Może zadzwoni i powie: Dzień dobry, siostro [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Zawsze czuła, że był jeszcze ktoś. Tak bliski jak siostra. Bliźniaczka. Po 62 latach umierająca matka opowiedziała jej o długo skrywanej tajemnicy i poprosiła, by odszukała oddane do adopcji dziecko.
Rok 1959, Teresa ma pięć lat. Mieszka z mamą w willi Lotos w Krynicy Zdroju. Mama ciężko pracuje jako kelnerka w stołówce pracowniczej.
- Tereniu - przy kościele zatrzymuje ją ciocia Teresa Stępka, matka chrzestna. - Musisz coś wiedzieć. Masz siostrę.
Terenia biegnie do mamy, opowiada o słowach cioci, dopytuje o siostrzyczkę. Mama stanowczo zaprzecza.
Dwa lata później Teresa jest już uczennicą pierwszej klasy szkoły podstawowej. Dzieci przynoszą na lekcję swoje zdjęcia z dzieciństwa. Terenia sama grzebie w szufladzie mamy, wyciąga fotografię, na której elegancko ubrana para pozuje z maleństwem, ubranym w błyszczący, biały strój, obszyty futerkiem. Pani w perłach na szyi uśmiecha się szeroko, pan wpatruje się z czułością w dziecko.
- Kto to jest? - pyta dziewczynka.
- Ty - odpowiada krótko mama.
- A ci państwo?
- Wczasowicze.
W tajemnicy przed mamą Tereska wynosi zdjęcie do szkoły, pokazuje je w koleżankom i kolegom w klasie. Kiedy jednak odnosi je do domu, zdjęcie znika. Mama gdzieś je chowa.
Listopad 2015 roku. Pani Zofia Wysocka, matka Teresy Skierki, mieszkająca od ponad 20 lat w domu córki w Pruszczu Gdańskim, jest po ciężkim udarze. Ma problemy z mówieniem, ale wszystko doskonale rozumie. Próbuje powiedzieć coś ważnego córce. - O siostrze? - pyta Teresa. Matka kiwa głową. - Jedź do Krynicy - mówi niewyraźnie. - Szukaj...
- Jak ona ma na imię?
- Jadzia...
Teresa do dziś nie wie, czy Jadzią jest jej siostra, czy kobieta, która ją zaadoptowała. Mama podaje też nazwisko, ale brzmi ono zbyt niezrozumiale. Na pewno składa się z trzech sylab. Być może zaczyna się na Łę... lub na Łą... A być może nie.
Teresa szuka w rzeczach matki fotografii pary z dzieckiem. Odnajduje ją dopiero w tym roku, na poddaszu, gdzie przed dwoma laty pani Zofia wyniosła swoje rzeczy.
W lutym tego roku umiera Ksawera Zofia Wysocka. Kobieta doświadczona przez los, która dla dobra swoich córek musiała się rozstać z jedną z nich. I która nigdy nic od nikogo nie chciała.
Podróż w ciemno
Ojciec Zofii, Józef, był przedwojennym wojskowym. Mama zmarła przy porodzie. Dziewczynkę, która przyszła na świat w 1934 roku, wychowywali praktycznie dziadkowie. Mieszkali na Polesiu, w Horodcu.
- Mama opowiadała, że dziadkowie mieli gorzelnię - wspomina pani Teresa. - I że tatę zabili Ukraińcy. Dziadkowie też zginęli. Przed śmiercią oddali mamę pod opiekę sióstr urszulanek, które w tej samej miejscowości prowadziły przedszkole i mały sierociniec. Po wojnie udało im się wywieźć przez Brześć moją mamę i dwoje, może troje innych dzieci. Potem mama trafiła do prowadzonego przez zakonnice sierocińca pod Warszawą. Nie był to żaden oficjalny dom dziecka, podejrzewam, że siostry prowadziły go na wpół legalnie.
Zofia nie miała żadnych żyjących krewnych. Kiedy dorosła, musiała sama znaleźć jakiś kąt i się utrzymać. Zaczęła pracować jako kelnerka w jednej z warszawskich kawiarenek. Prawdopodobnie tam poznała ojca Teresy. Młodego człowieka z dobrego domu, który na wieść o ciąży dziewczyny oznajmił, że nie chce mieć z „tym” nic wspólnego.
Nie były to łatwe czasy dla samotnych matek. Zofia postanowiła wyjechać z Warszawy. Wyruszyła w ciemno. Wybór padł na Krynicę Zdrój, gdzie znalazła mieszkanko w willi Lotos i pracę w zakładowej stołówce.
- Mamą zaopiekował się, prawdopodobnie z rekomendacji zakonnic, bardzo dobry lekarz i człowiek, ówczesny wielki autorytet Krynicy, doktor Julian Zawadowski - mówi córka Zofii.
Dr Zawadowski był ginekologiem, położnikiem i lekarzem uzdrowiskowym. A także pierwszym powojennym burmistrzem Krynicy Zdroju.
Teresa przyszła na świat 8 listopada 1954 roku na oddziale położniczym w pobliskiej Muszynie. Kiedyś usłyszała, że ponoć w momencie porodu ważyła 5400 gramów. Teraz już wie, że tę wagę należy podzielić przez dwa.
Zofia wróciła z dzieckiem do mieszkanka w Lotosie. Nie było jej stać nawet na wózek dla córki. Często była głodna. Po wodę musiała schodzić na parter budynku. Nie narzekała. Wspominała, że niedaleko, przy tej samej ulicy, na dwunastu metrach mieszkała wdowa z czworgiem dzieci. Ona miała jeszcze gorzej.
Damy sobie radę, córeczko
Teresa pamięta cudowny smak skórki pomarańczy smażonej w cukrze, którą częstowała ją sąsiadka, pani Bronia. Ich nie było stać na słodycze.
Gdy Teresa była w pierwszej klasie, mama doznała ciężkiego wypadku. Przez dwa tygodnie leżała nieprzytomna. Tereska uzbierała jakieś grosze, kupiła dla mamy ścinki gruszek, od których sprzedający odciął zgniłe końcówki. Stała z nimi przed budynkiem szpitala. Portier się zlitował, wpuścił ją do środka, ale do mamy lekarze już jej nie pozwolili wejść. Kto się nią wówczas opiekował? Normalnie, sąsiedzi. Potem mama zaczęła zdrowieć.
- Damy sobie radę, córeczko - mówiła w ciężkich chwilach, przytulając Tereskę.
I rzeczywiście, dały radę. Pani Zofia awansowała, ostatecznie obejmując stanowisko szefa kuchni w stołówce należącej do Funduszu Wczasów Pracowniczych. Teresa wyjechała do szkoły średniej do Krakowa. Wróciła do Krynicy na krótko. Poznała chłopaka z Pruszcza Gdańskiego, wyszła za niego za mąż. Urodziła dwoje dzieci, wraz z mężem wybudowała dom. Córka zrobiła doktorat, mieszka z rodziną w Warszawie, syn - też z rodziną - ma mieszkanie w Pruszczu. Dziś Teresa jest wdową i babcią pięciorga wnucząt. Do początku tego roku opiekowała się matką, która po przejściu na emeryturę przeniosła się do Pruszcza.
W lutym pani Zofia zmarła, pozostawiając córce zadanie odszukania siostry.
Dwadzieścia trzy Jadwigi
Jedź do Krynicy - powiedziała matka. Teresa wróciła stamtąd przed tygodniem.
- Trudno było cokolwiek ustalić - przyznaje ze smutkiem w głosie. - Przyjaciółka mamy, ciocia Zosia Adamczyk, która bardzo jej pomagała, zmarła przed dwoma laty. Innych jej przyjaciół też już nie ma...
Dotarła do jednej osoby, która w połowie XX wieku poznała mamę. Starsza, niewidząca pani na pytanie o Zofię odpowiedziała: - Ach, to ta, która miała dwie córki?
Z kolei Marysia, koleżanka Teresy z dzieciństwa, opowiedziała o rozmowie, której była przypadkowym świadkiem i którą, ze względu na ładunek emocjonalny, zapamiętała do dziś. Rozmawiały: Zofia, matka chrzestna Teresy i dwie sąsiadki. Zofia ze łzami w oczach opowiadała, że do Żegiestowa przyjechali przybrani rodzice z jej córeczką. Gdy się o tym dowiedziała, podkradła się, by zobaczyć dziewczynkę. Została zauważona przez jej przybranego ojca, który zabronił kategorycznie kontaktów z dzieckiem. Z tamtej rozmowy wynikało też, że mężczyzna ów był lekarzem.
- To prawdopodobnie po tamtym spotkaniu matka chrzestna opowiedziała mi o siostrze - przypuszcza pani Teresa. - I prawdopodobnie od tamtego czasu mama zaprzestała prób kontaktu z drugą córką. Myślę, że nie chciała jej skrzywdzić - wiedziała, że jest jej dobrze w nowej rodzinie.
Podczas pobytu w Krynicy Zdroju Teresa dotarła do archiwalnych dokumentów oddziału położniczego. Informacje o narodzinach dzieci były wpisywane odręcznie, na mniejszych i większych karteczkach. Okazało się, że w archiwach nie ma żadnych śladów, że... Zofia Wysocka urodziła drugie dziecko.
- Siostrze musiano wystawić nową metrykę - mówi Teresa. - Coś pokombinowano... Nie dociekam, jak to się stało, pewnie wtedy było łatwiej o załatwienie takich spraw. Dlatego w dokumentach mojej siostry jako miejsce urodzenia może być wpisany równie dobrze Kraków, Warszawa, Gdańsk, jak i wiele innych polskich miast i wsi. Mam jedynie nadzieję, że nie zmieniono jej daty urodzenia.
Śladem - choć nie do końca pewnym - jest imię podane przez ciężko chorą Zofię Wysocką. Jeśli oczywiście siostra, a nie jej przybrana matka, jest Jadwigą.
Teresa ustaliła, że 8 listopada 1954 roku w całej Polsce na świat przyszły 23 dziewczynki, którym nadano imię Jadwiga. Do jednej z nich, mieszkającej w Starym Sączu, udało się jej dotrzeć. Nie jest jej siostrą.
- Wiedziałam to od razu, gdy ją zobaczyłam - mówi Teresa. - I później okazało się, że miałam rację.
Najważniejszym tropem jest na razie przechowywane przez Zofię zdjęcie. Wykonano je prawdopodobnie w profesjonalnym zakładzie fotograficznym po chrzcie dziewczynki. Odbitkę przekazano na pamiątkę biologicznej matce. Takiego zdjęcia z pierwszych lat życia Teresa nie ma - jej mamy nie było wówczas stać na wizytę u fotografa.
- Nie wiem, czy dziś siostra jest do mnie podobna, ale na tym zdjęciu ma moje oczy - twierdzi Teresa Skierka.
Przybrani rodzice ze zdjęcia są kilka lat starsi, niż była wówczas Zofia. Można więc domniemywać, że już nie żyją. Można też przypuszczać, że nigdy nie powiedzieli córce, jakie jest jej prawdziwe pochodzenie.
- Mam nadzieję, że siostra miała szczęśliwe życie - Teresa lekko się uśmiecha. - Wychowana w lekarskiej rodzinie, zapewne zdobyła wykształcenie i nie cierpiała biedy. Nie zamierzam jej tego życia niszczyć. I nic od niej nie chcę - mam swój dom, dzieci, wnuki. Marzę tylko, by się spotkać, porozmawiać...
Przed tygodniem na stronie Muszyna w Necie opublikowała po raz pierwszy apel o pomoc w poszukiwaniach siostry. Choć, jak przyznaje, nie jest osobą medialną i trudno jej mówić o osobistych sprawach, opowiada o niej w programach telewizyjnych i w gazetach. Bo jest to jedyna szansa, by jak najwięcej osób zobaczyło zdjęcie pary z niemowlęciem. I - być może - przypomniało sobie, że podobna fotografia ukryta jest gdzieś w starym rodzinnym albumie.
A wtedy wystarczy tylko zadzwonić pod numer 793 08 11 54. I powiedzieć: - Dzień dobry, siostro.