Muzyka, czyli kulturalny terror na sali koncertowej [rozmowa]

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz
Roman Laudański

Muzyka, czyli kulturalny terror na sali koncertowej [rozmowa]

Roman Laudański

Muzykę dzieli na stworzoną przez geniuszy oraz inną - Jerzy Maksymiuk i Ewa Piasecka-Maksymiuk opowiadają o życiu z muzyką i z artystą.

Maestro, kiedy pan zakochał się w muzyce uczuciem tak wielkim, że trzyma do dziś?
Jerzy Maksymiuk: Teraz zwykle udzielamy wywiadów we dwoje z Ewą, bo ona jest byłą dziennikarką, pisarką i dobrze mówi, a ja - byle jak. To uczucie do muzyki zrodziło się w Białymstoku, ojciec grał na skrzypcach, ja też. Proszę, Ewo, ty odpowiedz.
Ewa Piasecka-Maksymiuk: To się zawsze zaczyna od słuchu muzycznego. Rodzice zauważają, że dzieci mają słuch i u ciebie tak było. Ojciec od razu wziął go do grania na skrzypcach, ale ponieważ sam go uczył, to szło nie najlepiej...
JM: Rodzice nie wytrzymują!
EP-M: Ale później ojciec wziął go za rękę i zaprowadził do szkoły muzycznej. Dlatego miłość do muzyki była trochę sterowana. Przecież on chciał grać w piłkę, no powiedz sam, Jurek! Tam naprawdę twoją pierwszą miłością była piłka nożna! Jak na ciebie wtedy mówili?
JM: Kapitan „Bimbus”. To była drużyna podwórkowa, graliśmy szmacianką, bo nie było piłki.

I jak udało się panu zamienić miłość do futbolu na monotonne i trwające godzinami ćwiczenia na instrumencie?
EP-M: Trochę byłeś nieszczęśliwy?
JM: Niezupełnie, dźwięk zawsze na mnie działał, coś powodował. Polubiłem harmonię, bo u nas była muzyka cygańska, rosyjska. Wychowałem się w Białymstoku, a urodziłem się w Grodnie. Przeszliśmy z rodziną granicę trzy godziny przed jej zamknięciem. Gdybyśmy nie dążyli, to zostałbym tam i pewnie inaczej ułożyłyby się moje losy. W paszporcie miałem wbite „CCCP” (Związek Radziecki - przyp. red.), bo Grodno było radzieckie, a ja wszystkim mówiłem, że urodziłem się w Białymstoku. Teraz już nie ma co ukrywać Grodna.
EP-M: Wróć do muzyki.
JM: Ona była jednak niezwykła pasją. Od małego komponowałem.
EP-M: Przypomnij, ile miałeś lat, kiedy białostocka rozgłośnia nadała twój utwór.
JM: Dwanaście-trzynaście lat. Nagranie w radio było moim pierwszym zetknięciem się z profesjonalizmem. Później strasznie mnie wciągnęła muzyka. Jestem maniakiem pracy. Po ojcu odziedziczyłem cechę niezwykłej pracowitości i dociekliwości.

Udało mi się stworzyć Polską Orkiestrę Kameralną, która koncertowała we wszystkich salach na świecie. Widocznie ten impuls muzyczny z dzieciństwa zamienił się w pasję, bo pewnych rzeczy nie osiągnie się pomimo pracowitości. Nawet jeśli ktoś się w czymś zakocha

Studiował pan pianistykę, dyrygenturę i kompozycję. Nie mieścił się pan w jednej dziedzinie, stąd ta wielostronność?
JM: Życie tym kierowało. Zawsze pisałem, stąd kompozycja. Z kompozycji może utrzymać się tylko kilka osób, a fortepian zawsze mi się podobał. Jakie to wspaniałe utwory napisane są na fortepian! Jednak otrzymywałem za mało propozycji. Grałem utwory współczesne, a chciałem grać te wielkie - Rachmaninowa. Do tego trzeba mieć potężną rękę. Miałem przyjaciela, który pracował w wytwórni filmowej. Kiedy brakowało propozycji - komponowałem muzykę do filmów. Zamiast pisać melodie filmowe - wychodziła mi muzyka współczesna. Energetyczna, ale niekoniecznie przyjazna dla ucha. Pracy było tyle, że już spałem w wytwórni filmowej przy ul. Chełmskiej. Napisałem muzykę do 120 filmów - albo i więcej! Kiedy wszyscy jeździli „maluchami”, ja miałem białe BMW i motorówkę. Niestety, żadnego powodzenia u kobiet.

W to nie uwierzę.
EP-M: Ja też nie.

Wspomina pan w wywiadach, że w PRL-u władza chciała pana uhonorować willą na Żoliborzu.
JM: Mam swój honor. Kiedy w przerwie koncertu stoi kolejka moich muzyków do bufetu, to ja staję na końcu. Jeżeli przyjaciele proszą mnie o bilet na koncert, to kupuję go w kasie.
EP-M: Tylko to są mniejsze sprawy, a propozycja ofiarowania willi była większa.
JM: Mieszkałem kątem w „Dziekance” (Dom Studenta w Warszawie - przyp. Lau.). Były też takie dwa miesiące, kiedy chodziłem po Warszawie zastanawiając się, gdzie przenocować. Byłem wtedy kierownikiem muzycznym w teatrze. Kiedy wszyscy wychodzili, okrywałem się kotarą i spałem.
EP-M: Powiedział wtedy, że skoro orkiestra nie ma mieszkań, to i on nie musi mieć willi.
JM: Honor mi nie pozwalał. Sam do wszystkiego dochodziłem. Skończyłem trzy kierunki studiów, a z dyrygenturą pomógł przypadek. Trzeba było zastąpić dyrygenta, zrobiłem to. Skoro wyszło, to usłyszałem: może skończyłbyś dyrygenturę? To skończyłem u profesora Madeya. Byłem kimś, kogo nazywa się: do tańca i do różańca. W Teatrze Wielkim szef orkiestry - Latoszewski - pozwolił mi na zmianę dyrygować operę „Wesela Figara”. To szczęście dla dyrygenta. Drugim szczęściem było to, że kiedy odszedłem z Teatru Wielkiego, stworzyłem jeszcze wspanialszy zespół - Polską Orkiestrę Kameralną.
EP-M: Kiedy miałeś już coś wspaniałego, czego nikt by nie zostawił, tylko dalej robił karierę, ty podziękowałeś, żeby stworzyć własną orkiestrę.
JM: Jeszcze lepszą i niezwykłą orkiestrę!

Orkiestra składa się z muzyków - indywidualistów. Na czym polega fenomen budowania dobrego zespołu? To jak budowanie drużyny piłki nożnej?
JM: To wymaga wielkiej pracy i respektu dla ludzi. Jeśli muzycy widzą w przewodniku - dyrygencie, że on dąży do czegoś i w nim jest muzyka, to pójdą za nim.
EP-M: Ludzie muszą w kogoś uwierzyć.
JM: I tak się stało. Praca była straszna. Kiedyś koncertowaliśmy w jednym z warszawskich kościołów. Koleżanka przyprowadziła szefa EMI (firma muzyczna z Londynu), który - po wysłuchaniu jednego utworu - powiedział: panowie, nagrywacie przy Abbey Road czternaście płyt! Przy tym Nagroda Nobla to jest nic. Przecież on zaproponował nam nagrania w studio, gdzie nagrywali najwięksi!

W wytwórni przy Abbey Road nagrywali swoje płyty m.in. Beatlesi. W młodości słuchał pan Beatlesów czy Rolling Stonesów, bo tak wtedy dzieliły się gusta muzyczne Polaków.
JM: Raz minęliśmy się z Beatlesami. Oni po nagraniu wychodzili ze studia, a my wchodziliśmy. Na chwilę w barze zatrzymał się Paul McCartney. Kiedy dziewczyny go zobaczyły, to nie chciały wchodzić do studia! Takie były rozproszone, że o 20 minut musiałem opóźnić nagranie. Jeśli chodzi o mnie, to teraz, po latach, podziwiam niektóre melodie.
EP-M: Lubisz „Yesterday”.
JM: Tak właśnie, ale nie lubię, kiedy w muzyce wszystko buduje rytm i trzy akordy. Nie dzielę muzyki na dobrą i na złą, a na inną i stworzoną przez geniuszy. Nie można zestawiać symfonii Beethovena z twórcą melodii. Muzycy mogę nie mieć talentu geniusza.

A zdarza się, że miałby pan ochotę poprawić czyjś utwór?
JM: Kiedy dyryguję utwory napisane współcześnie, a sam takie komponuję, i widzę pewną wadę, to przyznam się, że coś tam robię. Czy to dobrze, kiedy coś się poprawi i zagra, czy lepiej nie poprawiać i nie grać?
EP-M: Jerzy ma świetną pamięć muzyczną, pamięta wiele fraz. Kiedy czasem słyszy jakąś muzykę popularną, to zdarza mu się komentować, że coś zostało wzięte, np. z Michela Legranda. Wszyscy zachwycają się muzyką filmową Wojciecha Kilara, ale mąż zachwyca się nie wszystkimi utworami. Słyszy, czy coś jest oryginalne, wymyślone czy powielone.
JM: Mam przyjaciela, który zapytany o muzykę, odpowiada: to jest niezłe. A ja mówię, że coś jest bardzo dobre lub bardzo złe. Takie mam osądy. Musze je mieć, ponieważ kiedy sam piszę, to muszę wiedzieć, w jakiej estetyce będzie utrzymany utwór. Czy w estetyce pochodzącej od Boga, czy od diabła?

A do czego potrzebujemy muzyki poważnej? Przecież ona jest elitarna. Nie można nią zachwycić wszystkich.
JM: Wszystkich nawet nie trzeba zachwycać. Wszyscy mają dojrzeć, by dołączyć do tych kilku. Wszystko, co łatwiejsze, jest częstsze. To jak z widownią telewizyjną, która chętniej obejrzy jakiś program popularny. W sztuce tak nie ma. Teraz zrobiły się czasy tragiczne, pogubiliśmy się, bo nawet studenci kończący filozofię czy psychologię czasami mają kłopot z wymienieniem kilku kompozytorów. Kiedyś wymieniłem przy studentach nazwisko Beethovena i nikt nie wiedział, kto to jest. Tragedia!

Teraz takie rzeczy sprawdzają w telefonach.
JM: Kiedy zastanawiamy się, czym jest muzyka, to czasem nazywamy utwory geniuszy muzyka niszową! Co to za określenie?! Powinno się mówić: muzyka to koncerty Chopina, symfonie Beethovena, a tamta jest muzyką okolicznościową, filmową czy teatralną.

Pan podczas koncertów stara się powiedzieć kilka słów o kompozytorze lub konkretnym utworze. To potrzeba edukacji? Najczęściej dyrygenci wychodzą jak demiurdzy wiedzy tajemnej, prowadzą koncert, kłaniają się i nawet bez wyrażania emocji znikają ze sceny. Pan wchodzi w kontakt z widownią.
JM: Staram się już niewiele mówić.
EP-M: Często Jurek w czasie koncertu prosi orkiestrę, żeby zagrała fragment utworu, by zwrócić uwagę publiczności np. na znaczenie centralnego punktu.
JM: Znam utwory od strony wykonawczej i kompozytorskiej. Przed laty pracowałem w Szkocji, tam poprosili Polka, żeby poprawił orkiestrę w Glasgow. Muzyka mnie fascynuje.
EP-M: Sam nazywasz siebie budowniczym orkiestr.

A jakie są relacje między dyrygentem a orkiestrą? Czy tu jest miejsce na demokrację? Muzycy mogą pana przekonać do własnej interpretacji, czy muszą poddać się pańskiej woli?
JM: Tu nie ma miejsca na demokrację.

Dyktatura?
JM: Trudna rada. Jeżeli muzycy są najwyższej miary, to można założyć partnerstwo. A jeśli brakuje podstawowych elementów, a spotykam orkiestry, w których brakuje - to jaka tu może być demokracja? Zwracam uwagę muzykom, a to jest niepopularne. Dlatego troszkę jestem zrażony do tego zawodu. Dyrygowałem wielkimi i mniejszymi orkiestrami, Polską Orkiestrę Kameralną udało mi się doprowadzić do perfekcji, wiele innych jej nie dorównuje. Zespoły są zbyt niedoskonałe i z tego powodu cierpię.
EP-M: Widzę, że chętnie byś zadyrygował, tylko słyszysz nie to brzmienie, nie tę jakość i brak perfekcji. Dlatego najpierw musisz doskonalić cegiełki, materiał. Zaczyna się od zmagania z orkiestrą, żeby można było później osiągnąć dobry kształt utworu. (W tym czasie jerzy Maksymiuk obiera telefon wychodzi z pokoju). A jeśli mąż słyszy - przepraszam za wyrażenie - że coś rzęzi, to najpierw musi pokazać, jak należy zagrać, bo inaczej nie ma z czego budować. Ażeby osiągnąć to, co chce, każdorazowo musi zaangażować się w pracę, której nie powinien wykonywać.

W biznesie są różne sposoby zarządzania. Jaki obowiązuje na sali koncertowej?
EP-M: Kulturalny terror. Ludzie chcą grać po swojemu, a Jerzy wie, że to nie da właściwego brzmienia. I pracuje nad tym, żeby to osiągnąć.

Wykorzystując nieobecność maestro zapytam, czy mają państwo czas na odpoczynek. Pan Jerzy sięga np. po książkę?
EP-M: Śladowo. Głównym zainteresowaniem i celem Jerzego jest muzyka. Nawet idąc do kina, po drodze, będzie opowiadał o muzyce, aż powiem: przestań. Słusznie został nazwany: człowiekiem - muzyką. Dla niego wszystko inne jest mniej ważne. Oczywiście chodzimy do kina, teatru. Mąż robi to raczej ze względu na mnie, a nie na siebie.

„Ogarnianie” codzienny spraw spoczywa raczej na pani barkach?
(Jerzy Maksymiuk w drzwiach: „Na pani barkach, tak właśnie”).
EP-M: Mąż to docenia i podporządkowuje się, bo jego głównym zainteresowaniem jest muzyka, prawda? Przyznasz mi rację, że idąc do kina opowiadasz o muzyce tak długo, aż - dla higieny psychicznej - powiem: dość?
JM: Tak. Właśnie ktoś zapraszał mnie na spotkanie: jak żyć zdrowo. Opowiedziałem, że zdrowe życie mnie nie interesuje, bo nawet nie mam czasu popatrzeć na drzewa.

Jerzy Maksymiuk: - Dyrygowałem wielkimi i mniejszymi orkiestrami, Polską Orkiestrę Kameralną udało mi się doprowadzić do perfekcji.
Tomasz Hołod Na sali koncertowej nie ma miejsca na demokrację.

O tej miłości do drzew często wspomina pan w wywiadach. Macie swoje miejsce odpoczynku?
EP-M: Teraz chętnie wyjeżdżamy poza Polskę, bo chcemy mieć święty spokój i niemożliwość realizowania przez Jurka spraw związanych z muzyką.
JM: Najczęściej sam studiuję partyturę.
EP-M: W tym roku wybieramy się do Włoch. Chcemy, żeby było ciepło, przyjemnie i żeby poruszać nogami w wodzie.
JM: I to będzie nasze szczęście.
EP-M: (z uśmiechem) Bo żeby się nie utopić - nie można mówić o muzyce.

Czyli istnieje życie poza muzyką?
JM: W zasadzie wiąże się w taki czy inny sposób z muzyką i moim rozmyślaniem.

Jeśli jesteśmy przy rozmyślaniu, to: co jest najważniejsze w życiu?
JM: Proporcje między tym, co każą nam robić, a tym, co sami chcemy robić. Między niewolnictwem a swobodą. Proporcje powinny być na korzyść naszego wyboru, ale nie bardzo się nam to udaje zrobić. Czasami robimy rzeczy, których nie chcemy, ale musimy je robić. Musimy żyć, jeść. Trzeba też pomagać ludziom i bardzo lubię to robić.

Roman Laudański

Nieustającą radością w pracy dziennikarskiej są spotkania z drugim człowiekiem i ciekawość świata, za którym coraz trudniej nam nadążyć. A o interesujących i intrygujących sprawach opowiadają mieszkańcy najmniejszych wsi i największych miast - słowem Czytelnicy "Gazety Pomorskiej"

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.