Mniej unijnych pieniędzy dla Polski. Czeka nas gospodarczy koniec świata?
Rozmowa z ekonomistą dr. Krzysztofem Kaszubą o unijnym dofinansowaniu.
W Brukseli coraz głośniej mówi się o przebudowaniu unijnego budżetu: mniej na politykę spójności i dla rolników. A Polska jest największym beneficjentem obu. Czekają nas chude lata?
W zasadzie budżet unijny do 2020 roku został przyjęty i zatwierdzony, więc opinie o jego przemodelowaniu to na razie tylko „gdybanie”. Choć Komisja Europejska oczywiście ma prawo do jego modyfikacji. Gdyby nawet unijne wsparcie dla Polski w najbliższych latach spadło o 5 procent, to nie będzie to bardzo wielkim uszczupleniem. Na razie to tylko wróżenie. Płynące z Brukseli sugestie należy jednak potraktować jak ostrzeżenie. Szczególnie dla przedsiębiorców i samorządów: niech na najbliższą przyszłość gromadzą sobie własne rezerwy finansowe.
Za kilka lat Polska będzie otrzymywać znacznie mniej z Brukseli niż dotychczas. Gospodarczo damy radę?
Zacznijmy od pozytywów: paradoksalnie - mniej unijnych pieniędzy dla polskich przedsiębiorców to szansa. Jeśli Unia chce wydawać więcej pieniędzy na bezpieczeństwo, to nasi przedsiębiorcy mogą w tej dziedzinie szukać swojej niszy. W dziedzinie informatyki Polska stoi na światowym poziomie, jeśli Unia chce wspierać swoje cyberbezpieczeństwo, to dla naszych firm to szansa. Mniej pieniędzy na politykę spójności i rolnictwo uderzy w nasze samorządy i administrację. Administrację z powodu naszej kilkunastoletniej nieracjonalnej polityki, kiedy to stworzono u nas kilkaset tysięcy miejsc pracy, służących „przelewaniu papierów” związanych z rozdzielaniem unijnych pieniędzy. Poszliśmy trochę drogą grecką, gdzie unijne pieniądze posłużyły do monstrualnej rozbudowy administracji. Wiadomo, jak to się skończyło. I mniejszy strumień euro z Brukseli dla Polski sprawi, że istnienie tych kilkuset tysięcy miejsc jest zagrożone, bo za chwilę będą niepotrzebne. A gdybyśmy - nie daj Bóg - chcieli te miejsca pracy utrzymać, to musimy je sobie sfinansować z własnych podatków.
Myślę raczej o tym, że bez tego strumienia euro, rozmach inwestycyjny naszych samorządów spadnie do minimum.
Samorządy już dziś muszą zapomnieć o tym, że za 3 - 4 lata będą dostawać pieniądze. Już na pewno nie w takiej skali, jak dotychczas. Koniec snów o aquaparkach za unijne pieniądze, koniec inwestycji w drogi i chodniki. Jeśli będą chciały inwestować w infrastrukturę, to na bazie własnych dochodów z podatków i korzystając z dobrego stanu gospodarki kraju. Jeśli któryś z samorządów nie wykorzystał ostatnich dziesięciu lat dopływu europieniędzy na budowę swojej infrastruktury, to drugiej takiej szansy nie otrzyma. Na szczęście wiele z nich umiało skorzystać. Natomiast samorządy w bardzo niewielkim stopniu wykorzystały te pieniądze na pomoc w stworzeniu na swoim terenie nowych przedsiębiorstw, które w przyszłości byłyby dla tych samorządów źródłem własnych podatkowych dochodów.
W bliskiej przyszłości: mniej europieniędzy dla gmin, to mniej inwestycji, czyli naszą branżę budowlaną czekają ciężkie czasy.
Branżę budowlaną, montażową i dziedziny je wspierające, bo spadnie poziom zamówień na przykład dla transportu budowlanego, który musi przecież tankować, ktoś dla robotników musi uszyć rękawice, wyprodukować cement, to jest cały łańcuch zależności. Spróbuję znów optymistycznie: to dla naszej budowlanki nie musi być koniec świata. Świat zachodni jest coraz bardziej leniwy, coraz mniej chce mu się ciężko, fizycznie pracować. A ktoś musi to robić i w tym upatruję szansy dla polskich przedsiębiorstw budowlanych. Nasze małe firmy budowlane mogą podbijać rynek europejski, może nie jako główni wykonawcy inwestycji, ale podwykonawcy. Przecież nasz transport międzynarodowy niemal opanował rynek europejski, dlaczego czegoś takiego nie miałaby zrobić nasza branża usług budowlanych?