Nie wiemy, jak długo zniesiemy paraliż. I jaka będzie Polska za miesiąc
Widok tłumów Polaków szturmujących w ubiegłym tygodniu sklepy dla wielu z nas był przykładem nieuzasadnionej paniki świadczącej o niedojrzałości społeczeństwa. Ostatnie dni mocno zweryfikowały te opinie.
Widzieliśmy wielkie kolejki pod sklepami w Wielkiej Brytanii i Hiszpanii, a internet obiegły filmy z tłumem walczącym o papier toaletowy w hipermarketach w australijskim Sydney. Wygląda więc na to, że w kwestii poziomu ulegania emocjom podczas kryzysu, nie jesteśmy jakim drastycznie złym przykładem na tle świata.
Pozostaje pytanie, co będzie dalej, bo jesteśmy tak naprawdę około dwóch tygodni przed apogeum choroby. I tak naprawdę dopiero wtedy będziemy mogli powiedzieć, czy zdamy egzamin jako społeczeństwo. Na pewno ogromne znaczenie będzie miał tu fakt, że bardzo wielu Polaków wciąż pamięta komunizm (mediana wieku w naszym kraju wynosi 41 lat), a dla najstarszych pokoleń wciąż lata spędzone w komunizmie stanowią większą część ich życia.
To zaś może oznaczać, że ostatnie 30 lat mozolnego budowania względnego dobrobytu zostaną przez nich potraktowane jako odstępstwo od normy, a kryzys, który nas teraz czeka - będzie po prostu smutnym powrotem do „normalności” i zrodzi ogólnonarodową depresję. Z drugiej strony, być może właśnie to będzie naszą siłą - swoiste zahartowanie i wręcz pokoleniowa umiejętność radzenia sobie w niesprzyjającym świecie. W skrajnym scenariuszu rozkładu części struktur państwa i gospodarki ludzie, którzy przeżyli komunizm będą w stanie przypomnieć sobie, jak wyglądało życie, w którym solidarność rodzinna i sąsiedzka pozwalała przetrwać nawet najgorsze czasy.
Na taką umiejętność nie ma co liczyć, niestety, ze strony ludzi wchodzących obecnie w dorosłość. Świat, który sobie stworzyli (przy ogromnym naszym udziale) jest światem głęboko indywidualistycznym, w którym dotychczas nie było miejsca na niedobór towarów, usług i podaży przyjemności.
Prawdziwej solidarności społecznej nie da się, niestety, przenieść do internetu na portale społecznościowe. Wie to każdy dziennikarz, który porównywał kiedykolwiek jakość wywiadu przez telefon lub przez Skype’a z rozmową bezpośrednią, przy jednym stole. Atmosfera rozmowy i więź emocjonalna jest w obu przypadkach zupełnie inna. Dlatego nie ma co liczyć, że pokolenie dzisiejszych 30-latków będzie masą wzmacniającą, a nie osłabiającą reakcje społeczne na pandemię.
Katastroficzne wizje
Dziś nie ma chyba ważniejszego zadania jak zadbanie o seniorów, którzy z racji osłabionego wiekiem układu odpornościowego i najróżniejszych schorzeń (cukrzyca, choroby płuc i serca) są najbardziej narażeni na powikłania, mogące doprowadzić do śmierci po zarażeniu się koronawirusem. Może się bowiem okazać, że gdy za trzy tygodnie chorych w Polsce będzie np. kilkanaście tysięcy, babcie i dziadkowie wymagać będą od każdego z nas, nie tylko od państwa, szczególnej troski. Statystyki są dla nich niesprzyjające.
Rządy państw europejskich różnie szacują procent osób, które zostaną zarażone wirusem. Francuzi mówią o ponad 50 proc. obywateli, Niemcy o 70 proc., a Brytyjczycy nawet o 80 proc. Jeśli przyjąć, że koronawirus zabija ok. 3 proc. chorych, oznacza to dla skrajnego scenariusza 1,5 mln zmarłych na Wyspach i 900 tys. w Polsce. Przy modelu uznającym za prawdopodobne zarażenie tylko połowy społeczeństwa, Wielka Brytania straciłaby 900 tys. obywateli, my zaś 600 tys. Liczby te wyglądają przerażająco, ale nie pochodzą od wyznawców teorii spiskowych. Informację o możliwości zarażenia do 70 proc. obywateli Niemiec podała kanclerz Angela Merkel, która uchodzi za do bólu pragmatycznego i racjonalnego lidera.
Tak katastroficzna wizja ma na szczęście jedną zasadniczą wadę. Nie uwzględnia w ogóle tych zakażonych korona-wirusem, którzy nie zostali zdiagnozowani i przeszli chorobę jak przeziębienie, nie zawracając sobie nią głowy albo w ogóle nie mieli jej symptomów. Znaczący jest przykład drużyny piłkarskiej z hiszpańskiej Walencji. U jednej trzeciej zespołu zdiagnozowano koronawirusa po wyjeździe klubu do Włoch na mecz z Atalantą Bergamo. Jednak - wedle oświadczenia klubu - wszyscy zawodnicy przechodzą chorobę bezobjawowo.
To prawda, piszemy tu o ludziach młodych, ze zdecydowanie ponadprzeciętną wydolnością i odpornością, jednak pozostaje faktem, że przy niewielkiej liczbie wykonywanych testów możemy nawet nie wiedzieć, jak wiele osób przeżyło koronawirusa nawet o tym nie wiedząc. Paradoksalnie, mając na uwadze, jak wrażliwy i słaby jest system ochrony zdrowia w Polsce, ta mała liczba testów może okazać się zaporą przed paniką i blokowaniem szpitali przez ludzi, którzy w ogóle nie potrzebują stałej opieki medycznej.
Łóżka. Polski fenomen
Jest jeszcze jeden dający nadzieję czynnik. Choć wszyscy wiemy, jak niedofinansowana jest nasza ochrona zdrowia, to jednak powinniśmy zwrócić uwagę również na to, że w Polsce jest relatywnie dużo łóżek szpitalnych. Przypada ich 660 na 100 tys. mieszkańców, przy średniej unijnej 529. Szwecja ma ich zaledwie 261, Wielka Brytania 280, Hiszpania 299, zaś Włochy 320. Znacząco lepiej wypadają od nas tylko Niemcy z 818 łóżkami na 100 tys. Skąd wynika ten polski fenomen?
Otóż Polska, odkąd tylko wymyślono lazarety, była zawsze terytorium wojen i duża sieć szpitali wpisała się w nasz kraj jako oczywistość zapewniająca przetrwanie. W czasach socjalizmu duża sieć szpitali, zwłaszcza na zachodzie Polski, była z kolei wpisana w doktrynę obronną Układu Warszawskiego - jako zabezpieczenie medyczne na wypadek starcia zbrojnego z państwami NATO. Polska w tym scenariuszu miała być terenem przemarszu wielkich zgrupowań wojsk, które byłyby nieustannie atakowane. To wymagało utworzenia wielu lecznic.
W obecnej sytuacji pozostaje oczywiście problem braku podstawowego sprzętu, lekarzy i pielęgniarek, niemniej warto pamiętać, jak wielkie znaczenie ma to, by chorych po prostu było gdzie położyć. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że 80 proc. zakażonych przechodzi koronawirusa lekko i nie musi przebywać w szpitalu.
Ten ostatni aspekt - wydolność systemu - to ogromne wyzwanie dla rządu. Na razie, w sferze emocji, pierwszy etap egzaminu ekipa Mateusza Morawieckiego zdała z niezłym wynikiem. Ogromna w tym zasługa ministra prof. Łukasza Szumowskiego, niezwykle doświadczonego i racjonalnego kardiologa, który potrafi unikać mieszania swej misji z polityką.
Na ile będzie nadal, przy rosnącym zmęczeniu, potrafił odnajdywać się w środowisku opanowanym przez polityków od lat udowadniających wąskie horyzonty myślowe - nie wiadomo. Zwłaszcza że może nas czekać za chwilę katastrofalne zakorkowanie szpitali, które surowo zmieni stosunek Polaków do rządu. Mamy jednak na pewno szczęście, że u steru ochrony zdrowia jest dziś właśnie Szumowski, a nie jego poprzednik Konstanty Radziwiłł, którego nikłe zdolności rozwiązywania konfliktów i zawierania kompromisów obnażył spór z rezydentami.
Stadna odporność
Dziś najważniejsze dla naszego kraju jest w miarę sprawne przeprowadzenie Polaków przez kryzys następnych tygodni, kiedy nastąpi gwałtowny wysyp chorych. Niepokojące jest to, że rząd zdaje się wierzyć, iż kwarantanną należy obejmować jak największe grupy społeczne. Tu jednak rodzi się pytanie, jak będzie funkcjonowało państwo, gdy np. znajdujące się na pierwszej linii ognia kasjerki i kasjerzy w sklepach (lub piekarniach) zaczną chorować? Wedle obecnej metody walki z koronawirusem oznaczać to będzie wyłączenie całych zmian pracowniczych. Na dłuższą metę system tego nie wytrzyma. W sąsiednich Niemczech przyjęto trochę inną metodę. Tam po pierwsze wciąż działają kawiarnie i restauracje, w których ściśle dba się o higienę oraz odległości między klientami, a po drugie - pracownik zarażony nie eliminuje z aktywności swych koleżanek i kolegów, ale sam idzie na kwarantannę, zaś reszta szybko przechodzi testy i w efekcie wcześniej wraca do pracy. Ma to na celu ograniczenie wpływu wirusa na gospodarkę i życie społeczne, także po przejściu pandemii. Im więcej po niej pozostanie aktywnych części życia społecznego i gospodarki, tym łatwiej będzie wrócić do normalności.
Do poniedziałku wydawało się, że jeszcze radykalniejszą, ale zarazem bardzo ryzykowną politykę, zastosuje Wielka Brytania. Tam początkowo uznano, że jeśli i tak ma zachorować grubo ponad połowa ludności (ale tylko część przejdzie chorobę ciężko), to nie trzeba niczego zamykać. Należy przejść przez tę tragedię jak najszybciej, doprowadzić do zarażenia ponad 60 proc., co wytworzy tzw. stadną odporność i pozwoli państwu w miarę szybko uporać się z pandemią.
Izolowani mieli być tylko seniorzy, pacjenci z nikłymi objawami mieli siedzieć w domu, a całe społeczeństwo w dość krótkim czasie miało przejść przez wirusa i przerwać łańcuch infekcji. Chodzi o to, że ludzie, którzy przeszli chorobę, jeśli po raz kolejny zetkną się z koronawirusem, już raczej nie zachorują i nie przekażą dalej infekcji, np. seniorom.
Pomysł Londynu legł jednak na początku tygodnia. Uznano go za eksperyment, który wcale nie musi się udać, jeśli dojdzie do gwałtownego wysypu zachorowań w zbyt krótkim czasie i zablokowania dość niewydolnej państwowej służby zdrowia NHS. Przestrogą są tu Włochy, gdzie pacjenci leżą czasem w skandalicznych jak na Europę Zachodnią warunkach, a śmiertelność jest tam niepokojąco wysoka. Wynosi ona 8,3 proc., ale prawdopodobnie jest jednak mniejsza, jeśli przyjąć za słuszne założenie, iż wiele lżejszych przypadków jest poza statystyką.
Cokolwiek stanie się w Polsce, pozostaje pytanie, jak długo nasze społeczeństwo będzie w potrafiło znosić trwający od tygodnia paraliż i czy w dłuższej perspektywie wolniejsze wprowadzanie drakońskich ograniczeń nie byłoby korzystniejsze.
Może się bowiem okazać, że dramatyczna sytuacja materialna setek tysięcy, a może nawet milionów Polaków, zmusi rząd do poluzowania sytuacji w momencie spadku liczby nowych zachorowań, ale zarazem za szybko, by nie doszło do drugiej fali, która byłaby już totalna tragedią. Tych pytań jest zresztą cała masa. Co z rokiem szkolnym? Co z maturami? Co z egzaminami ósmoklasistów? Jak wpłynie na młodzież ta trauma? Każda odpowiedź dzisiaj jest wróżeniem z fusów. Nikt z nas nie wie tak naprawdę, jak będzie wyglądała Polska za miesiąc.