W Bad Kleinkirchheim można wybrać się na narty z Franzem Klammerem, a w Gerlitzen zjeżdżać, grzejąc się w promieniach alpejskiego słońca. Często tak ciepłych jak woda w okolicznych termach
Listopad to czas, kiedy zaczynam zastanawiać się, gdzie wyjechać na narty. Kiedyś obliczyłam, że najczęściej zimą wracam do austriackiej Karyntii. Byłam tam już kilka razy i ciągle mi mało.
Powody, dla których znów pojadę do Karyntii
Dlaczego? Powodów znajduję przynajmniej kilka. Pierwszy jest dość banalny: do Karyntii z Krakowa jest całkiem blisko. Rano wsiadam do samochodu i jadąc przez Czechy, w stronę Wiednia, a następnie granicznego miasta Villach, pod wieczór jestem już w jednym z niewielkich hoteli wokół jeziora Millstätter See.
Drugi powód jest równie oczywisty. Karyntia to genialne miejsce do jazdy na nartach. Wśród zaśnieżonych, alpejskich szczytów i krystalicznie czystego powietrza znajdują się tu przygotowane z typowo austriacką pieczołowitością trasy, których długość (razem z Tyrolem Wschodnim) wynosi, bagatela, 850 km. Dostać można się na nie, wyruszając z 31 stacji narciarskich, w których obowiązuje wspólny karnet Topskipass Gold. Dzięki niemu można codziennie jeździć w innym miejscu, co cieszy każdego narciarza.
Oczywiście to samo można powiedzieć o wszystkich alpejskich regionach. Ale jest jeszcze jeden powód, który ma wpływ na wybór tego właśnie miejsca. Otóż Karyntia leży na styku trzech państw: Austrii, Słowenii i Włoch. Taka mieszanka kultur to jest to, co „smoki lubią najbardziej”.
Jej specyfika przejawia się w sposobie bycia mieszkańców tego regionu, a także w przygotowywanych przez nich tradycyjnych alpejskich daniach, w których można dopatrzyć się niemałych wpływów kuchni włoskiej. A kto z nas jej nie kocha?
Karyntia to całkiem duży region, więc tygodniowy narciarski urlop nie wystarczy, żeby poznać wszystkie godne polecenia miejsca. Ale wspomnienie ubiegłorocznych ferii przywodzi mi na myśl Millstätter See, w okolicach którego się zatrzymałam i spędziłam kilka fantastycznych dni.
Klammerem nie jestem, ale w Alpach to nie przeszkoda
Na początek, gdy nogi jeszcze nie przywykły do długiej jazdy, warto wybrać się na Goldeck. Można się tam dostać z miasta Spittal an der Drau, skąd odchodzą wyciągi, dzięki którym znajdziemy się na wysokości 2100 m. A tam czeka na nas 30 km świetnie przygotowanych tras zjazdowych.
Nie są one specjalnie trudne, przeważają niebieskie, które mają jednak to do siebie, że są bardzo szerokie i ciągną się w nieskończoność. Zanim zjedzie się do podgrzewanych kanap, ma się wrażenie, że szlak nie ma końca. Jest tu też kilka czerwonych tras, które sprawią przyjemność bardziej zaawansowanym narciarzom, oraz jedna czarna, schodząca na sam dół ośrodka. Ma długość 8,5 kilometra, a jej różnica wysokości wynosi około 1,6 km. Jest rzeczywiście wyjątkowo trudna, więc raczej nie polecałabym na pierwszy dzień szusowania.
Wiem jednak, że dla niektórych dyshonorem jest zjeżdżanie na parking kolejką. Widziałam ich przez szyby wagoniku i raczej współczułam niż zazdrościłam. Jednak drugiego dnia już tak łatwo się nie poddałam, szczególnie że ten dzień spędziłam w stacji Bad Kleinkirchheim. To była moja kolejna wizyta w tym ośrodku i znów trzeba było mnie niemal siłą zabierać ze stoku. No ale jak się ma do dyspozycji 103 kilometry tras zjazdowych, wśród których przeważają moje ulubione - czerwone (77 km), czyli o średnim stopniu trudności, jest zrozumiałe, że ciężko się z nimi rozstać. Tym bardziej że widoki z najwyższych szczytów są obłędnie piękne, zwłaszcza gdy słońce oświetli pokryte śniegiem skały. Owszem, na górze potrafi dość mocno wiać, wystarczy jednak zjechać kilka kilometrów niżej i wiatr chowa się wśród wiekowych drzew, którymi otoczone są tutejsze trasy.
Poznani w jednej z karczm turyści opowiadali mi, że atrakcją tego ośrodka jest spotkanie z mistrzem olimpijskim Franzem Klammerem. Słynny narciarz zjazdowy pochodzi z Bad Kleinkirchheim i właśnie tu trenował, a miejscowa czarna trasa nosi jego imię.
Możemy ją przetestować razem z mistrzem, jeżeli akurat będzie w mieście i uda nam się zapisać na „Narty z Franzem przed 9.00”. Kiedy o tym usłyszałam, w pierwszym odruchu chciałam to zrobić, jednak po dłuższym zastanowieniu, stuknęłam się w czoło. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Dlatego z pełną pokorą wybrałam odpoczynek w termach, które znajdują się tuż obok stacji narciarskiej. Siedząc w gorącej wodzie, z przyjemnością patrzyłam na góry i narciarzy, którzy walczyli jeszcze ze stokiem. Daję słowo, że z takiej perspektywy nawet największa góra wygląda niegroźnie.
Fantastycznie wygląda też Gerlitzen, które jest chyba najbardziej nasłonecznionym ośrodkiem narciarskim w regionie. Może dlatego, że leży w południowej części Karyntii, tuż przy granicy z Włochami i Słowenią. Ilekroć jechałam do Włoch, moją uwagę przyciągało jezioro, które znajduje się na wysokości Villach.
Jak się okazało, wystarczy zjechać z autostrady, aby trafić do stacji narciarskiej, z której kolejka wywozi nas na niemal 2000 m n.p.m., gdzie czeka na narciarzy 59 km obłędnie szerokich tras. Na samej górze jest kilka hoteli, z których można prosto wychodzić na zaśnieżone stoki. Pomyślałam sobie, że kiedyś przyjadę tam na dwa, trzy dni poszaleć na nartach, a następnie zrobię sobie zimową wycieczkę do Wenecji, która oddalona jest od Gerlitzen jedynie 200 km.
Tortury, a po nich nocna wyprawa do kopalni
Każdy narciarz po południu potrzebuje choć chwilę się zrelaksować. W Karyntii można to robić na kilka sposobów - spacerując nad jeziorami, zasiadając w restauracjach, w których serwują pyszne, miejscowe piwo, mocząc się w gorących termach albo szukając jeszcze innej alternatywy. Dla mnie było nią muzeum tortur na zamku Sommeregg.
To miejsce tylko dla ludzi o mocnych nerwach, więc proponuję zacząć jego zwiedzanie od wizyty w znajdującej się w podziemiach restauracji i pokrzepieniem się Zirbenschnapsem, czyli miejscowym destylatem z szyszek limby. Bo na górze czekają nas bardzo realistycznie odtworzone narzędzia tortur. Przewodnik, który je pokazuje, nie szczędzi szczegółów dotyczących katuszy, jakie przechodzili ludzie sadzani na tronach z gwoźdźmi czy przymocowywani do specjalnych urządzeń służących do rozciągania lub łamania kości. Na szczęście to już tylko historia, która dzisiaj nas nie dotyczy - możemy sobie pomyśleć, z dystansem patrząc na makabryczne narzędzia. Zdanie zmieniłam, kiedy znalazłam się na otwartej tuż obok wystawie, prezentującej zdjęcia z miejsc, gdzie również dzisiaj poddaje się ludzi torturom.
Znacznie przyjemniej było w muzeum granatu Granatium, które znajduje się w Radenthein nieopodal uroczego miasteczka Millstätt. Karyntia jest jednym z niewielu regionów, gdzie powszechnie występują granaty. To kamień miłości, marzenie kobiet, którym do twarzy w kolczykach czy kolii z tego minerału. W tutejszym muzeum podziwiać można wyroby jubilerskie, różnego rodzaju przedmioty czy komnatę wykonaną z granatu.
Ale największe wrażenie robi wyprawa do znajdującej się nieopodal kopalni tego szlachetnego kamienia. Pod ziemią ciągnie się podświetlany korytarz wydrążony w skale, w którym można zobaczyć granaty w ich naturalnym otoczeniu. Wędrowałam w nocy razem z absolutnym pasjonatem, który potrafił stworzyć taki nastrój, że szybko uległam jego magii.
Wrażenie spotęgowało się, gdy przewodnik zgasił lampkę, a z kieszeni wyciągnął kartę, na której wydrukowany był wiersz Wisławy Szymborskiej. W nikłym świetle latarki dostrzegłam wersy, które kazały się zastanowić nad sensem istnienia. Nabierało to dodatkowego wymiaru w okolicznościach, w jakich się znalazłam.
Po duchowych doznaniach, przyszedł czas na ucztę dla ciała. Okazało się, że nasz przewodnik jest też miłośnikiem patelni i wyczarowuje niezwykłe dania w pobliskiej restauracji Matzgerwirt, której jest właścicielem. Spróbujcie tam tradycyjnych karynckich pierogów, a zrozumiecie, dlaczego tej zimy postanowiłam znów tam wrócić.