W „Dudzie” kochali się chyba wszyscy chłopcy od „Kryska”. - Późniejsza znakomita aktorka była dowódcą grupy łączników w naszej kompanii - wspomina Andrzej Baranowski, ps. „Andrzej”.
Janina Lorentowicz-Janczar, ps. „Duda”, znana jako Małgorzata, żona Tadeusza Janczara, była łączniczką i sanitariuszką w Zgrupowaniu kpt. Zygmunta Netzera, ps. „Kryska”, które walczyło na Czerniakowie. Zmarła w 2005 r. aktorka jest pamiętana z wielu ról filmowych i teatralnych. Była m.in. niezapomnianą Wolańską, czyli babcią Piotrusia w dwóch filmach: „Kogel-mogel” i „Galimatias, czyli kogel-mogel II”.
- Byłem zachwycony panią Lorentowicz - zdradza (przy ukochanej żonie Elżbiecie) 88-letni Andrzej Baranowski, jeden z czterech żyjących w Bydgoszczy powstańców warszawskich (dwóch, w tym nasz bohater, należy do Koła Terenowego ZWP). - Dowodziła grupą około 15 łączników, w których większość stanowiły dziewczyny. To właśnie „Duda” wyznaczała nam, gdzie mamy iść z meldunkami. Naszym zadaniem było utrzymanie łączności między dowódcami na Czerniakowie. Wiem, że „Kryska” zawdzięczał jej życie. Mówił mi o tym, gdy spotkaliśmy się już po wojnie.
Co powiem Twoim rodzicom?
Warszawa miała być bezpiecznym azylem, bo rodzinne Kutno nim nie było. W stolicy 11-letni Andrzejek miał przeczekać okupację. Rodzice liczyli, że wysyłając syna uratują go przed wywiezieniem na roboty. Zamieszkał na Placu Trzech Krzyży, u ciotki Heleny Marciniak, siostry swojej matki. Z okien mieszkania miał doskonały widok na kościół św. Aleksandra. W czerwcu 1943 roku widział masowe aresztowania uczestników ceremonii ślubnej, członków oddziału „Osa-Kosa 30” (było jednym z najdotkliwszych ciosów zadanych Polskiemu Państwu Podziemnemu przez gestapo, powodem była zdrada; tę tragiczną historię wykorzystali autorzy scenariusza serialu „Czas honoru”).
Od 1941 r. do wybuchu powstania Andrzej był w „Zawiszakach”, czyli najmłodszych grupach harcerzy. - Nie byliśmy objęci nauką pierwszej pomocy medycznej i strzelania. Spotykaliśmy się na tajnych kompletach, by przerabiać przedmioty, których nie było w szkołach podległych okupantowi. Już wtedy nauczyciele organizowali nas w nieformalne struktury - dostawaliśmy od nich zadania stricte wojskowe. Tak było, gdy zlecono mi notować numery samochodów SS i policji, które poruszały się na trasie Aleje Ujazdowskie - Nowy Świat - opowiada pan Andrzej.
Dzięki dostarczonym informacjom miał swój skromniutki udział w zamachu na kata Warszawy Franza Kutscherę, szefa SS i Policji (1 lutego 1944 r.). - No, tak można to nazwać - skromnie dodaje sędziwy powstaniec.
Głównym zadaniem „Zawiszaków” miała być sumienna nauka, aby po wojnie nie brakowało fachowców do odbudowy kraju. Malowanie kotwic (znak Polski Walczącej) czy „żółwia” było drugorzędnym zadaniem.
- Moje otoczenie widziało powstanie odlegle. Owszem, co nieco dowiadywaliśmy się sami między sobą, o powstaniu też rozmawialiśmy, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie to może przybrać rozmiary - przyznaje.
Rodzice Andrzeja zostali w Kutnie. Gdy 1 sierpnia na ulicach Warszawy rozległy się pierwsze strzały, nie mógł stanąć przed matką i powiedzieć: „Mamo, idę do powstania!”
- Nie, tak nie było. Ciotce powiedziałem, że choćby nie wiem co i tak pójdę. Rwałem się do walki, mimo że wcześniej broni w ręku nie miałem. O tym, co działo się w mieście, nie wiedziałem ani ja, ani ciotka. We wtorek, 1 sierpnia, na Placu Trzech Krzyży strzelanina była dość częsta. Zobaczyliśmy ludzi z opaskami na rękach. I usłyszeliśmy: - To jest powstanie.
Helena Marciniak zaprowadziła siostrzeńca na ul. Wspólną, gdzie był jeden z wielu punktów zbiórek. - Pamiętam jej słowa. Powiedziała: - Zgadzam się, by ten chłopiec przystąpił do oddziałów powstańczych. Wtedy dostałem opaskę biało-czerwoną. Wręczono mi też legitymację, chyba kpt. Netzer ją podpisał. Gdy przyszło do podania pseudonimu pomyślałem, że powiem „Baran”, bo tak mnie koledzy nazywali, ale to było za banalne. Powiedziałem, że może być „Andrzej”. I tak zostało.
Pod głową bele papieru
15-letni łącznik-strzelec całe powstanie przebywał na Czerniakowie. To tam 8 sierpnia dowództwo nad powstańczymi oddziałami objął „Kryska”.
- Trafiłem do VI Kompanii „Kwiatkowski”. Moim bezpośrednim przełożonym był warszawski tramwajarz, sierżant Zygmunt Gajewski, ps. „Huragan”. Na Dolny Czerniaków szliśmy ul. Książęcą. Nasz oddział zajął gmach ZUS-u, który znajdował się przy skrzyżowaniu ulic: Książęcej, Rozbrat, Czerniakowskiej i Ludnej. Tam w piwnicach znaleźliśmy bele papieru, które długo służyły nam za posłanie.
Obowiązkiem łączników było przekazywanie poleceń dowódcy podległym placówkom, jak również dostarczanie meldunków do przełożonych dowódców kompanii. - Musieliśmy też przeprowadzać oficerów łącznikowych. Pamiętam takie zdarzenie, gdy w dzień prowadziłem porucznika, a Niemcy posadowieni w gmachu Sejmu mieli doskonałe pole obserwacji. Miałem już wtedy spore doświadczenie - wiedziałem jak się poruszać w takich warunkach. Szedłem pierwszy, bo tak zdecydował ów porucznik. Mnie się udało. On został trafiony serią w klatkę piersiową. Rany okazały się śmiertelne.
W pierwszym tygodniu września, kiedy oddziały „Kryska” musiały się przegrupować w południowe rejony Czerniakowa (zajmowany obszar to Port Czerniakowski, Łazienkowska, Rozbrat do ul. C. Śniegockiej), „Andrzej” zdobył pistolet maszynowy typu „Schmeisser” i dwie ładownice z magazynkami. By stać się posiadaczem tego, co było szczytem marzeń każdego powstańca, wszedł w obszar, który kontrolował nieprzyjaciel.
- Broń była przy zabitym Niemcu. Czołgałem się, by się do niego dostać. Lekkie uderzenie klamry od pasa w bruk wywołało reakcję wroga. Poszedł w moją stronę ogień z broni maszynowej. Miałem szczęście. Niemiec był rosłym osobnikiem, mogłem się ukryć za zwłokami. Przeżyłem, miałem znakomitą broń, którą jednak szybko straciłem. Kolega szedł na patrol i prosił, bym mu pożyczył. Już nie wrócił.
Na powstańczych kronikach widać, w jakich warunkach walczące oddziały mogły się żywić i czym? Co i gdzie jadł przez siedem tygodni walk „Andrzej”?
- Dostawaliśmy posiłki z kwatermistrzostwa. Początkowo jedzenie było znośne: kasza, groch, kawałki chleba, potem już tylko plujka, czyli jęczmień gotowany, a kłosy trzeba było wypluwać. Wcześniej mieliśmy też zdobyczne zapasy mleka w proszku i marmolady.
- Dżemu i marmolady nie chciał Andrzej jeść długo po wojnie - ze śmiechem wspomina żona.
Gdy już panował głód, na ul. Śniegockiej powstańcy złapali kota i go zabili. Dziewczęta postanowiły ugotować zupę z makaronem; po wodę trzeba było iść do Wisły.
- Byliśmy w mieszkaniu na piętrze. Stół został pięknie zastawiony. Uczta się skończyła zanim się zaczęła... Wszystkiemu winien moździeż wielkokalibrowy, który przeleciał przez dom, ale nie wybuchł. Jednak do talerzy z zupą wpadł gruz z sufitu - opowiada pan Andrzej.
Po co żeście to zrobili. Odejdźcie!
Pytanie o los cywilów i ich stosunek do powstańców wywołuje traumatyczne wspomnienia. - Początkowo warszawiacy byli pełni entuzjazmu. Byli szczęśliwi, że mogą żyć w wolnej stolicy. Jak zobaczyli kogoś z opaską, to częstowali czym mogli. Jednak na początku września stosunek się zmienił. Coraz częściej słyszeliśmy: - Po co wyście to zrobli, nie mając pewności, że pomoc nadejdzie? Dlaczego?
Pomoc z prawego brzegu Wisły nadeszła w połowie września. Żołnierze od gen. Berlinga nie mieli jednak przygotowania do walk w mieście. Ginęli podczas przeprawy przez rzekę i na ulicach. Masowo. Ginęli też powstańcy. Zabijani w walce, bestialsko mordowani przez Niemców i Ukraińców.
- Kiedy wychodziliśmy ze Wspólnej było nas 160. Gdy Czerniaków upadł, zostało 30 powstańców - wspomina „Andrzej”.
Zanim znalazł się w obozie jenieckim w Stantbostel (Stalag X B) na krótko trafił do siedziby gestapo w al. Szucha; wcześniej całą noc stał z kolegami pod ścianą, a pilnujący ich Ukraińcy co kwadrans wypuszczali serię nad ich głowami.
Do Polski wrócił pod koniec 1946 r. - Dobrobyt tam był i była propaganda, jak u nas jest źle. Wahałem się. Zdecydował list od matki, którą pisała, że jest bardzo chora. Wsiadłem na statek i przypłynąłem do kraju - kończy opowieść pan Andrzej.