Musimy bić się o gaz. Nie wystarczą nam wiatraki i panele

Czytaj dalej
Fot. Michał Szelest
Marek Kęskrawiec

Musimy bić się o gaz. Nie wystarczą nam wiatraki i panele

Marek Kęskrawiec

- Jeśli ktoś sobie wyobraża, że odnawialne źródła energii mogą zagwarantować Polsce ponad 70 proc. energii w 2030 roku, to jest fantastą - mówi Paweł Musiałek, dyrektor Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, ekspert ds. polityki energetycznej.

17 maja - oficjalnie z powodu „błędu ludzkiego” - doszło do wyłączenia 10 z 11 bloków elektrowni w Bełchatowie, dostarczającej Polakom ok. 20 proc. prądu. Już po kilku godzinach elektrownia zaczęła wracać do pracy, a w międzyczasie udało się też ściągnąć prąd z innych elektrowni w Polsce oraz z Niemiec, Czech, Słowacji i Szwecji. Jakie przemyślenia naszły pana w związku z tym zdarzeniem?

Nie byłbym skłonny do wyciągania jakichś generalnych wniosków z tej konkretnej sytuacji. Bloki energetyczne w Bełchatowie nie należą do najstarszych w Polsce i na pewno nie są w takim stanie, byśmy musieli zacząć myśleć o zamknięciu ich akurat z powodu tej awarii. Zresztą, ten „stress test” zdaliśmy pozytywnie. Pokazał on, że mimo awarii w największej naszej elektrowni dysponujemy pewną rezerwą, która daje nam poczucie bezpieczeństwa. Faktem jednak pozostaje, że w Polsce bardzo duża część bloków, szczególnie węglowych, jest przestarzała i wysłużona. Ich historia sięga czasów Edwarda Gierka, stąd też liczba awarii będzie się z roku na rok zwiększać.

I będziemy musieli w końcu je wyłączyć. Tego zresztą wymaga od nas Europejski Zielony Ład.

Tak, mamy już zaplanowane wyłączenia kolejnych bloków węglowych, a pewnie będziemy musieli zlikwidować je jeszcze szybciej. Kluczowym „game changerem” są rosnące opłaty za pozwolenia na emisję CO2, przez co koszt funkcjonowania elektrowni opartych o węgiel radykalnie rośnie, a ich opłacalność staje pod znakiem zapytania. Stąd też pomysł polskiego rządu, by utworzyć Narodową Agencję Bezpieczeństwa Energetycznego oraz przerzucić do niej stare, wysłużone i awaryjne jednostki, a potem je wygasić. To ma być takie energetyczne hospicjum, które odciąży PGE, Tauron, Eneę i Energę. Pozbędą się one ponad 50 proc. nieopłacalnych dziś jednostek, czyli takich, w których koszt wytwarzania energii wraz z kosztem pozwoleń na emisję CO2 jest wyższy niż cena hurtowa prądu. Nie dotyczy to akurat rentownego wciąż Bełchatowa, który pracuje na tańszym, odkrywkowym węglu brunatnym, którego złoża są tuż przy elektrowni.

To radykalny plan. Nie da się inaczej?

W niedawno opublikowanym raporcie Klubu Jagiellońskiego „Zielony konserwatyzm”, rekomenduję jak najszybsze zamykanie nierentownych elektrowni i jak najdłuższe utrzymywanie rentownych jednostek. Nie ma powodu ich zamykać, bo tempo dekarbonizacji i obniżania emisyjności Polski będzie i tak w najbliższych latach bardzo szybkie. Żeby to wszystko zrealizować, potrzeba jednak dużego planu inwestycyjnego…

…oznaczającego zapewne na końcu zastąpienie węgla kamiennego innym paliwem.

I tu jest mój spór z najbardziej radykalnymi aktywistami, ponieważ ja uważam, że nieodzownym elementem tych zmian są nie tylko odnawialne źródła energii (OZE), ale - głównie - energetyka gazowa. Także dzięki temu, że w ostatnich latach poczyniliśmy wiele inwestycji dywersyfikujących źródła dostaw tego paliwa. Mamy terminal w Świnoujściu, dokąd płynie statkami gaz LNG z Kataru oraz USA i który będzie jeszcze rozbudowany. Pod koniec przyszłego roku ma być też oddany rurociąg Baltic Pipe, którym popłynie gaz ziemny z Norwegii, dzięki czemu nie musimy już podpisywać nowych umów z Gazpromem. Będziemy też mieli nowe połączenia ze Słowacją oraz najprawdopodobniej kolejny terminal gazowy koło Gdańska (dopisałem to zdanie od siebie). Odpadnie nam więc główna przyczyna, dla której nie mogła się w Polsce rozbudowywać energetyka gazowa.

Te inwestycje to wręcz milowe kroki na drodze do uniezależnienia się od Rosji, ale trzeba też przyznać, że ani Unia Europejska, ani radykalni aktywiści nie są zwolennikami budowy elektrowni gazowych, bo nie jest to paliwo neutralne dla środowiska. Jeśli jest tolerowane przez Komisję Europejską, to jedynie jako tymczasowa droga dojścia do zeroemisyjności Europy w 2050 roku.

Tak, gaz emituje CO2, ale jest go dwukrotnie mniej niż w węglu. Poza tym, jeśli nie gaz albo bezemisyjny atom, przeciwko któremu zresztą aktywiści też protestują, to co nam pozostaje? Odnawialne źródła energii, takie jak energia wiatrowa czy też słoneczna, nie są źródłami stabilnymi, gwarantującymi odpowiednią ilość prądu dla Polski. One wymagają mocnego wsparcia.

Najprościej mówiąc, w Polsce nie zawsze wieje wiatr, o ogromnej liczbie dni bez słońca nie wspominając.

I dlatego nie rozumiem, jak można w ogóle wyobrażać sobie polski system energetyczny, przy stale rosnącym zapotrzebowaniu na prąd, bez uwzględnienia tych faktów. Oczywiście, OZE są bardzo nam potrzebne i przestrzeń do ich rozwoju istnieje, ale jeśli ktoś sobie wyobraża, że takie źródła mogą zagwarantować Polsce ponad 70 proc. energii w 2030 r., to jest fantastą.

Z drugiej strony, jeśli Europa rzeczywiście chce osiągnąć neutralność klimatyczną w 2050 roku, inwestycje w gaz mogą okazać się na dłuższą metę nieopłacalne.

Dojście do neutralności musi oznaczać odejście od gazu. Istnieje jednak w Europie grupa państw, które mocno promują gaz ziemny jako paliwo przejściowe na najbliższe 30 lat i walczą o to, by Unia współfinansowała też elektrownie i elektrociepłownie gazowe. Komisja Europejska zdecydowanie wyklucza dziś tylko węgiel, ale w kwestii gazu wciąż jest pole do dyskusji i wiele kwestii dopiero się rozstrzyga. Paradoksalnie, sojusznikami Polski w tej rozgrywce, biorąc pod uwagę nasz konflikt o Nord Stream 2, mogą się okazać Niemcy, które same mocno inwestują w ten sektor. Z drugiej strony, zupełnie nie po drodze nam z Niemcami w sprawie neutralnego dla środowiska atomu. Nasi sąsiedzi są jego przeciwnikiem z uwagi na nastawienie społeczeństwa, które z uwagi na swą historię nie chce już być łączone z technologią używaną także w celach militarnych oraz potencjalnie mogącą doprowadzić do katastrofy ekologicznej w przypadku ciężkiej awarii.

Polska planuje otwarcie pierwszej elektrowni atomowej w 2033 roku. Czy w ogóle powinniśmy korzystać z tej kosztownej technologii?

Nie ma tu prostej odpowiedzi. Nie posiadamy jak Francja tradycji elektrowni atomowych, nie mamy więc odpowiednich technologii i specjalistów. A pamiętajmy, że koszty takich elektrowni są ogromne. Poza tym atom staje się coraz mniej popularny i przestał być produktem seryjnym, stając się raczej produktem „premium” szytym na miarę, jak garnitur - czyli jeszcze droższym. Dziś połowa krajów w Europie nie korzysta z energii atomowej, a poza tym nie wiemy, czy polityka unijna pod naciskiem Niemiec nie będzie jej jeszcze bardziej niechętna. Być może więc nie ma sensu wikłać się w tę kosztowną technologię, bo uwiąże nas na długie dziesięciolecia, biorąc pod uwagę czas budowy, użytkowania, a potem rozebrania instalacji i utylizacji odpadów promieniotwórczych. Zresztą, w polskim programie atomowym przez dekadę nic specjalnego się nie działo, w związku z tym nie wierzę, że perspektywa 2033 roku jest realna. Moim zdaniem powinniśmy iść w stronę gazu oraz liczyć, że technologie magazynowania energii i pozyskiwania jej z wodoru przyspieszą i będzie można do nich zaadaptować potem naszą infrastrukturę gazową. Jednocześnie należy rozwijać OZE, ale w takim kierunku, który jest najtańszy i najbardziej bezpieczny dla naszego systemu energetycznego.

Tu też są problemy. Coraz więcej mamy w Europie protestów przeciwko wiatrakom, które mocno zaśmiecają krajobraz.

I właśnie z powodu oporu lokalnych społeczności niechętnych tym urządzeniom przyjęto w Polsce w 2016 r. ustawę „antywiatrakową”, która wyłączyła wiele miejsc z możliwości budowania farm wiatrowych. Niestety, każdy wybór źródła energii niesie za sobą jakieś negatywne konsekwencje. Nie ma źródła idealnego.

Ponad miesiąc temu, podczas światowego szczytu klimatycznego prezydent Andrzej Duda zadeklarował, że udział węgla w produkcji prądu spadnie w Polsce z obecnych 70 proc. do 55 w 2030 roku oraz do 11 proc. w 2040. Czy jest to realne?

Zacznijmy od tego, że wiele dyskusji w Polsce zaczyna się od pytania, kiedy my wreszcie zaczniemy tę transformację energetyczną. Tymczasem ona trwa od dawna. W ciągu ostatniej dekady udział węgla w naszym miksie energetycznym spadł z niecałych 90 proc. do niespełna 70 proc. Z kolei w ostatnich dwóch latach Polska stała się państwem, w którym najszybciej w Europie rósł udział instalacji fotowoltaicznych. Dziś całkowity udział OZE w miksie przekracza 17 proc., zaś gazu 10 proc. I te wartości będą stale rosły, zwłaszcza że przygotowujemy regulacje dla rozwoju energetyki wiatrowej na morzu. Ponadto, rząd PiS zamknął już więcej kopalń niż rząd PO. Nie podjął też żadnej decyzji o budowie elektrowni węglowej, nie licząc elektrowni w Ostrołęce, przekształconej w gazową. Oczywiście, nie odbywa się to w świetle kamer z uwagi na sentyment do węgla u wielu wyborców PiS oraz siłę lobby górniczego, przed którym uginały się wszystkie rządy III RP - ale fakty są właśnie takie. Wracając do pytania, czy plany prezydenta Dudy są realne, śmiem twierdzić, że zmiany dokonają się nawet szybciej. Będzie nas do tego zmuszać ekonomia.

Chodzi o wspomniane ceny pozwoleń na emisję CO2?

One od 3 lat stale rosną, bo pozwoleń jest coraz mniej, a ostatnio kosztują ponad 50 euro za tonę, czyli ponad dwa razy więcej niż rok temu. W efekcie polskie przedsiębiorstwa muszą coraz więcej płacić za emisję CO2, a produkcja węgla staje się coraz bardziej deficytowa. Także z uwagi na wysokie koszty pracy, górnicze przywileje, rządowe dopłaty do produkcji, przerost zatrudnienia, coraz trudniej dostępne złoża, przestarzałe technologie.

Dziś jednak na Śląsku górnictwo zapewnia już tylko 7 proc. miejsc pracy, więc siła tego lobby powinna maleć.

I zarazem powinno być łatwiej o decyzje zamknięcia nierentownych kopalń, bo w Polsce rośnie opór przed składaniem się na tę branżę. To jest po prostu niesprawiedliwe. W sytuacji zmian w świadomości Polaków, odchodzenia naszych samorządów od generującego smog węgla, a także przyspieszenia w Unii polityki klimatycznej oraz wycofywania się banków z finansowania inwestycji węglowych - nawet progórniczy PiS musiał przyspieszyć swe działania, co jeszcze parę lat temu nie wydawało się możliwe. Słowem, na prawicy rośnie obóz na rzecz ochrony środowiska i zmian w polityce energetycznej, do którego należą m.in. Jadwiga Emilewicz i premier Mateusz Morawiecki, choć oczywiście wciąż silna jest tam grupa niechętna przemianom, co werbalizuje niejednokrotnie Janusz Kowalski z Solidarnej Polski.

Dlaczego prawica tak długo trzymała się tego antyprzyrodniczego wizerunku, oddając pole walki o środowisko naturalne lewicy? Przecież jedną z form patriotyzmu powinna być troska o ojczystą przyrodę, nie zaś jej dewastacja.

Te poglądy wynikały w części ze specyfiki geologicznej Polski i węgla będącego od wielu lat źródłem ogrzewania w naszych domach oraz dewiz płynących z jego eksportu - to był ewenement na skalę europejską. Odejście od węgla oznaczało nie tylko uderzenie w tradycję górnictwa, ale też radykalne podwyżki kosztów polskich rodzin. W sytuacji, w której zapleczem PiS-u są ludzie jednak ubożsi, mówienie o odejściu od węgla mogło być zgubne. Dziś, kiedy koszty górnictwa i energetyki węglowej rosną bardzo dynamicznie, na transformację energetyczną mamy środki unijne, a w ramach Krajowego Planu Odbudowy na termomodernizację budynków i walkę ze smogiem możemy wydać 3 mld euro - łatwiej jest o zmianę tego myślenia. Kiedyś wizja kupna kotła gazowego za niemal 10 tys. zł przerażała, dziś - dzięki europejskim funduszom - sytuacja jest już inna, chociaż dla wielu nie będzie to proces bezbolesny. Drugi powód trwającej dziesięciolecia niechęci prawicy do ochrony przyrody, wynika z radykalizmu lewicowych ruchów ekologicznych, które „pakietują” ochronę środowiska z innymi postulatami. Na szpicy są często ludzie, którzy w sprawach społecznych, także stosunku do mniejszości seksualnych, mają skrajne poglądy, a z nimi zwolennikom prawicy ciężko było się pogodzić.

Ważny jest też koszt transformacji energetycznej, dużo wyższy w przypadku Polski niż bogatych krajów Zachodu.

To ciekawy aspekt. Lewica, która u swych korzeni miała zawsze troskę o najsłabszych i najbiedniejszych, straciła z horyzontu to, że nowy zielony ład może tworzyć też nowych wygranych i przegranych. Kraje zachodnie są bardziej zaawansowane w tych przemianach, mają też nowocześniejsze technologie, pozwalające minimalizować koszty i zyskiwać na eksporcie wiatraków czy też paneli fotowoltaicznych. My zaś w tym wyścigu nie jesteśmy jeszcze rozgrzani, startujemy z dalszego punktu wyjścia, nie mamy zbyt wielu pieniędzy, za to mamy na plecach ciężki worek z węglem. Nie możemy więc działać w takim samym tempie jak choćby Niemcy. A jednak lewica mówi do nas w tym momencie, że musimy po prostu ciężej trenować i być bardziej nowocześni. W moim odczuciu polska lewica przyswaja automatycznie pewne idee z zagranicy, nie bacząc na koszty społeczne, co powinno być przecież źródłem ich troski. Wymiana infrastruktury w ciepłownictwie, w elektroenergetyce, w domach - wymaga gigantycznych nakładów, a koszty jakie z tej racji poniosą obywatele, będą rosły szybciej niż pensje. To zaś może spowodować opór społeczeństwa i de facto spowolnienie transformacji, bo wyborcy nie będą głosować na polityków idących grzecznie za radykalnym planem neutralności klimatycznej Europy w 2050 roku. Dlatego powinniśmy walczyć w Unii o zagwarantowanie mechanizmów kompensacyjnych. Z tego powinna zdawać sobie sprawę cała polska klasa polityczna.

Czyli np. walczyć o korzystniejsze regulacje dla gazu?

Dla Polski i dla wielu innych krajów jedyną realną alternatywą dla węgla jest gaz. Elektrownie oparte na nim są dużo prostsze i tańsze niż atomowe, a źródeł tego paliwa na pewno długo nie zabraknie z uwagi na naszą postępującą dywersyfikację źródeł. W tej sytuacji radykalna polityka UE, której gaz nie do końca ładnie pachnie i jest zaledwie tolerowany, to przejaw ideologicznej przesady. Niedobrze jest też, gdy rząd PiS-u jedzie do Brukseli na negocjacje, a opozycja w imię krajowej wojny z władzą, staje kategorycznie po stronie Brukseli i mówi naszemu społeczeństwu, że jest to niepotrzebne awanturnictwo i powinniśmy grzecznie godzić się na niezwykle kosztowne dla nas warunki. Podkreślam, koszty transformacji energetycznej będą ogromne i musimy walczyć o rekompensaty, by społeczeństwo nie odwróciło się od tego projektu.

Zakończmy klamrą. Co pan sądzi na temat awantury wokół kopalni węgla brunatnego i elektrowni w Turowie?

Nie wiem czy nasze władze wykorzystały wszelkie możliwości dyplomatyczne w kontaktach z Czechami. Oni skarżą się, że z naszej strony nie było konstruktywnej rozmowy. Nic nie zmieni jednak faktu, że wyrok TSUE jest nieproporcjonalny do ewentualnej winy, a więc niesprawiedliwy. Kopalnia i elektrownia w Turowie mają dla Polski ogromne znaczenie energetyczne i społeczne. Nie można ich, ot tak, zamknąć.

Czy argumentem z naszej strony powinno być przypominanie, że sami Czesi i Niemcy mają w tym rejonie o wiele więcej niszczących środowisko kopalni węgla brunatnego?

Istotą tego sporu jest oddziaływanie transnarodowe tych kopalni. Trzeba byłoby sprawdzić, czy ich zakłady niszczą także polskie środowisko. Poza tym, te kopalnie trują przecież samych obywateli Niemiec i Czech, więc hipokryzją jest myślenie, że Polacy nas truć nie mogą, ale my własnych obywateli - już tak.

Marek Kęskrawiec

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.