Nie ma Boga tam, gdzie boga widzieliśmy
Czy wiara, w świetle osiągnięć nauki, ma sens? Czy może Bóg mieszka tylko w naszym mózgu? Pytamy o to księdza dr. hab. Damiana Wąska, teologa fundamentalnego z Krakowa, zajmującego się między innymi współczesnym ateizmem i neuronaukami.
Wielu neurobiologów powie: Bóg jest tylko wytworem mózgu.
Współcześni ateiści bardzo często odwołują się do badań neuronaukowców, przedstawiając je jako argumenty - a może i dowody - na nieistnienie Boga. Właśnie dlatego zainteresowałem się neuronaukami; to była konsekwencja zainteresowania współczesnym ateizmem. Sam Harris, jeden z tak zwanych „czterech jeźdźców apokalipsy”, głównych przedstawicieli nowego ateizmu, zrobił nawet doktorat o neuronalnych podstawach religijności, ponieważ twierdził, że neuronauki są tą płaszczyzną, na której stoczy się ostateczna batalia między religijnością a niereligijnością. I że to niereligijność wygra.
A według księdza może wygrać?
Największym problemem w tego typu dyskusjach jest mieszanie dwóch poziomów: nauki i wiary. Jestem przekonany, że neurobiologia ani żadna inna nauka nigdy nie udowodni istnienia albo nieistnienia Boga, bo nigdy nie będzie miała ku temu narzędzi.
Ciekawe, że prof. Jerzy Vetulani, neurobiolog, ateista, mówił mi dokładnie to samo.
Ksiądz Michał Heller powiedział kiedyś do Richarda Dawkinsa, znanego biologa, ateisty: „Różnica między mną a panem jest jedynie w tym, że pan, myśląc o świecie, pisze racjonalność małą literą, a ja - dużą”. Nikt racjonalny nie wierzy w istnienie Boga dlatego, że ma na to dowody. Nikt racjonalny nie wierzy w nieistnienie Boga dlatego, że ma na to dowody. Wiara albo niewiara to sposób patrzenia na świat. Nauka służy do badania zupełnie innej rzeczywistości. Jeśli ktoś, w oparciu o nauki empiryczne, próbuje wyciągać wnioski o istnieniu bądź nieistnieniu siły wyższej, to są to wnioski nieuprawnione. Opowiem anegdotę: wyobraźmy sobie człowieka, który bada ryby żyjące w rzece przepływającej przez jego miasto. Codziennie przychodzi na brzeg, zarzuca sieć, wyciąga, sprawdza ryby, mierzy, waży, po czym wypuszcza je z powrotem. Po roku wyciąga następujący wniosek: w rzece przepływającej przez to miasto nie ma ryb mniejszych niż pięć centymetrów. Brzmi racjonalnie. Tylko że jego sieć miała średnicę oka pięć centymetrów. Więc badacz nie ma podstaw do wyciągania wniosku, że mniejsze ryby tu nie żyją, a jedynie, że sieć nie pozwala na ich złapanie. Podobnie my nie możemy wysuwać wniosków o istnieniu lub nieistnieniu Boga na podstawie naszych narzędzi.
Neurobiologia wyjaśnia między innymi, co dzieje się w mózgach osób, które się modlą. Badając aktywność mózgu, widzimy, że u chrześcijanina, muzułmanina czy buddysty to są dokładnie te same procesy.
To prawda. Jednak to badanie człowieka, a nie - Boga. Wiemy, co dzieje się w mózgu, gdy człowiek ma doświadczenie religijne. To jednak nie znaczy, że to doświadczenie jest fałszywe lub że Boga, stojącego za tym doświadczeniem, nie ma. Na skutek rozmowy z panią w moim mózgu też teraz zachodzą różne reakcje. Co więcej, mógłbym wywołać podobne reakcje w sztuczny sposób, pod pani nieobecność. I to nie będzie przecież znaczyło, że pani nie istnieje.
A może nie istnieję? Niektórzy uważają za prawdopodobne, że jesteśmy tylko iluzją, na przykład symulacją człowieka z przyszłości.
Znam tego typu argumenty. Tylko że gdy o nich myślę, wracam często do Kartezjusza. To jego „cogito ergo sum”, „myślę, więc jestem”, też zaczęło się od zakwestionowania całej rzeczywistości, która jest wokół nas. Kartezjusz również zastanawiał się, czy świat i my to nie iluzja, złudzenie. W końcu doszedł do takiego punktu, w którym stwierdził, że jeśli podajemy w wątpliwość to, że istniejemy - to musimy istnieć naprawdę. Wątpię, że gdybyśmy byli iluzją, czyjąś symulacją, to potrafilibyśmy krytycznie myśleć i dyskutować.
Powracając do neuronauk. One tłumaczą też, dlaczego człowiek ewolucyjnie jest istotą religijną.
Tak, wynika to z istnienia tzw. lewopółkulowego interpretatora. W skrócie chodzi o to, że nasze mózgi są tak skonstruowane, że nie cierpią pytań, na które nie ma odpowiedzi. Jak takie się pojawiają, nasz mózg tworzy sobie iluzję absolutu, który ma być odpowiedzią na te pytania. Tylko to nie jest bóg, który jest Bogiem chrześcijan. To jest bóg od zapychania dziur w naszej wiedzy; bóg czasem filozofów, a czasem - bóg ignorantów. To bóg, który był, czasem wciąż jest potrzebny ludziom, żeby uzyskać odpowiedzi, jak funkcjonuje świat.
Na zasadzie: skąd biorą się pioruny? - „Bóg je zsyła, jak się gniewa”. Skąd choroby zakaźne? - „Bóg ukarał nimi grzeszników”. Jak powstał świat? - „Bóg stworzył go w siedem dni”?
No właśnie: bóg od zapychania dziur. Tylko że prawdziwy Bóg nie jest odpowiedzią na pytania o to, jak funkcjonuje ten świat, a odpowiedzią na pytania o sens tego świata. Te pierwsze są pytaniami dla nauki; a to, że czasami wkładamy tam pana Boga, jest wynikiem działania lewopółkulowego interpretatora w naszym mózgu. Uważam - trochę za Janem Pawłem II - że nauki wspaniale wyzwalają nas z wielu błędnych przekonań religijnych, że oczyszczają naszą wiarą. Oczyszczają z tego wszystkiego, co jest zabobonem. Z tego wszystkiego, co Bogiem nie jest, a my tam boga widzieliśmy. My nie podważamy wyników badań naukowców-empirystów. Nie o to toczy się dyskusja. Nie mam problemu z akceptacją istnienia ewolucji i pogodzeniem jej z istnieniem Boga. Nie mam problemu z akceptacją wyników badań nad mózgiem i pogodzeniem ich z istnieniem Boga. Bo dla mnie pan Bóg to nie jest ktoś, kto stoi bezpośrednio za wszystkimi tajemnicami. To zresztą bardzo niebezpieczne myślenie. Bo jeśli w ten sposób traktujemy Boga - jak odpowiedź na pytania bez odpowiedzi - to jeśli potem znajduje się naukowa odpowiedź na to pytanie, i Boga w tej odpowiedzi nie ma - to niektórzy automatycznie stwierdzą, że w takim razie Boga nie ma wcale.
Do niedawna to, co dzieje się z człowiekiem w trakcie tak zwanej śmierci klinicznej - łąki, tunele, światła itd. - traktowało się jako dowód na istnienie życia pozagrobowego. Dziś uważa się, że za te wizje odpowiadają konkretne zjawiska w naszym mózgu. Mimo to niektórzy księża wciąż posługują się tym argumentem.
Nauka i w tym przypadku pokazała, że Boga nie ma tam, gdzie myśleliśmy, że on jest. Sam kiedyś traktowałem te zjawiska jako argument za istnieniem Boga. Teraz znacznie rzadziej grzeszę przeciw przykazaniu: nie będziesz brał imienia pana Boga nadaremnie. Rzadziej podpisuję Boga pod wieloma sprawami. W teologii, a jeszcze bardziej w duszpasterstwie, bardzo często używało się argumentów za istnieniem pana Boga, które nie wytrzymują konfrontacji z naukami. Niestety, w tak zwanej wierze powszechnej (Dawkins napisał zresztą, że ateiści krytykują właśnie ten rodzaj wiary; nie wiarę teologów), kształtowanej przez kazania, katechezy - wciąż czasem ich się używa. Dalej mówi się o kreacjonizmie, mimo że ewolucyjny model rozwoju świata jest coraz lepiej uzasadniony. Obrazy, którymi obudowany jest grzech pierwotny, jeśli bierzemy je dosłownie, nie mają przecież żadnego sensu.
Adam z Ewą zjedli jabłko albo papaję i wszystko zepsuli? No, nie ma to sensu.
Tak, bo po pierwsze mamy tu istnienie Adama i Ewy, rodziców wszystkich ludzi. Po drugie: mamy konkretny moment w przeszłości, w którym ten grzech miałby zostać popełniony. Po trzecie: mamy przekonanie o świecie idealnym, który dopiero został zepsuty przez grzech. Po czwarte: mamy przekonanie, że na skutek tego grzechu człowiek ma skłonność do zła moralnego. Każde z tych czterech przekonań nauka może z łatwością obalić. Trudno wierzyć w istnienie Adama i Ewy, w to, że ludzkość pochodzi od jednej pary (zresztą Kościół katolicki już dawno dopuścił inną interpretację). Trudno, patrząc na rozwój ewolucyjny, utrzymywać przekonanie, że istniał kiedyś świat bez cierpienia i śmierci. Trudno wierzyć w konkretny moment, w którym to zło się pojawiło; tak samo jak w to, że my wszyscy cierpimy za dwoje ludzi, którzy wszystko zepsuli. My też wiemy dziś, że zachowania moralne są bardzo mocno skorelowane z funkcjonowaniem naszego mózgu; że moralność człowieka zmienia się na przykład na skutek uszkodzeń tego organu. Więc dzisiaj Kościół, by głosić wiarę godną współczesnego człowieka, musi te obrazy reinterpretować, sięgnąć do tego, co za nimi. Do istoty.
To w ogóle do pogodzenia: licząca dwa tysiące lat tradycja Kościoła z tym, co dziś wiemy o świecie?
Wierzę, że tak. Kościół się zmienia (choć, według mnie, czasem za wolno). Np. teraz już nie mówi się, że Adam i Ewa żyli naprawdę, a że to symboliczna nazwa gatunku ludzkiego.
Tylko znów: gdzie ten gatunek ludzki się zaczyna? I czy to tylko homo sapiens, czy już homo sapiens? A co z neandertalczykiem, z homo erectusem, z australopitkiem?
To częste pytania w antropologii chrześcijańskiej: o to, od kiedy jesteśmy ludźmi, co o tym świadczy i czy da się ustalić jeden, konkretny moment, od którego to już jest człowiek? Też zadaję sobie te pytania o istotę człowieczeństwa. Jaka jest biologiczna różnica między człowiekiem a zwierzętami? Jakościowa czy tylko ilościowa? Czy my tylko mamy czegoś od zwierząt więcej - i lepiej rozwinięte - czy jest jednak coś, co mamy radykalnie inne? Teraz mówi się, że nikt poza człowiekiem nie potrafi myśleć abstrakcyjnie, opowiadać historii - ale pytanie, czy i te cechy nie są perspektywą ewolucyjną gatunków zwierzęcych.
Podejrzewamy zresztą, że delfiny sprawnie się komunikują - nie na takiej zasadzie, jak pies, który zawyje ze smutku lub zaszczeka z radości, ale że ten ich język ma jakąś semantykę, której my nie potrafimy rozszyfrować.
Tak. Eksperymenty na szczurach pokazują zaś, że te zwierzęta potrafią współcierpieć. U szczura, który widzi, że jego „kolega” jest rażony prądem, po pewnym czasie aktywują się w mózgu te same obszary, które aktywowałyby się, gdyby sam był rażony.
Więc niby dlaczego to tylko ludzie mieliby mieć zapewnione życie pozagrobowe?
W Nowym Testamencie jest napisane, że całe stworzenie zostanie odnowione. Nie do końca chce mi się wierzyć, że Bóg przyjmie do siebie człowieka, a zapomni o delfinie, małpie i dżdżownicy. Natomiast powracając do pytania, kiedy staliśmy się ludźmi. Być może wtedy, kiedy człowiek ewoluował na tyle, że miał możliwość odpowiedzi na wyciągniętą ku niemu rękę Boga? Może to właśnie był ten moment? To tylko hipoteza, moje myśli.
Ale neandertalczyk też grzebał zwłoki, a skoro tak - też tę rękę Boga chwycił, wierząc w życie po śmierci.
Bo to nie musiało stać się w jednej chwili, być błyskiem. Kiedy zresztą myślę o przyszłości Kościoła - o tym, żeby nadążył za współczesnym światem, za rozwojem nauki - widzę, że potrzeba nam, księżom, więcej pokory. Żeby nie wydawało nam się, że wiemy więcej, niż wiemy. I jeszcze odwagi, by przestać mówić „nie” tam, gdzie - w świetle osiągnięć naukowych - już dawno powinniśmy byli powiedzieć „tak”. Jeśli będziemy iść w zaparte, operując przestarzałymi obrazami i symbolami - ludzie będą odchodzić od Kościoła. I to nie będzie problem tych ludzi. To będzie problem Kościoła. Musimy więc bronić religijności w świetle nowych odkryć naukowych. To możliwe, jeśli np. przyjmiemy panenteistyczne (proszę nie mylić z panteizmem; panteizm jest heretycki, panenteizm - nie) przekonanie o świecie.
Czyli?
To pogląd, który mówi, że cały świat, wszechświat, kosmos, rozwija się w Bogu. Bóg jest jednocześnie transcendentny - jest poza tym światem, jest od niego większy - i immanentny, a więc jest w tym świecie. Łatwiej to pojąć, gdy pomyślimy o dziecku rozwijającym się w łonie kobiety. Ono jest w matce, ale matka, jednocześnie, jest w nim. Dziecko jest mocno uzależnione od matki, ale też ma pewną autonomię. Rozwija się według praw biologicznych, ale jego rozwój jest podtrzymywany przez to, że matka żyje. Poza tym dziecko prawdopodobnie nie ma pojęcia o istnieniu matki.
Nie ma pojęcia o istnieniu matki, bo jest na poziomie intelektualnym krewetki.
Być może my, w obliczu Boga, też jesteśmy. Więcej: być może nasza śmierć jest jak narodzenie, podczas którego zyskujemy nowe życie.
Jest taka anegdota - rozmawiają bliźniaki w łonie matki. Jeden drugiego pyta: ej, a ty wierzysz w życie po porodzie? A ten odpowiada: no co ty, nie ma na to żadnych dowodów. Zresztą, ja w ogóle nie wierzę w istnienie matki. Czy ktoś ją kiedyś widział?
Ta opowieść pozwala popatrzeć na relacje między Bogiem a światem z poszanowaniem praw natury. Wszystko wskazuje na to, że Bóg działa za pomocą praw przyrody, pewnych mechanizmów wpisanych w ten świat. I nigdy ich nie łamie, bo to by oznaczało, że stworzył świat pełen bubli i teraz musi go naprawiać. A wierzymy, że świat stworzony przez niego jest doskonały i że prawa przyrody są doskonałe.
Ależ Bóg stworzył świat pełen bubli! Na poziomie biologicznym to buble genetyczne: wady wrodzone, nowotwory, mutacje. Bublem, szerzej, jest też zło, cierpienie, nienawiść, brzydota.
Leibniz mówił, że Bóg stworzył świat najlepszy z możliwych. Jeśli przyznamy mu rację, to trzeba przyjąć, że pan Bóg, mając nieskończenie wiele idei świata, wybrał tę, która w szerszej perspektywie wiąże się z największymi możliwościami.
Ksiądz właśnie uciekł?
Trochę tak. Bo zło i cierpienie traktuję jako najpoważniejsze z problemów teologicznych. Dla mnie to jedyny poważny argument za nieistnieniem Boga. I nie widzę jasnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego jest zło i cierpienie. Myślę, że wiara w Boga w ich obliczu wymaga zaufania i szacunku do tajemnicy - inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Dlaczego w takim razie lepiej przyjąć istnienie Boga niż jego nieistnienie? Bo przyjęcie tezy o jego nieistnieniu też nic nie wyjaśnia. I nie sprawi, że będzie mi łatwiej sobie z tym złem i cierpieniem radzić.
To z kolei utylitaryzm.
Ale co w tym złego? Wiara jest pewną decyzją osobistą. Mogę patrzeć na świat jak na coś, co jest zorganizowane, podtrzymywane w istnieniu przez kogoś, komu na mnie zależy i mogę patrzeć na świat jako na zespół przypadkowych zjawisk, za którymi kryją się wyłącznie odwieczne prawa przyrody. Chrześcijaństwo to sposób patrzenia na świat, który wiąże się z moją decyzją, a nie z tym, że ja mam dowody, którymi mogę się teraz z wszystkimi podzielić. Ja mogę mieć swoje własne, prywatne doświadczenia, które przekonują mnie, że pan Bóg istnieje, ale nie - obiektywne dowody.
Jakie to są doświadczenia w przypadku księdza?
Spotkania z Bogiem podczas modlitwy. Jestem przekonany, że siła, którą wtedy otrzymuję, nie jest tylko wytworem mojego mózgu - a że pochodzi od Boga.
Wie ksiądz, w tych prawach przyrody, o których ksiądz mówi - w tym szeregu zjawisk, które doprowadziły do powstania życia - też widzę pewien plan, jakieś zaprogramowanie...
A przecież wystarczyłoby jedno małe przesunięcie, żeby to wszystko nie zaistniało. To jeden z argumentów kosmologicznych za istnieniem Pana Boga. Niektórzy tą tezą wspierają swoje przekonania religijne, inni ją odrzucają.
Do mnie jakoś przemawia to, że to nie był przypadek, że za naszym istnieniem stoi ktoś lub coś. Tylko że istnienie tego kogoś, tej siły, która to „zaprogramowała”, nie jest jeszcze dla mnie jednoznaczne z istnieniem życia wiecznego.
Ani nawet z istnieniem Boga osobowego. Zgadzam się. Dlatego mówię, że to osobista decyzja. Jestem przekonany, że różnica między wierzącym a niewierzącym świadomym człowiekiem, który patrzy i bada ten świat, jest taka, że jeden będzie za tym pięknem widział Boga, a drugi nie będzie. Choć dalej tym światem może się zachwycać.
Czy jak ksiądz zaczął zgłębiać neuronauki, nie pojawiły się w księdzu wątpliwości? Nie zachwiało to, chociaż przez moment, wiary księdza?
Nie. Ani poznawanie wyników badań naukowych, ani czytanie książek ateistów. Zawsze byłem przekonany - i jestem przekonany - że chrześcijaństwo ma sens, że ma wiele do zaoferowania współczesnemu człowiekowi. Nadzieję, radość, rozwój. Że chrześcijanin to ktoś, kto ma o jeden powód do uśmiechu więcej. Konfrontacja z naukami empirycznymi i z poglądami ateistów jest dla mnie źródłem nowych pytań. Ale to pytania o to, jak głosić chrześcijaństwo, a nie o jego sens.
Nie wydaje mi się zresztą, że - jeśli Bóg chrześcijański istnieje - to na koniec będzie nas rozliczał akurat z tego, czy w niego wierzyliśmy.
Dlatego lubię powtarzać, że najważniejszym przykazaniem jest to, żeby kochać. Mam nadzieję, że na koniec wszyscy będziemy mile zaskoczeni.