, wcisnął ich z powrotem w głąb korytarza. Przeleżeli tam do odlotu samolotów, chociaż dym utrudniał oddychanie.
Mama z bratem wracając do domu zobaczyli leżących w rowach zabitych żołnierzy, którzy całą kompanią, nie spodziewając się niczego złego, szli w stronę lotniska, gdy nagle nad ich głowami zjawił się złowieszczy samolot.
Wyruszyliśmy o północy
Spakowaliśmy szybko podręczny bagaż i tramwajem dojechaliśmy na dworzec.
Nasz pociąg stał na peronie. Towarowy wagon, w którym znajdował się nasz dobytek, oznakowano różnymi napisami kredą, włożono za drucianą siatkę dokument przewozowy i zamknięto na kłódkę.
Wagon pasażerski dzieliły z nami jeszcze dwie rodziny. Czekaliśmy na odjazd. Ruszyliśmy dopiero po północy. Pociąg często się zatrzymywał. Słyszeliśmy samoloty. Przez noc przejechaliśmy 35 kilometrów. Rankiem byliśmy w Aleksandrowie Kujawskim. Po krótkim postoju i spacerze po peronie usłyszeliśmy charakterystyczny warkot. Nadlatywały samoloty. Niemieckie. Kolejarze krzyczeli, żeby wszyscy szybko opuścili dworzec i kładli się na ziemi. Samoloty zrzuciły kilka bomb. Po chwili sytuacja się powtórzyła. Ktoś nas zawołał, zdążyliśmy wbiec na podwórko domu, położonego kilkadziesiąt metrów od dworca. Pomoc okazali nam państwo Jarlińscy, którzy mieszkali z dwoma synami i dziadkiem Mateuszem. W następną noc pojechaliśmy dalej.
Pociąg jechał powoli, stawał, po chwili ruszał, przejeżdżał parę kilometrów i stawał. Mogliśmy jechać tylko nocą, gdyż w ciągu dnia lecące na Warszawę niemieckie samoloty nas atakowały. Po trzech dniach byliśmy pod Włocławkiem, a nie pod Lublinem.
Koniec podróży
Pociąg stał w polu, pasażerowie wysiedli i obok lasku porozsiadali się na trawie. Zbliżało się południe, gdy usłyszeliśmy charakterystyczne dudnienie samolotów. Było ich dużo, część leciała dalej, ale dwa odłączyły się i z karabinów maszynowych dosłownie pruły wagony naszego pociągu. Spadło też kilka bomb. Jedna rozłupała ostatni wagon, tak że z góry posypały się na nas torby, walizki, pudła, paski, apaszki i różne rzeczy .Na całe szczęście nikt nie zginął i to naprawdę był cud. Nasze wagony, tak pasażerski jak i towarowy, ocalały, ale to był koniec podróży pociągiem. Kolejarze powiedzieli, żebyśmy zabrali co najcenniejsze i poszli w w kierunku szosy Toruń-Włocławek. W czasie kolejnych dni, gdy zbliżaliśmy się do szosy, zobaczyliśmy dwa kopczyki z krzyżami z gałęzi, a na nich nasadzone, przedziurawione hełmy polskich żołnierzy…