Na miejscu Rosjan miałbym agenta tu, w rządzie [ROZMOWA]
Rozmowa z Vincentem Severskim, byłym agentem i pisarzem o tym, dlaczego tak łatwo wierzymy, że literatura może odzwierciedlać rzeczywistość.
W polskim rządzie jest rosyjski agent?
Tego oczywiście nie wiem, ale gdybym był na miejscu Rosjan, to z całą pewnością miałbym agenta. Może nawet niejednego.
W którym miejscu Rosjanie mogliby szukać werbunku? Jakie ministerstwo w polskim rządzie jest dla nich szczególnie ważne?
Nie sposób określić tego jednoznacznie, ale zawsze dla każdego wywiadu interesujące są takie ministerstwa jak: spraw zagranicznych, obrony narodowej, ministerstwo gospodarki. W każdym kraju są one pod okiem wywiadów. Ale także interesujące są wszystkie te, które mają dostęp do państwowych systemów informatycznych. Powiem wprost - każdy wywiad interesuje się też takimi bazami danych, jakie posiada zakład ubezpieczeń społecznych, system rejestracji samochodów, system zdrowotny eWUŚ. To zainteresowanie determinuje oczywiście polityka i cele, które chce się uzyskać.
Pewnie spotkał się Pan już z tym, że niektórzy z czytelników traktują to, co Pan pisze, w sposób niemal dosłowny. Był Pan w wywiadzie, a z wywiadu nigdy się nie odchodzi, i ma Pan informacje z pierwszej ręki?
No, tak, wielu czytelników z uwagi na mój życiorys, moją historię, domniemywa, że ja wiem coś więcej, że mam informacje. Owszem, wiem coś więcej, ale to akurat nie przekłada się bezpośrednio na fakty, które są zawarte w mojej literaturze. Tego się po prostu nie robi. Ale jest też inny wymiar tego i jest też grupa czytelników, która tak do tego podchodzi: jeżeli nawet nie wiem więcej, to więcej rozumiem - właśnie z natury wykonywanych przeze mnie czynności, obowiązków, znam mechanizmy, które nie są specjalnie publiczne, jawne, wiem, jak ta polityka funkcjonuje i na czym się opiera. I jest jeszcze trzeci wymiar, można powiedzieć, że to syndrom Patryka Vegi i jego filmu „Służby specjalne”. Jest więc grupa widzów czy czytelników, która ma problem z roz -różnieniem fikcji literackiej od faktów. Jako autor wykorzystuję wszystkie te trzy wymiary, aby stworzyć dobrą powieść, która ludzi zainteresuje, w której znajdą coś, co może jest zbieżne, podobne czy odpowiada im na informacje, jakie znają z telewizji, obserwują w naszym życiu politycznym, w sytuacji międzynarodowej. Szczerze mówiąc, robi tak każdy autor tego gatunku literackiego. Robił tak Forsyth, robił Clancy, inni autorzy z tego korzystają. To naturalne.
Ale patrząc szerzej i rozumiejąc to, co się dzieje w polskiej polityce: skąd się biorą przetasowania w rządzie, kto ma wpływ, czy na tej podstawie można dziś stwierdzić, że rosyjskie służby maczają w tym palce?
Można podejrzewać pewne rzeczy. W nowej powieści opisałem przypadek fantomu w pracy wywiadu, czyli coś, co się często określa w potocznym języku słowami „pożyteczny idiota”, który służy obcym mocarstwom nieświadomie, bez formalnej współpracy. Ale od strony czysto praktycznej, zawodowej, na podstawie podejmowanych decyzji nie można tego stwierdzić. To dopiero musi rozpracować kontrwywiad, musi mieć na to fakty. Powiem więcej: udowodnić komuś, że jest agentem obcego wywiadu jest niesłychanie trudno. Prawdę mówiąc, ta agentura oczywiście istnieje i mamy przeczucie, kto mógłby działać na rzecz obcego mocarstwa... Słyszała pani, żeby złapano szpiega - ministra? To się dzieje tylko w moich powieściach.
Jak się szuka agentów, werbuje? Podobno nie ma w tym zasad.
W swojej karierze nie spotkałem agenta działającego z pobudek ideowych, a nawet o takich nie słyszałem. Natomiast 90 procent agentów działa z pobudek niskich. Albo przynajmniej zaczyna działać. Ale to nie znaczy, że agenci są werbowani przede wszystkim na podstawie materiałów obciążających. Teraz to się już bardzo rzadko zdarza.