Jest późny wieczór, gdy z moją żoną Ireną, po odbyciu podróży z zimnej, zadeszczonej Zielonej Góry do Warszawy, potem lotu do Mediolanu i Delhi, lądujemy na dusznym lotnisku. Za nami 7 tysięcy kilometrów
Hotel Continental zupełnie na poziomie europejskim, choć otoczenie raczej tandetne. Zostajemy przywitani tradycyjnymi wieńcami kwiatów i kropką na czole (bindi). Rano na tarasie przed hotelem dzieci dają pokaz gimnastyczny. Oczekują za swoje skoki akrobatyczne choćby skromnych datków. Służba hotelowa nie pozwala na wejście do holu. Surowy zakaz dotyczy też biedaków. Rozpoczynamy długą podróż.
Poza Delhi odwiedzamy Dżajpur, Puszkar, Agrę, Waranasi, Khadżuraho, Fatehpur Sikri. Agra, Delhi, Dżajpur to złoty trójkąt Indii – nasze marzenie. Gęstość ruchu, hałas, jednoczesność przebywania na jezdni samochodów, riksz, autobusów, świętych krów, kóz, psów i wreszcie pieszych czyni ruch uliczny niezwykle dynamicznym zjawiskiem. Kierowcy nieustannie trąbią. Uliczna rzeka płynie w jakiś cudowny sposób, bezkolizyjnie.
Stolica Delhi dusi się w największym stopniu. Dziennik „The Times of India” donosi, że przejazd w czasie święta Diwali między dwoma najdalszymi punktami miasta wydłużył się z 10 minut do 3 godzin w ciągu ostatnich 20 lat. Autobusy wdzierają się tam, gdzie wydaje się, że powinny utknąć. W wąskich handlowych uliczkach pieszy musi wciąż pierzchać przed krążącymi bezlitośnie motocyklami i skuterami, dzwoniącymi rikszami. Nad ulicami wiszą setki metrów krzyżujących się kabli. Przeznaczenia tych pajęczyn są rozpoznawane jakimś cudem. Wiele domów pozbawionych jest światła elektrycznego, migocą jakieś prowizoryczne lampki, świeczki. Ma się wrażenie, jakby ze względów oszczędnościowych strumień świetlny rozjaśniał tylko miejsca najważniejsze dla życia. W różnych miejscach widać siedzących na chodniku mężczyzn, czasem leżących. Przebywający w Indiach musi liczyć się z wysoką temperaturą, zanieczyszczoną wodą lub jej brakiem, niskim poziomem sanitariatów, odkrytą kanalizacją i insektami. Latem padające deszcze i wysoka temperatura, dochodząca do 46 stopni, czynią życie dla Europejczyków nie do zniesienia.
Mimo trudnych warunków wegetacji, skromnego odsetka objętych ubezpieczeniem społecznym, ludność wykazuje wyjątkową odporność, okazuje życzliwość cudzoziemcom, nawet Anglikom, którzy rządzili tu ponad 200 lat. Przestępczość jest mniejsza niż w krajach rozwiniętych. Kraj przezwycięża analfabetyzm. Powoli, bardzo powoli, zmienia się system kastowy. Indie mają broń atomową, własnego satelitę, poważne osiągnięcia w dziedzinie elektroniki i automatyki, rośnie przeciętna długość życia (choć dotąd nie przekracza 60 lat). Hindusi rozpoczęli produkcję własnych samochodów. Przed laty żołnierze tego kraju wspierali nas pod Monte Cassino, dziś wielu pracuje w renomowanych biurach projektów w USA, pracują też w Zielonej Górze.
Sympatyczne uczucia wywołuje widok młodzieży hinduskiej, w ślicznych mundurkach, maszerującej po ulicach Dżajpuru, Waranasi, Khadżuraho. Oczarowani jesteśmy cudownymi kobietami w bajecznie kolorowych strojach. Delhi to „miasto składanka” z siedmiu dawnych miast. Stare Delhi – to tu wielcy zdobywcy z dynastii Mogołów (1526-1857): Humajun, Szahdżahan zbudowali muzułmańskie miasto, aby spełniało rolę nowej, przeniesionej z Agry, stolicy imperium. Trzeba wejść do największego meczetu Indii z 1656 roku – Dżama Masdżid (Meczet Piątkowy), gdzie tak jak w czasach cesarzy, modlą się tysiące muzułmanów. W pobliżu rzuca się w oczy Czerwony Fort (Lai Kila) – gigantyczna cytadela z czerwonego piaskowca. Jak pisze „Niezbędnik Trawelera”, tu rezydował w XVII wieku Szahdżahan ze swoją ukochaną żoną Mumtaz, przyjmował audiencje na wspaniałym, inkrustowanym, marmurowym tronie i szukał ukojenia w Rajskim Strumieniu przepływającym przez pałac. Wieczorem odbywają się tu fantastyczne widowiska światło i dźwięk, ilustrujące historię Indii. W tej części miasta jest też Muzeum Pamięci Gandhiego (Radż Ghat), z kwadratową płytą wskazującą miejsce kremacji. Odtworzono tam ostatnią drogę Mahatmy w postaci śladów stóp na ścieżce.
New Delhi – Connaught Place, ogromne rondo będące centrum turystycznym i handlowym miasta. Na zachodzie znajduje się Lakszmi Narajan – marmurowa świątynia poświęcona bogini dostatku Lakszmi z figurą Ganesza, boga pod postacią słonia. Otaczają ją wspaniałe ogrody ze sztucznymi grotami i zwierzętami. Poza tym trzeba zobaczyć Raj Path, czyli Drogę Królewską, gdzie 26 stycznia, w Dniu Niepodległości Indii, odbywają się parady. Raj Path otwiera India Gate – brama Indii, 42-metrowy łuk triumfalny, gdzie umieszczono 85 tysięcy nazwisk żołnierzy poległych głównie podczas I wojny światowej. Drogę zamyka Pałac Prezydencki Rasztrapati Bhawan, kiedyś siedziba wicekróla. Ostatni – lord Louis Mauntbatten – zatrudniał armię ludzi w liczącej 340 pokojów rezydencji i 130-hektarowym ogrodzie.
Podziwiamy Tadż Mahal – odległy o 200 kilometrów od Delhi, jeden z siedmiu współczesnych cudów świata, wpisany na listę UNESCO. Symbol miłości i pamięci. Druga żona wielkiego cesarza Mogołów w Szah-dżahana – Mumtaz Mahal – była też jego przyjaciółką i towarzyszką w wyprawach wojennych. Gdy zmarła z wycieńczenia po urodzeniu 14. dziecka, władca postanowił wystawić Mumtaz piękny grobowiec, w którym spoczęła razem z dzieckiem. Szahdżahan został pochowany obok. Prace nad Tadż Mahal trwały 22 lata. Przypominający pałac grobowiec z białego marmuru inkrustowany jest szlachetnymi i półszlachetnymi kamieniami, sprowadzonymi między innymi z Chin, Afganistanu i Jemenu. To nie tylko symbol wiecznej miłości, ale i obietnica raju, którym zostaną nagrodzeni wierni.
Stąd blisko do Czerwonego Fortu w Agrze. Ten sprawia wrażenie osobnego miasta obudowanego potężnymi murami. W tutejszym pałacu Szahdżahan, więziony przez swojego następcę i syna Aurangzeba, miał spędzić ostatnie siedem lat życia. Mógł stąd patrzeć, jak mówi legenda, na widoczny na horyzoncie Tadż Mahal. Ucieczka była niemożliwa – pałac otaczały podwójne mury. Za jednym z nich pełniły dyżur tygrysy, za drugim krokodyle. Dziś jeszcze fort budzi wrażenie, choć zwierząt już tam nie ma.
Mauzoleum Akbara – wybitnego cesarza (1542-1605), który rozszerzył granice Mogołów i skonsolidował kraj, znajduje się w Sikandrze blisko Agry. Do otoczonego pięknymi ogrodami kompleksu z czerwonego piaskowca prowadzą cztery bramy symbolizujące islam, hinduizm, chrześcijaństwo i system stworzony przez Akbara, oparty na śmiałym liberalizmie. Nie wystarczało mu 300 żon, bo na dworze było jeszcze 5000 konkubin. Dynastia Mogołów wymarła w XIX wieku na emigracji.
Po długiej podróży w regionie północno-wschodnim jedziemy doliną pełną upraw, w tym marihuany, nad Ganges, świętą rzekę Hindusów. Kąpiel w niej oznacza oczyszczenie z grzechów. Nad Gangesem znaj-
duje się najświętsze miasto Hindusów – Waranasi (Benares). Każdy wyznawca powinien odwiedzić je co najmniej raz w życiu, a śmierć tutaj to największa szansa na mokszę (wybawienie). Nie wierzymy, by zanieczyszczona przez różne odpady i popiół zmarłych woda mogła oczyścić kąpiących się w niej hinduistów. Ale oni sądzą inaczej i coś w tym jest, bo tamtejsze mikroskopijne cytofagi żywią się skomplikowanym środowiskiem. Wieczorne obrzędy kremacji ciał zmarłych wywołują we mnie przejmujące wrażenie. Płoną trzy stosy, zapalają się najróżniejsze światła, słychać muzykę, śpiewają chóry.
Koniec podróży świętujemy w hotelu spotkaniem z Elżbietą Dzikowską. Wracamy. Lecimy do kraju trasą przez Katmandu w Nepalu. Najpierw około 1000 kilometrów do Delhi. Stąd w nocy do Mediolanu. Dokładamy ponad 6000 kilometrów i znów około 1000 do Warszawy. I tu najcięższy kawałek drogi – do odjazdu pociągu w kierunku Zielonej Góry pięć godzin oczekiwania i prawie pięć godzin podróży.