Uliczne protesty po nieszczęsnym wyroku Trybunału Konstytucyjnego i przemówienie prezesa Polski, nawołującego (bezskutecznie) członków partii do dania odporu rozwydrzonej młodzieży - przesłoniły na kilka dni katastrofę pandemiczną, choć w zamyśle wielkich strategów Zjednoczonej Prawicy miało być przecież odwrotnie.
W efekcie uliczna rewolta oraz przekroczenie kolejnej magicznej granicy 20 tys. zakażeń dziennie - postawiły nasz kraj na krawędzi. To nie przesada.
Władze nie mają żadnego pomysłu na zakończenie protestów, a kiełkująca w głowach rządzących myśl o wysłaniu policji i żandarmerii na kobiety i młodzież, może okazać się totalną klęską, biorąc pod uwagę, że funkcjonariusze sami mają żony i dzieci, a ponadto ręka w rękę służy z nimi wiele kobiet.
Tak naprawdę nikt już nie panuje nad centrami miast, a niechętna PiS-owi opozycja w zasadzie jest skazana na rolę statystów. I nawet gdyby chciała, nie opanuje wybuchu emocji.
Jakby tego było mało, za kilkanaście dni czeka nas paraliż szpitali i całej ochrony zdrowia w Polsce. Można się spodziewać tysięcy ludzi bezskutecznie wzywających pogotowie, dramaty lekarzy stających przed wizją odłączania od respiratorów najstarszych pacjentów, rozpacz i bezsilny gniew rodzin, skazanych na kupowanie butli z tlenem (o ile jeszcze będą dostępne), by choć trochę ulżyć krewnym.
Tak oto rozpada się zamek z piasku, który zbudowała nam koalicja rządząca, „reformująca” dumnie Polskę. Biorąc pod uwagę obecny chaos i uwiąd sejmowej opozycji, nie bardzo widzę, skąd moglibyśmy czerpać nadzieję na ratunek. Gdyby ktoś mi to wszystko opowiedział rok temu, uznałbym go za wariata...