Nachodzą tygodnie prawdy. Czy ochrona zdrowia posypie się jak domek z kart?
Niemal codziennie docierają do nas informacje o kolejnych zamykanych oddziałach szpitali oraz lekarzach, ratownikach i pielęgniarkach trafiających na przymusową kwarantannę. Jeśli rzeczywiście, jak twierdzi minister Łukasz Szumowski, w najbliższych trzech tygodniach czeka nas gwałtowny wysyp zachorowań na koronawirusa, polska ochrona zdrowia może się rozsypać jak domek z kart. I nie jest to żadna czarna wizja, ale realistyczna analiza danych na temat zapaści, w jakiej cały ten system był jeszcze przez atakiem pandemii.
Jest jednak nadzieja. Tak przynajmniej uważa prof. Andrzej Matyja, krakowski chirurg i zarazem prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. – W Polsce mamy około 15 tysięcy lekarzy, którzy przez ostatnich pięć lat nie wykonywali zawodu, więc utracili uprawnienia. Aby je odzyskać, są zobowiązani do odbycia przeszkolenia teoretycznego, które jest procesem czasochłonnym. W obecnej sytuacji na pewno pomoc tych ludzi byłaby niezbędna. Jednak przyznanie lekarzowi z automatu ograniczonego prawa wykonywania zawodu nie jest dobrym rozwiązaniem. Przedstawiliśmy więc ministrowi zdrowia równoczesną propozycję dotyczącą stażystów, którzy są tuż przed egzaminem końcowym. Musimy włączyć ich do walki z koronawirusem.
Dziś trwa wyścig z czasem. Jeśli tej dodatkowej grupy lekarzy nie będzie, następne tygodnie mogą się okazać czasem klęski polskiej ochrony zdrowia. Ta klęska może wywrócić budowaną od 31 lat gospodarkę wolnej Polski oraz obalić rząd, z czego zaczynają sobie zdawać powoli sprawę politycy PiS. Jedynie to może być bowiem wytłumaczeniem dla upartego dążenia, by 10 maja przeprowadzić wybory i zdążyć ze zwycięstwem Andrzeja Dudy. W kolejnych miesiącach, przy ubożejącym stale społeczeństwie i kolejnych upadających firmach, mogłoby się to okazać nierealne.
Najgorszy wynik w Unii Europejskiej
Dane statystyczne są dla Polski nieubłagane. Według przygotowanego dla OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) oraz Komisji Europejskiej raportu „Health at a Glance 2019” (sklasyfikowano 44 kraje świata) – w Polsce na tysiąc mieszkańców przypada zaledwie 2,4 lekarza, przy średniej oscylującej w okolicy 3,5. I nie jest tak, że wskaźniki te znacznie zawyżają wyłącznie rozwinięte kraje Zachodu, gdyż choćby sąsiednim Czechom udało się przekroczyć medianę. Ponadprzeciętny wynik mają też Włochy (4,0) i Hiszpania (3,9), które są dziś w centrum wojny z koronawirusem i z ledwością dają sobie radę pomimo tego, że np. północnowłoska służba medyczna należy do najlepszych w Europie.
Tymczasem nasz wynik jest najgorszym w Unii Europejskiej! Według ostrożnych wyliczeń ekspertów, w naszym kraju brakuje od 30 tys. do 50 tys. lekarzy. Naczelna Izba Lekarska mówi wręcz o 68 tysiącach! Co gorsza, od początku XXI wieku, mimo prowadzonych przez każdy kolejny rząd „reform”, niewiele w tej kwestii się zmienia. Inaczej niż w innych krajach Europy, gdzie średnio przez ostatnich kilkanaście lat liczba lekarzy wzrosła o 1 na tysiąc mieszkańców. Gdyby coś podobnego zdarzyło się też w Polsce, mielibyśmy dziś zupełnie inną sytuację wyjściową przez zapowiadanym na najbliższe dni prawdziwym wybuchem pandemii. Niestety, dalej tkwimy w zapaści, choć trzeba przyznać, iż z danych, którymi dysponuje Naczelna Izba Lekarska wynika, że lekarzy w Polsce jest więcej, ok. 140 tys., plasując nas minimalnie poniżej średniej w UE. Pozostaje jednak pytanie, ilu specjalistów z tej listy wyemigrowało i pracuje za granicą, ale wciąż tkwi w krajowych statystykach.
Polak przepracowany, a Szwed wypoczęty
Nawet jeśli rzeczywiste dane są bardziej optymistyczne niż to wynika z raportu „Health at a Glance”, nie zmienia to faktu, że polscy lekarze należą do najbardziej przepracowanych w Europie. Przyjmują co roku 3104 pacjentów, przy średniej unijnej 2147, co oznacza niemal o jedną trzecią słabszy wynik od europejskiej przeciętnej. Gorzej pod tym względem jest tylko na Węgrzech i Słowacji. Na dodatek ponad połowa (dokładnie 53,1 proc.) naszych medyków pracuje w co najmniej dwóch miejscach, co przy pandemii ma dodatkowe znaczenie, gdyż zwiększa ryzyko roznoszenia koronawirusa po kolejnych placówkach medycznych. Gdzie jest pod tym względem najlepiej? W Szwecji. Tam lekarz rocznie przyjmuje zaledwie 679 chorych. Być może z tego powodu Szwedzi (obok Holendrów) zdecydowali się dziś na stosunkowo niewielką liczbę ograniczeń w życiu społecznym. Starają się chronić handel i miejsca pracy, bo wierzą, że ich system lepiej poradzi sobie z ewentualnym przeciążeniem niż w innych europejskich krajach.
W Polsce nie da się nawet pomyśleć o takim modelu. Pójście na ostre zderzenie z koronawirusem oznaczałoby – być może - krótszy okres trwania paraliżu państwa, ale zarazem: wiele tysięcy jednoczesnych zachorowań. Na taki eksperyment nie zdecydował się nawet brytyjski rząd Borisa Johnsona, który początkowo uporczywie wstrzymywał się z zamykaniem szkół i placówek handlowych. Dopiero po dokładnym „policzeniu szabel” okazało się, że publiczna służba zdrowia NHS może paść pod ciężarem pandemii, gdyż w Europie uchodzi za jedną z tych gorszych. Klasyfikowana jest dużo niżej niż walcząca resztkami sił włoska opieka medyczna.
Nasze społeczeństwo, choć od lat zasypywane informacjami o medycznej zapaści państwa, zdaje się nie do końca być świadome, co grozi nam w najbliższych tygodniach. Na pewno o skali kryzysu nie mają pojęcia ludzie korzystający wyłącznie z rządowych mediów. Tam od miesięcy obecna jest zupełnie inna narracja, czasem ocierająca się wręcz o fantastykę. - Chcę przypomnieć, że publiczna służba zdrowia w Polsce uchodzi za jedną z najlepszych w Europie – stwierdził wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki 2 października 2019 r., czyli na dwa miesiące przed pojawieniem się pierwszych przypadków koronawirusa w Chinach.
W pogoni za Libanem
Takie opinie to niestety zwykłe zaklinanie rzeczywistości. Żadne obiektywne, międzynarodowe dane nie potwierdzają optymizmu prof. Terleckiego i innych polityków PiS. Opublikowany niecałe dwa lata temu raport najbardziej prestiżowego europejskiego magazynu medycznego „The Lancet” sklasyfikował polski system ochrony zdrowia na 39 miejscu spośród 195 badanych państw. Można by powiedzieć, że to niezły wynik, gdyby nie fakt, że większość z omawianych krajów pochodzi z biednych części świata, a i tak wyżej od nas jest Portoryko czy też zmagający się od dziesięcioleci z konfliktami wojennymi Liban. Jeśli weźmie się pod uwagę tylko kraje europejskie, zajmujemy fatalną 27 pozycję. Gdyby policzyć jedynie państwa Unii Europejskiej – zajmiemy 23 miejsce na 28.
Kolejnym wskaźnikiem, który zazwyczaj wiele mówi o stanie ochrony zdrowia w poszczególnych państwach, są nakłady finansowe przeznaczane na ten cel. Tu w statystykach na czele są zazwyczaj Stany Zjednoczone, ale obraz tego kraju jako lidera jest mocno zafałszowany. Medycyna w USA jest w ogromnym stopniu sprywatyzowana, a koszty leczenia ekstremalnie wysokie, co doprowadziło do sytuacji, w której niemal 30 mln Amerykanów nie ma ubezpieczenia, a kolejne 60 mln korzysta z bardzo okrojonej oferty, co w przypadku obecnej pandemii może znacznie ograniczyć zakres udzielanej im pomocy.
Spośród państw, w których dostęp do lekarza nie został rzucony na żer wolnego rynku, ale opiera się na powszechnym dostępie do usług – liderami w Europie są (według OECD) Szwajcaria, Niemcy, Francja, Szwecja, Austria, Dania, Belgia i Norwegia, gdzie ochrona zdrowia pochłania ponad 10 proc. PKB. Niecałe 9 proc. notują Włochy i Hiszpania. W Polsce jest to 6,3 proc. PKB, czyli o 2,5 proc. mniej niż wynosi średnia. Jeśli jeszcze weźmie się pod uwagę, że produkt krajowy brutto np. w Niemczech jest siedmiokrotnie wyższy niż w Polsce, daje to pełny obraz przepaści, jaka nas dzieli. Być może fakt ten w części tłumaczy, jak to możliwe, że przy gigantycznej skali zachorowań (piąte miejsce na świecie), do dziś w Niemczech odnotowano grubo poniżej tysiąca zgonów.
- Niski wskaźnik umieralności to nie tylko efekt bardzo wysokiego poziomu ochrony zdrowia w Niemczech, ale przede wszystkim faktu przeprowadzania w tym kraju dużej liczby testów n koronawirusa. U nas, mimo ciągłych apeli środowiska medycznego, z dostępnością do tych testów cały czas jest problem – uważa prof. Andrzej Matyja.
Ile sił ma lekarz po sześćdziesiątce?
W przypadku Polski warto również wziąć pod uwagę fakt, że międzynarodowe rankingi sporządzane są z pewnym opóźnieniem. Te najnowsze odnoszą się do danych z początku 2018 r., kiedy w Polsce trwał spór rządu z rezydentami, który zaowocował odwołaniem poprzedniego ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła i kolejną falą emigracji młodych lekarzy.
Tu dochodzimy do kolejnego aspektu polskiej zapaści, czyli zjawiska gwałtownego procesu starzenia się środowiska lekarskiego. Jeszcze w 2014 r. średni wiek polskiego lekarza wynosił 49 lat, a trzy lata później już 52. Jeszcze gorzej wygląda to jeśli chodzi o specjalistów. Np. w bardzo ważnych ostatnio dziedzinach: pośród diagnostów laboratoryjnych, pulmonologów, specjalistów chorób zakaźnych i epidemiologów - jest wyjątkowo dużo ludzi po sześćdziesiątce.
Podobnie jest w środowisku pielęgniarek. Średnia ich wieku dobiła właśnie do 52 lat (tylko 10 proc. ma mniej niż 35 lat), a ponadto mamy ich zaledwie 5,1 na tysiąc mieszkańców (w Europie tylko Grecja i Łotwa są gorsze). W sąsiednich Niemczech ten współczynnik jest dużo wyższy: 12,9, w Czechach – 8,1, zaś w Słowenii 9,9. Pewnym pocieszeniem może być fakt, że w tej kategorii nie ustępujemy specjalnie Włochom (5,8) i Hiszpanom (5,7), choć daleko nam z kolei do Francji (10,5) i Wielkiej Brytanii (7,8). Nasze pielęgniarki są przy tym bardziej przepracowane niż ich zachodnie koleżanki, gorzej opłacane, przeciążone stresem, na dodatek w obecnej sytuacji wiele z nich przebywa na zwolnieniu, opiekując się swymi dziećmi. Zapewne takich przypadków byłoby mniej, gdyby pielęgniarki miały pewność łatwej dostępności środków ochrony osobistej przed zarażeniem w szpitalach. Jak wiemy, sprzętu wciąż brakuje, co stanowi czynnik demobilizujący nie tylko wśród pielęgniarek, ale i lekarzy, nie chcących sprowadzić wirusa do swych domów.
Dane OECD, Komisji Europejskiej i „Lanceta” można byłoby zapewne kwestionować, ponieważ nie zawsze przedstawiają podobne dane. Problem jednak w tym, że takie statystyki opracowują też inne podmioty i zawsze są one tak samo niełaskawe dla Polski. Co ciekawe, przynoszą one kolejne dowody na to, że miejsca poszczególnych krajów w rankingu są adekwatne do dzisiejszych sukcesów tych państw w walce z pandemią. Z opublikowanego w sierpniu ubiegłego roku ogólnoświatowego rankingu poziomu ochrony zdrowia magazynu CEOWorld – na pierwszych trzech miejscach jest Tajwan, Japonia i Korea Południowa. I w każdym z tych krajów, jak się dziś wydaje, zdołano wstępnie opanować rozprzestrzenianie się koronawirusa, zaś liczba zakażonych jest niższa niż 10 tysięcy. W przypadku Japonii, gdzie pierwsze zachorowanie zanotowano już 22 stycznia, dopiero co przekroczono próg 2 tys. chorych. Zmarło niespełna 60 osób.
Polska w statystyce CEOWorld jest dopiero na 51. miejscu. Daleko nam nie tylko do państw Zachodu (łącznie z Hiszpanią – 7. miejsce i Włochami – 37 miejsce), ale też do Czech, Ekwadoru, Meksyku, Malezji, Kolumbii, Filipin, Jordanii i Libanu. Tuż przed nami jest Kostaryka.
Łóżek dużo, ale nie ma kto przy nich stać
Właściwie jedynym rankingiem, którego nie musimy się wstydzić, jest zestawienie liczby łóżek szpitalnych. Mamy ich 663 na 100 tys. mieszkańców, podczas gdy średnia w Unii Europejskiej wynosi 521. Ponad połowę mniej łóżek od nas mają Hiszpanie (297) i Włosi (331), a liderem są oczywiście Niemcy z 823 łóżkami. Zestawienie to w jakimś stopniu może tłumaczyć, dlaczego kraje południa Europy miały aż tak wielki problem ze znalezieniem miejsc dla kolejnych chorych w szpitalach. Ten aspekt stał też zapewne za decyzją Wielkiej Brytanii (zaledwie 273 łóżka na 100 tys.) o zaniechaniu polityki twardego zderzenia z wirusem i planów szybkiego zarażenia ponad połowy populacji, by osiągnąć tzw. odporność stadną, która mogłaby szybko zgasić pandemię na Wyspach.
Liczba łóżek to jednak niewielkie pocieszenie, choć zapewne dla ewentualnych pacjentów i ich stanu psychicznego wielkie znaczenie może mieć fakt, iż będą leżeć w prawdziwym szpitalu, a nie w zbudowanej naprędce prowizorycznej placówce, być może pod namiotem. Problem w tym, że samo łóżko nie wyleczy chorego, potrzebny mu będzie też lekarz, pielęgniarka oraz profesjonalna aparatura, na czele z respiratorem.
- Nie zapominajmy też o innym, niezwykle ważnym aspekcie. Koronawirus nie zatrzymał innych chorób w Polsce – przypomina prof. Matyja. - W chwili obecnej mamy wstrzymane wszystkie planowane zabiegi: onkologiczne, kardiochirurgiczne, ortopedyczne etc. Jeżeli dotyczyło to osób, które nie potrzebują natychmiastowej pomocy, można to zrozumieć w obliczu epidemii. Niestety, jest też wielu chorych, którzy czekali latami w długiej kolejce na bardzo ważną operację. Nie chcę być pesymistą, ale obawiam się, że w związku z koronawirusem może być wiele przypadków zgonów pacjentów, którzy nie byli zarażeni, a po prostu nie uzyskali dostępu do leczenia z powodu braków kadrowych i niewydolności systemu. Konsekwencje takiej sytuacji mogą ciągnąć się latami.
Według ostatniego Euro Health Consumer Index z 2018 r., oceniającego poziom dostępności obywateli poszczególnych krajów Europy do usług medycznych (planowych operacji, wizyt w gabinetach specjalistów i lekarzy rodzinnych, terapii onkologicznych), spadliśmy w ciągu jednego roku z miejsca siódmego od końca, na czwarte od końca. Gorzej niż w Polsce jest tylko w Albanii, Rumunii i na Węgrzech. Wyprzedziły nas Cypr, Bułgaria i Litwa. Tymczasem pandemia koronawirusa może sprawić, że polskie społeczeństwo będzie jeszcze bardziej odcięte od lekarzy, a tym samym bardziej chore i sfrustrowane. Już dziś żyjemy znacznie krócej niż przeciętni Europejczycy, częściej cierpimy na depresję i częściej umieramy z powodu chorób układu krążenia. Obecna sytuacja nie daje wielkich nadziei, że cokolwiek w tej kwestii zmieni się na lepsze. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że czeka nas jeszcze większa zapaść. Nie możemy jednak się poddawać.
- Jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji, która opanowała nie tylko nasz kraj, ale również Europę i resztę świata. W takich chwilach, niezależnie od naszych poglądów, powinniśmy stosować się do zaleceń rządowych służb, które są odpowiedzialne za nasze bezpieczeństwo i zdrowie. Bądźmy solidarni w naszych działaniach. Wspierajmy się nawzajem i zostańmy w domu, aby koronawirus nas nie zdziesiątkował. Bądźmy dzielnym narodem, jak tylko my potrafimy być. Dzięki temu zwyciężymy z tym wirusem – apeluje prof. Matyja.