Na miły Bug, czyli wakacje z duchami przeszłości
Wakacje to niekończące się dyskusje. Z dziećmi. Zwłaszcza tymi w okresie dojrzewania.
„Tato, a co dzisiaj robimy?”. „Zwiedzamy!”. Najpierw słyszysz ciężkie westchnięcie, potem widzisz, jak oczy wywracają się pod powiekami, po czym wracają na swoje miejsce i mierzą cię spojrzeniem królowej lodu. Niewiele brakuje, a faktycznie przymrozi ci nogi do podłogi i nie wyjdziecie z pokoju. Gdy już je z trudem odrywasz i wdajesz się w zupełnie niepotrzebną wymianę zdań, zostaje ci jeszcze najtrudniejsza rzecz do wykonania, czyli wyciągnięcie ostatniego gwoździa wbitego do wieka trumny rodzicielskiego entuzjazmu: „To ja nigdzie nie idę”.
Zadziwiające, jak łatwo przedawkować u dzieci muzea, renesansowe kościoły, klasycystyczne pałace i średniowieczne ruiny. A skanseny? O, dopiero tu idzie migiem. „Jaki jest sens wchodzenia do piątej chaty z rzędu, skoro wszystkie wyglądają tak samo: są z drewna i mają strzechę?”. Nie wiesz, czy chwalić za trzeźwość spojrzenia, czy ganić za ignorancję.
Ja w twoim wieku… No dobra, ja w twoim wieku byłem taki sam. Kiedyś zrozumiesz. Oto wielka tajemnica dorosłości.
Na razie trzeba pogodzić się z tym, że rodzice miewają dziwne koncepcje. Nie wiem dlaczego, ale wymyśliliśmy - może dlatego, że byliśmy akurat o godzinę jazdy samochodem stamtąd - że pojedziemy zobaczyć miejsce, w którym zaczyna się na Bugu polsko-ukraińska granica. Wieś Gołębie, dawniej Hołubie. Jedno z najdalej wysuniętych na wschód miejsc w Polsce, głębiej w Ukrainę wchodzi już tylko Zosin.
Ja w twoim wieku… No dobra, ja w twoim wieku byłem taki sam. Kiedyś zrozumiesz. Oto wielka tajemnica dorosłości.
Kiedyś scena krwawych walk z UPA, potem PGR, teraz dziesięć domów na krzyż i odrestaurowany na wysoki połysk dwór z początku XX wieku. Do tego sąsiadujące z nim i zamieszkane popeegierowskie trzypiętrowe bloki; grill, trampolina, drób w klatkach, disco polo i „Despacito” na pełny regulator. Obok rozlatujący się GS. Polska w pigułce. Patrzajta uważnie dzieci, tu kończy się Unia Europejska i głęboko wierzę, że za kilka lat nie będziemy musieli jeździć oglądać jej granic nad Odrę.
Bug wpada do Polski bez fanfar. Malowniczy, dziki krajobraz, ale nic poza tym. Nie ma punktu widokowego ani budki z goframi, która w oczach małoletnich czasem usprawiedliwia ideę wycieczki. Nie ma nic. Tylko chaszcze, pokrzywy i insekty, z którymi walka nie należy do ulubionych rozrywek nastolatek.
Ja stary już jestem, mnie romantyczny widok Bugu na swój sposób uwiódł, ale szybko zostałem postawiony wobec takiej przyziemnej kwestii: „Wytłumaczcie mi, jaki jest sens jechać ponad godzinę autem, żeby zobaczyć kawałek rzeki i słup graniczny, a przy okazji zostać poparzonym przez pokrzywy i pogryzionym przez gzy?”. O rany, a czy wszystko musi mieć jakiś sens?