O łowieckiej fascynacji Potockich i ich gościach opowiada Aldona Cholewianka-Kruszyńska, historyk sztuki, autorka albumu „Polowania u Potockich. Łańcut i Antoniny”
Jak wyglądały polowania u hrabiów Potockich w XIX i XX wieku?
Były polem olbrzymiej fascynacji w rodzinie Potockich - co brało się zresztą z głębokiego historycznego, obyczajowego i kulturowego zakorzenienia myślistwa w życiu polskich ziemian, w tym i arystokracji, wręcz łowieckiego etosu. Łańcut był jednym z niezliczonych polskich domów, w którym polowania żywotnie wpływały na rytm i treść życia jego właścicieli. Żeby polować, trzeba było mieć las a w nim zwierzynę, a przede wszystkim dbać o jedno i drugie. Łańcuckie lasy obejmowały aż 13 tysięcy hektarów. Podzielone były na rewiry, czyli leśnictwa, doskonale administrowane przez zarządców. Ich niekończącą się pracą było dbanie, by rewiry były bogate w drzewostan i by mogły stanowić doskonały teren do bytowania dziko żyjącej zwierzyny. Ta była dokarmiana padliną, czy poprzez zasiewane poletka paszowe np. topinamburem. Zakładano też remizy. To powodowało, że zwierzostan był bardzo liczny. Nie strzelano do niego jednak bez opamiętania; myślistwo było bowiem racjonalne. Wyznaczano do odstrzału odpowiednią liczbę zwierzyny, w zależności od tego ile w danym rewirze jej bytowało. Bywało, że ciężka zima, albo jakaś choroba, powodowała jej spadek. Wówczas mocno ograniczano łowy. Ponadto, już w poł. XIX w. mieli Potoccy bażantarnię; w 80. i 90. latach było ich już pięć. Kupowane jaja bażantów były wysiadywane przez perliczki, kury. Były też dwie kaczkarnie.
Łańcut zasłynął z polowań par force?
Był pierwszym majątkiem w Polsce, gdzie zaczęto urządzać takie nowożytne, angielskie polowania par force, jeszcze w latach 40-tych XIX w. Były to konne polowania z psami. Polegały na gonitwie jeźdźców ubranych w czerwone rajtroki, czyli fraki lub żakiety ze złotymi guzikami, co dodawało olbrzymiej malowniczości. Jeźdźcy zakładali też białe bryczesy, wysokie, czarne buty z żółtymi wyłogami, białe kamizelki także ze złotymi guzikami. Do tego czarne cylindry, a później toczki.
Skąd ta czerwień żakietów?
Gdyby podczas polowania zdarzył się wypadek, w gęstwinie czy na jakimś rozległym polu, czerwony kolor rzucał się w oczy. Par force to francuskie określenie, oznaczające „siłą”- galopowano po nieznanym terenie, najeżonym naturalnymi przeszkodami. Należało pokonywać rowy, parowy, ścieżki, przeskakiwać zwalone drzewa czy strumienie. Wymagało to olbrzymiej sprawności. Myśliwym-jeźdźcom towarzyszyła sfora psów, goniąca zwierzynę. Polowano na lisy, zające, daniele. Od końca XIX wieku urządzano parforsy za śladem - za jeźdźcem, który ciągnął za sobą np. worek z lisimi odchodami. Za tą wonią gnały ujadając psy, a za nimi jeźdźcy. To właściwie było pseudo polowanie, ale wpisało się w kulturę. W Antoninach na Wołyniu urządzano zaś parforsy francuskie - różniły się ekwipunkiem i charakterem - celem było dopadnięcie zwierzęcia za wszelką cenę. Polowano w nich na jelenia.
Psy specjalnie hodowano i tresowano?
W obu majątkach Potoccy mieli psiarnie - specjalne budynki, w którym huntsmani chowali psy. Jedna sfora składała się z ponad 20 psów. W pole zawsze szło 14-16. Łańcucka psiarnia od 1897 roku istniała w Potoku, ze sforą importowanych angielskich foxhundów - w odpowiedni sposób tresowanych. Sfora była wciąż odnawiana.
Panie także polowały?
Podobnie jak panowie. Także par force, siedząc w damskim siodle. To daje wyobrażenie o ich olbrzymiej sprawności. Polowały obie hrabiny Potockie, córki księcia Antoniego Radziwiłła z Nieświeża, wydane za mąż za dwóch braci - Helenę do Antonin za Józefa, a Elżbietę za Romana do Łańcuta. Panie jeździły konno w czarnych amazonkach i cylindrach z woalkami, opuszczanymi, by twarze się nie opalały. Stroje do polowań ze strzelbą, tak pan jak i panów, zwyczajowo były zielone lub brązowe, często ozdabiane kościanymi guzikami. Nawiązywały do ubiorów tyrolskich, czy ogólnie zachodnioeuropejskich.
Kiedy odbywały się polowania?
Na kilkudniowe polowania zapraszano gości w październiku i listopadzie. Jednorazowo kilku, najwyżej dziesięciu. Było to grono zaprzyjaźnionych myśliwych - rodzina, kuzyni, najwyżej uplasowana polska arystokracja - Zamoyscy, Braniccy, Tarnowscy, Tyszkiewiczowie, Lubomirscy. Słynny myśliwy, Zdzisław Tarnowski z Dzikowa, bywał stale. Gościli także Wodziccy z Tyczyna, książę Antoni Radziwiłł - teść Romana Potockiego, Ritschildowie, książęta Lichtenstein. Do Łańcuta przyjeżdżali również arcyksiążęta z Wiednia, co było prestiżowe, dodawało blichtru i sławy polowaniom. W ciągu jednego dnia polowano dwukrotnie. Najpierw w jednej bażantarni, a potem par force za żywym lisem, a następnego dnia przed południem na dziko żyjącą zwierzynę, a po potem w innej bażantarni albo kaczkarni. Lub konno za śladem. Do Julina zaś jeżdżono w sierpniu i we wrześniu. Tam polowano z podjazdu. Jak to wyglądało? Przez przecinkę leśną jechało kilku myśliwych, siedząc na wozie podjazdowym - bokiem do kierunku jazdy. Rogacze zatrzymywały się, widząc konie. Był to moment, kiedy myśliwy zsiadał z wozu i oddawał strzał.
Na co najczęściej polowano w Łańcucie?
Na bażanty, kaczki, lisy, sarny, daniele, borsuki, kuropatwy. Na dziki też, ale mniej. Na dziki i wilki wyjeżdżało się zimą do lasów tzw. „zalwowskich”, głównie starosielskich.
Co robiono ze zwierzyną? Do kuchni i na stoły?
Polowanie miało swój cały ceremoniał, kończyło się rozkładem zwierząt, czyli pokotem, według hierarchii, od najmniejszych do największych. Niejednokrotnie pokot miał również formę rozwieszania na specjalnej szubienicy, szczególnie wilków i dzików. Najlepsze trofea były preparowane - albo zostawały w Łańcucie, albo zabierane były przez myśliwych, które je strzelili. Część szła na stół. Udane łowy były triumfem nie tylko myśliwego, ale także gospodarza - właściciela polowania, bowiem na swoim łowisku wyhodował tak wspaniałe okazy.
W albumie zaciekawia bogactwo wspaniałych zdjęć archiwalnych.
Ilustracja z podpisem jest elementem narracji. Odbiorca łatwo się wczuwa w atmosferę, w temat. Widzi, o czym piszę. Tekst i zdjęcie w książce współistnieją. Większość fotografii w sepii to zdjęcia nigdy wcześniej nie publikowane. Pochodzą z albumów rodzinnych państwa Marka Potockiego i Marii z Potockich Reyowej. To wielki walor tej publikacji. Jest też duży zbiór archiwalnych zdjęć ze zbiorów Muzeum-Zamku w Łańcucie. Także artefaktów, bibelotów, przedmiotów związanych z myślistwem.
Jakie eksponaty związane z polowaniami hrabiów zachowały się w zamku?
Przede wszystkim trofea. Mamy je zarówno w zamku, jak i w wozowni, w której są stałą dekoracją Hali Zaprzęgowej. Co niezwykłe w historii całej rezydencji, która przetrwała II wojnę światową, później upaństwowienie, ta kolekcja nigdy nie została zdjęta ze ścian. Są to przede wszystkim trofea z safari, z afrykańskiego polowania Alfreda Potockiego w 1924 r., ale także europejskie, które w większości zostały dodane po wojnie. W zamku znajdują się trofea krajowe, głównie z pałacu myśliwskiego w Julinie, gdzie przed wojną był olbrzymi zbiór ponad 400 takich pamiątek z polowań.
Co zatem można podziwiać w hali zaprzęgowej?
Przede wszystkim medaliony - czyli łby zwierząt, np. hipopotamów, nosorożców, bawołów, gazeli, antylop. Niezwykle oryginalny - żyrafy znajduje się na wprost wejścia. Nie wisi, bo trudne by to było przy tak długiej szyi zwierzęcia, lecz stoi na kostkowym występie gzymsu, co jest rewelacyjną aranżacją. Patrząc na architekturę hali, w ogóle wydaje się, że te geometryczne podziały ścian były zaprojektowane pod już istniejącą kolekcję. Otóż nie. Została tak zaprojektowana i wykonana w 1902 r., a 20 lat później ktoś z wielką kulturą, rozwagą, dużym poczuciem estetyki, rozmieścił te wszystkie trofea. Mamy tu także okazy z Julina, np. dwa medaliony dzików. Jeden jeszcze z lat 70. XIX w. Upolował go hrabia Roman w legendarnej Uładówce, odziedziczonej po księżnej Marszałkowej. Przy pisaniu tej monografii udało mi się ustalić, że wypchana niedźwiedzica także jest trofeum Romana Potockiego. Została upolowana w latach 80. XIX w. w Berezynie u Maurycego Potockiego. To dwa najstarsze w kraju, pochodzące z dalekich polskich kresów, trofea.
Potoccy musieli mieć znakomitą służbę leśną?
Oczywiście. Najczęściej była to szlachta wysadzona z siodła, po szkołach wiedeńskich i lwowskich, która swoimi pomysłami bardzo ubogacała myślistwo łańcuckie i antonińskie. W Antoninach słynnym organizatorem polowań był Artur Sliwiński, w Łańcucie Franciszek Rajchard de Raichardsperg - dyrektor lasów za III ordynata, a za ostatniego, Wiesław Krawczyński, autor słynnego podręcznika „Łowiectwo”, najbardziej znany w międzywojniu polski teoretyk - myśliwy.
Wielka przebudowa rezydencji na przełomie XIX i XX w. miała związek z polowaniami?
Tak. Ambitni Romanowie chcieli, żeby Łańcut miał większą sławę, choć i tak, już wcześniej przecież gości-myśliwych mieli Potoccy doskonałych: Radziwiłłowów, Lichtensteinów, Dietrichsteinów, Sanguszków - książęce rodziny, z którymi byli blisko spokrewnieni. Chcąc podejmować ich jeszcze efektowniej, bardzo rozbudowali łowiectwo, ale i zmodernizowali rezydencję, by myśliwi mogli mieszkać w doskonałych, luksusowych, nowoczesnych warunkach. Stąd centralne ogrzewanie, kanalizacja, wodociągi, elektryczność, winda. Polowania miały być zróżnicowane, atrakcyjne, a dom tak zaaranżowany, by wygodnie w nim odpoczywać, zasiadać do stołu w różnych jadalniach, bawić się w teatr, tańczyć, a popołudniami jeździć na spacery konne, do stadniny w Albigowej, bądź do Leżajska.
Co wspólnego ma Juliusz Kossak z łańcuckimi polowaniami?
Pierwsze polowanie par force zorganizowano w 1841 r., a w 1844 r. Adam Potocki z Krzeszowic przywiózł do Łańcuta młodego, początkującego, nieznanego wówczas malarza Juliusza Kossaka. Wykonał on kilkanaście akwarel, które ilustrowały poszczególne epizody polowania. Tak bardzo się spodobały już wtedy obecnym w trakcie polowania panom (kuzyni: Alfred Józef - syn pierwszego ordynata, Adam Potocki z Krzeszowic, Leon Rzewuski z Podhorzec i Maurycy Potocki z Zatora), że zapłacili mu znaczniejszą kwotę i zaczęli go do siebie zapraszać. Od tego momentu zaczęła się kariera Juliusza Kossaka. Arystokracja polecała go sobie. Podobnie jak dobrych architektów, ogrodników.
Kto małych chłopców uczył władania bronią i sztuki polowania?
Była to naturalna edukacja, związana z życiem każdej ziemiańskiej rodziny, od najskromniejszej po najbogatszą. Polowali wszyscy ziemianie. Dziecko słyszało w domu rozmowy i wrażenia z polowań, bywało na nich z rodzicami. Chłonęło wiedzę, zupełnie naturalnie. Od ojca, myśliwego, strzelca... Przyzwyczajało się. Znany jest rytuał pomazania policzka małego myśliwego krwią upolowanego przez niego pierwszego zwierzęcia. Był to swoisty chrzest.
Który Potocki szczególnie wyróżniał się w łowach?
Wielkimi miłośnikami myślistwa byli Roman Potocki i jego młodszy brat Józef z Antonin. Oba majątki konkurowały. Była to jednak zdrowa, kreatywna rywalizacja.
Ktoś w XIX i XX w. organizował wspanialsze polowania?
Uważam, że nie.
Podsumowując, jak długo zbierała pani materiały do tego imponującego albumu?
Od 30 lat pracuję w Muzeum - Zamku w Łańcucie, w Dziale Pojazdów Konnych. Pisałam wiele na temat pojazdów, w tym myśliwskich i konnych portretów Potockich, ale i innych rodzin skoligaconych z Łańcutem. Większość tych portretów za tło miało polowania. Uświadomiłam sobie, że jest to dziedzina życia rezydencji łańcuckiej, której nikt nie badał i o której nikt nie pisał. W ogóle książka ta jest pierwszą pracą o polowaniach magnackich, monograficznie ujmującą problem w odniesieniu do konkretnego rodu i majątku. Gromadziłam materiały latami. Robiąc kwerendy, pracując w archiwach, przygotowując artykuły na sesje naukowe „Intelektualia myśliwskie” w Muzeum Zamoyskich w Kozłówce. Na pomysł, żeby opracować jedną, obszerną publikację, wpadł Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie. W książce czytelnicy znajdą korespondencję rodzinną między hrabiami Potockimi, małżonkami, dziećmi a rodzicami, oraz z ich kuzynami i służbą leśną. Ponadto fragmenty wspomnień i wyjątki z prasy łowieckiej, która przynosi relacje z epoki. Bardzo malownicze, intrygujące. Jest też rozdział, w którym zacytowałam opowieść o polowaniach wigilijnych w Łańcucie w latach 30. XX w. syna Wiesława Krawczyńskiego - dyrektora ordynacji. Podczas promocji albumu śmiałam się, że należy go czytać, kładąc na pulpicie lub biurku. Żartowałam, by nie robić tego w łóżku i nie daj Boże usnąć z nim na piersiach, gdyż 2,2 kg może przydusić.