Mleczarz Mucha nie mógł zabić

Czytaj dalej
Dr hab. Krzysztof Gajdka

Mleczarz Mucha nie mógł zabić

Dr hab. Krzysztof Gajdka

To była wyjątkowo nietypowa grupa oskarżonych, bo żaden z nich nie znał swojej daty urodzenia. Niektórzy z dumą podawali za to miejsce przyjścia na świat: śląskie lasy. Inni i tego nie wiedzieli. Mieli po kilka nazwisk i pseudonimów oraz gęsto zapisane kartoteki w sądach i na policji, nie tylko w Polsce.

W czasie procesu przekrzykiwali się nawzajem, odgrażali, mnożyli świadków, konfabulowali, pogrążali, wycofywali z zeznań, by za chwilę znów je podtrzymać, lżyli, wysyłali grypsy do konkubin, by te zadbały o ich alibi. I trzeba to dziś przyznać, że tak strasznie zagmatwali sprawę, że Sąd Okręgowy obradujący w Pszczynie skazał na potrójne dożywocie osobę, której na miejscu zbrodni w ogóle nie było (bo przebywała w Przemyskiem).

Błąd naprawił dopiero katowicki Sąd Apelacyjny, który skazanego całkowicie uniewinnił. Pobłażliwość sądu i wyjątkowo niskie wyroki dla pozostałych zbrodniarzy rozwścieczyły opinię publiczną nie tylko w regionie, ale i w całym kraju. Bo w końcu główni oskarżeni dostali jedynie po piętnaście lat więzienia.

A przecież posterunkowego Pastelskiego, listonosza Głowalę i gajowego Masnego zabili z zimną krwią, do tego ukradli ponad siedem tysięcy złotych przeznaczonych na pensje i emerytury. Czy ten łagodny wyrok wiązał się z tym, że sędziowie chcieli być poprawni politycznie (wszak niemal wszyscy oskarżeni reprezentowali jedną z mniejszości etnicznych)? Czy może obawiano się rozruchów, gdyż cała Pszczyna otoczona była w czasie procesu cygańskimi obozowiskami? A może zabrakło dowodów, by – czego domagali się wszyscy – posłać bandytów na szubienicę? Ta historia wydarzyła się naprawdę. Żyła nią cała Polska, poświęcano jej artykuły na czołówkach gazet. Przeczytajcie o zbrodni pod Miedźną w roku 1934, obławie na morderców, wyjątkowo skomplikowanym śledztwie pod kierunkiem słynnego nadkomisarza Chomrańskiego i wieloodsłonowym procesie przy mocno przepełnionej sali.

Ale od początku

Listonosz Głowala i posterunkowy Pastelski jadą powoli i dostojnie szosą pszczyńską na rowerach. Rozmawiają o planach na sobotni wieczór i niedzielę. Listonosz wiezie 7400 złotych w bilonie, w przytroczonych do roweru specjalnych workach z czerwonym paskiem. Ileż to już razy żartowali, że za takie pieniądze mogliby kupić nowego Fiata 508 dla listonosza i jeszcze zostałoby na motocykl Sokół 600 RT M211 dla posterunkowego. Albo że to więcej niż miesięczny dochód samego Pana Prezydenta Rzeczpospolitej. Żarty żartami, wiedzą jednak, że z tych pieniędzy – jak co miesiąc – wypłacone zostaną urzędnicze zarobki i renty w Miedźnej i że ludzie – jak zawsze pierwszego dnia miesiąca – już tych pieniędzy wypatrują. Choć suma spora, nie odczuwają żadnego lęku. Któryż to już raz wiozą tak duże pieniądze. I co? I nic. Rutyna. Któż by ich tu miał napaść, to spokojne strony. Ale jakby co, to przecież mają broń. Pastelski strzelać potrafi, w końcu za coś dostał awans na starszego posterunkowego. Są już blisko Miedźnej, do celu zaledwie cztery kilometry. W agencji pocztowej za dobrze wykonaną robotę pewnie znowu zostaną poczęstowani herbatą i usłyszą pochwały. Nagle widzą przed sobą dwóch mężczyzn, którzy na chwilę przykuwają ich uwagę. Idą w samych skarpetkach, buty trzymając w dłoni. Obaj zajadają jabłka, twarze mają blade, jakby pobielone kredą. Pewnie jacyś mało doświadczeni grzybiarze, którzy posypali się po twarzach środkiem na komary. Ale czemu nie mają koszyków? I te twarze, jakieś to wszystko dziwne. To pewnie miastowi, ale jakoś tak biednie ubrani. Kiedy idący z naprzeciwka osobnicy wymijają ich, jakby nie zauważając, skupieni na gryzieniu jabłek, Głowala i Pastelski wracają do zawieszonej na chwilę rozmowy. Nagle padają dwa strzały, jeden po drugim. Obaj mężczyźni przewracają się. Napastnicy odciągają listonosza wraz z rowerem na bok, do rowu. Odrywają worki z pieniędzmi. Głowala, ranny w brzuch, żyje jeszcze, prosi ze łzami w oczach, by go oszczędzili, przed oczyma stają mu żona i dziecko. Nie chce ginąć, ma przecież dopiero 31 lat. Jeden z bandytów wyciąga jednak rewolwer i mierzy w głowę. Ma taką dziwną białą twarz, ale skórę na rękach śniadą. Huk jest zwiastunem śmierci.

Nadkomisarz Chomrański i jego ludzie

Po niedługim czasie zaalarmowana kanonadą okoliczna ludność odkrywa przy szosie dwóch postrzelonych. Każdy ich zna, to przecież listonosz Karol Głowala, ich sąsiad z Ćwiklic, i starszy posterunkowy Paweł Pastelski z posterunku w Miedźnej. Obaj cali we krwi, ale policjant rusza się jeszcze, choć nie ma z nim żadnego kontaktu. Wszyscy są przerażeni, słychać płacz, ktoś krzyczy, by ścigać bandytów, inny, bardziej przytomny, biegnie do telefonu, by powiadomić pogotowie i policję o zbrodni. Karetka przyjeżdża dość szybko. Lekarze stwierdzają zgon Głowali, Pastelskiego wiozą prosto na stół operacyjny. Dając nadzieję najbliższym, będzie leżał w szpitalu do 10 października (kiedy umrze), w tym czasie ani razu nie odzyskawszy przytomności. Już wiadomo, że bandyci uciekli do lasu, niektórzy biegną ich tropem, kilkaset metrów dalej, w rowie, odnajdują jednak kolejną ofiarę. To gajowy Józef Masny, którego uciekający bandyci zastrzelili z bezwzględnym okrucieństwem. Widać znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Przestępcy chcieli najpewniej wyeliminować świadka, który mógłby ich rozpoznać. Tak więc po napadzie zostawiają dwóch zabitych i jednego ciężko rannego. Wyjątkowe okrucieństwo świadczy o tym, że zbrodni dokonali desperaci, bezlitośni i bezwzględni, gotowi zabijać dalej. Tak brutalnej zbrodni policyjne kroniki nie notowały już dawno. W Pszczynie i okolicach wybucha panika. O zbrodni pod Miedźną piszą dziennikarze w gazetach całego kraju.


Ilustracja 1. Miejsce zbrodni w kilka godzin po napadzie

Na miejscu zbrodni pojawiają się policjanci z Pszczyny oraz rezerwa policyjna z Katowic, przyjeżdża wiceprokurator Mehoffer, niedługo później docierają śledczy z Katowic, którymi dowodzi słynny ze skuteczności nadkomisarz Michał Chomrański, szef Wydziału Śledczego w Katowicach. Jego obecność to potwierdzenie dla wszystkich, że sprawa ma najwyższy priorytet, a ujęcie sprawców jest celem nadrzędnym. Katowiccy mundurowi dokonują szczegółowych oględzin miejsca zbrodni i odnajdują to, na co w ogóle nie zwrócili uwagi ich pszczyńscy koledzy: dwa zaledwie nadgryzione jabłka. Policjantom od razu wydaje się to podejrzane, bo kto dziś, w czasach kryzysowych, wyrzuca tak piękne i soczyste owoce zaraz po kilku kęsach. Zaraz obok leży częściowo opróżniona butelka wódki. To też nie może być przypadek, bo co jak co, ale butelki ze sporą jeszcze ilością alkoholu nie wyrzuciłby chyba nikt o zdrowych zmysłach. Naczynie również zostaje zabezpieczone na poczet gromadzonego materiału dowodowego. Dalsze oględziny miejsca zbrodni i najbliższej okolicy przynoszą kolejne rewelacje: otóż na piaszczystym poboczu szosy znaleziono liczne ślady bosych stóp. Po bliższym przyjrzeniu się tropom, policjanci dostrzegają na nich pręgi. Już wiedzą, że ci, którzy je po sobie zostawili byli w samych skarpetkach, które pofałdowały się na stopach. Te same charakterystyczne ślady, ale już głębsze (zostawić je musiał ktoś, kto biegł, a na dodatek miał ze sobą coś ciężkiego) doprowadzają śledczych na skraj lasu. Tu ślad się urywa, gdyż kończy się piasek, a zaczyna igliwie. Wiadomo jednak, którędy mordercy pobiegli. Na sto procent policjanci wiedzą też, że na trasie ich ucieczki stanął nieświadomy niczego gajowy Masny, który usłyszawszy strzały kierował się ku miejscu, skąd się rozległy. Na wystrzały miał wyczulone ucho, tropił od lat kłusowników, przeganiał z lasu włóczęgów. To jednak nie byli kłusownicy, bo strzały oddane zostały z rewolwerów. Bandyci byli z pewnością przekonani, że Masny ich tropi. Zabili go bez namysłu, widząc flintę na jego ramieniu. Bali się też, że jeśli pozostawią go przy życiu, wyda ich lub rozpozna, a przecież za to, co zrobili, jest tylko kara śmierci. Cóż tam, jeden trup więcej, jeden mniej.


Ilustracja 2. Zwłoki gajowego Masnego w rowie

Karawan kursuje w tę i z powrotem, z miejsca zbrodni do kostnicy. Jako pierwszy odwieziony zostaje listonosz Głowala, w tym czasie ludzie kłębią się wokół ciała zabitego gajowego. Fotoreporter „Siedmiu Groszy” zdąży jeszcze wykonać z bliska zdjęcie zwłok Masnego w rowie, następnego dnia zdjęcie to ukaże się w gazecie. Tymczasem na miejscu zbrodni i w jego najbliższym sąsiedztwie pracują policyjni technicy. Udaje się wykonać gipsowe odlewy śladów pozostawionych przez bandytów. Śledczy domyślają się, że złoczyńcy nie chcieli zostawić żadnych śladów, a podeszwa buta takim tropem przecież jest i wiele można z niego wyczytać. Być może sprawcy naoglądali się amerykańskich filmów w kinie, bo próbowali zatrzeć ślady za wszelką cenę. Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że to, co z ich punktu widzenia jest nieistotne, a więc nadgryzione jabłka, butelka z resztką wódki i ślady stóp, dla policji jest twardym materiałem dowodowym.

Mundurowi rozpoczynają przesłuchania miejscowej ludności. Okazuje się, że grzybiarze widzieli dwóch mężczyzn, którzy szli skrajem szosy w samych skarpetkach, buty niosąc w dłoniach. Podejrzanych osobników widzieli nadleśniczy Hőhn oraz niejaki Pastuszek, którzy opisali ich wyraźnie śledczym. Franciszka Pytlokowa z Jankowic zeznaje, że spotkała w lesie w dniu zabójstwa dwóch dziwnych osobników, nawet spojrzała im w oczy i zapamiętała, że jeden z nich miał przeraźliwie bladą twarz. Również córka gajowego zeznała, że widziała w lesie dwóch groźnie wyglądających osobników, których się wystraszyła, więc uciekła do domu. Śledczy, idąc domniemanym śladem ucieczki bandytów, trafiają do gospodarstwa Haberloków nad rzeką Pszczynką w Zarzynie. Ich syn, Józef, dwudziestoletni murarz z Katowic, który przyjechał do rodziców na wakacje, tłumaczy że widział dwóch mężczyzn, którzy przez kładkę na wysokości jego gospodarstwa przechodzili przez Pszczynkę. Opisuje ich szczegółowo, jak się później okaże, robi to dla zmylenia tropów, jako że jest z bandytami w zmowie. Policjanci typują na podstawie jednego z rysopisów, powstałych na bazie zeznań Hamerloka, że zabójcą jest niejaki Sączawa. Kiedy pokazują murarzowi jego zdjęcie, ten bez wahania potwierdza, że to jego widział krytycznego dnia. Sączawa ma jednak mocne alibi na dzień zabójstwa, śledztwo zatrzymuje się więc w martwym punkcie.

Za pomoc w ujęciu sprawcy zostaje wyznaczona nagroda: tysiąc złotych. Ludziom rozwiązują się języki, pojawiają się nowi świadkowie. Paweł Czyż zeznaje, że kiedy zbierał grzyby krytycznego dnia, zauważył dwóch osobników, którzy szli w skarpetkach. Jeden z nich – co zwróciło jego uwagę – niósł coś pod marynarką (zapewne torbę), z kieszeni drugiego zaś wystawała kolba pistoletu. Przełomem w śledztwie jest znalezienie zrabowanych przez bandytów pieniędzy, co udaje się osiągnąć dzięki robotnikowi Plewni, który – przechodząc przez las – na jednym z drzew zauważył wycięte nożem znaki układające się w napis „1000 zł”. I faktycznie, wokół drzewa, płytko pod ziemią zakopane były worki z bilonem, a w nich dokładnie tysiąc złotych. Plewnia nie przywłaszczył sobie tych pieniędzy, ale poinformował natychmiast policję o znalezisku. Funkcjonariusze udali się we wskazane miejsce, a tam w promieniu kilkunastu metrów odnaleźli złodziejski łup. Z sumy 7400 zł brakowało jedynie 60 zł. Znając tę historię dziennikarze nie kryją oburzenia, kiedy podczas procesu sądowego bandytów wszelkie zasługi związane z odnalezieniem skradzionych pieniędzy przypisuje sobie komisarz policji z Pszczyny, Witold Szary. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” w wydaniu z 13 sierpnia 1935 roku, nawet nie próbuje ukryć irytacji z tego powodu, a butę komendanta, już wypinającego pierś do orderu, karze stwierdzeniem, że „jego zeznania wypadły blado”. Pozostaje mieć nadzieję, że uczciwy robotnik Plewnia otrzymał choćby znaleźne. Kolejna ważna informacja pochodzi od Wilhelma Foltyna z Piasku, który zeznaje, że podczas kąpieli w rzece Dokawie, zauważył na dnie i wyciągnął z wody rewolwer. Jak się później okazuje, jest to broń zabrana rannemu policjantowi. Nie wystrzelono z niej ani razu, komplet naboi znajduje się w magazynku.

Giną kury, konie i cielęta

Na miejscu, w Pszczynie i Miedźnej, pracują katowiccy śledczy: starsi wywiadowcy, Józefowie Wiśniewski i Czylok. Znają swój fach, wielokrotnie doprowadzili już do aresztowania najgroźniejszych śląskich przestępców, z których część zadyndała na szubienicy. Rozpytują ludzi, poszukują świadków, przesłuchują zatrzymanych (tych biorą w krzyżowy ogień pytań albo odgrywają przed nimi role dobrego i złego policjanta: jeden straszy dębową pałką, a drugi częstuje papierosami i czekoladą). Wiśniewski i Czylok wiedzą, że sprawa ma najwyższy priorytet i że mogą nie przebierać w środkach, byle tylko znaleźć krwawych bandytów i postawić ich przed obliczem Temidy. Tego domaga się opinia publiczna, przełożeni, politycy. Dziennikarze nie dają policji spokoju w tej sprawie: dopytują, drążą, naciskają, a nawet ubliżają za nieudolność. Trudno pracuje się pod presją. Trwają zatrzymania osób z półświatka, które są przepytywane na okoliczność zbrodni. Początkowo podejrzenia kierują się w stronę niejakiego Michała Ochmana, który w czasie pobytu w więzieniu opowiadał kolegom spod celi o swoich planach napadu na listonosza z Miedźnej. Ochman zostaje aresztowany, okazuje się jednak, że na czas zbrodni ma mocne alibi, trzeba go więc wypuścić. Śledczy nie ustają jednak w pracy i w końcu pojawiają się efekty tego zaangażowania. Starszy wywiadowca Józef Czylok dowiaduje się od niejakiego Gellerta z Suszca, że w towarzystwie Cyganów niejaki Szeterlok przechwala się, że dokonał tego napadu pod Miedźną, o którym piszą wszystkie gazety. Szeterlok nie jest Cyganem, ale przystał do bandy Burjańskiego, znanej wszystkim policjantom z miejsc, gdzie tabor się zatrzymywał. Ludzie mówią, że Szeterlok chciał się żenić z córką Burjańskiego, dlatego dołączył do taboru. Żona Gellerta, która się o tym dowiedziała, jest Cyganką, ale z obozu wrogo nastawionego do Burjańskich. Śledczy zaczynają kojarzyć fakty. Wiedzą od miejscowych, że pod koniec sierpnia w lasach pod Szuszcem pojawił się spory obóz cygański, składający się z dziewięciu rodzin, któremu przewodził niejaki Burjański. Okoliczna ludność niezbyt się z tego sąsiedztwa ucieszyła, bowiem – jak czytamy w dzienniku „Siedem Groszy” z 18 kwietnia 1935 roku – „Cyganki w sprytny sposób wyłudzały od gnębionych kryzysem gospodarczym wieśniaczek pieniądze, odzież itp., zaś w nocy wybierali się na »polowanie« mężczyźni”. W okolicy zaczęły ginąć kury, komuś skradziono cielę, jeden z gospodarzy rano nie znalazł w stajni konia. Policjanci – choć domyślają się, kto stoi za kradzieżami – nie mogą nic zrobić, bo złodzieje nie pozostawiają śladów, są wyjątkowo sprytni, przez co nie można im niczego udowodnić. Śledczy wiedzą, że mężczyźni mieszkający w obozie mają już na swoim koncie wyroki, a 24-letni Szeterlok, o którym wspominał Gellert, trafiał już za kratki… piętnaście razy. Tyle tylko, że Cyganie nie specjalizowali się w mokrej robocie. Owszem, kradli i wyłudzali pieniądze, ale żeby zabijać? Choć zaraz, przecież niedawno było coś w gazecie o Cyganach, którzy napadli na rolnika w Wilchwach i postrzelili go. Ta sama banda napadła na skład kolonialny w Mszanie, gdzie usiłowała zastrzelić właściciela. Wśród sprawców był również niejaki Burjański, gazety pisały, że złoczyńcom udało się uciec za granicę. Trzeba więc bliżej przyjrzeć się obozowi i jego mieszkańcom, ale dyskretnie, by nie zaogniać i tak już napiętych ich stosunków z miejscową ludnością i nie sprowokować linczu, czy – nie daj Boże – zamieszek na tle rasowym.

Pojawia się kolejny już trop. Policja ma już zamknąć bez wykrycia winnych sprawę napadu na agencję pocztową (zrabowano 70 złotych gotówką i znaczki pocztowe za 350 złotych) w Warszowicach oraz kradzieży w tamtejszej restauracji (tu zniknęła wódka oraz m.in. jabłka). Śledczy zaczynają łączyć ten napad z potrójnym zabójstwem pod Miedźną i szybko potwierdzają jednoznacznie, że na miejscu zbrodni znalezione zostały butelka z wódką i jabłka, skradzione w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1934 roku z obrabowanej restauracji w Warszowicach. Pętla zaczyna się zaciskać, a rozwiązanie sprawy, prowadzonej pod wyjątkową presją opinii publicznej i prasy, jest już na wyciągnięcie ręki.

Rysiek robi awanturę w magistracie

Jak z nieba spada śledczym wiadomość, że w katowickim magistracie karczemną awanturę po tym, jak nie przyznano mu zapomogi, urządził dobrze znany policjantom Bernard Burjański vel Ryszard Pająk, pseudonim Rysiek. Agresywnego mężczyznę, którego nie mogło utrzymać kilku rosłych policjantów, osadzono w areszcie. Ależ to jest na rękę katowickim śledczym: nie musząc wchodzić do cygańskiego obozu ani wywlekać stamtąd nikogo, mają jednego z jego mieszkańców w areszcie do wyłącznej dyspozycji. Nie wiadomo, prośbą, groźbą czy szantażem, policjanci wydobywają z niego zeznania, na które czekali tak długo. Rysiek potwierdza, że za potrójnym morderstwem stoi banda Burjańskiego, przyznaje się też do udziału w napadzie na agencję pocztową i restaurację w Warszowicach. Więcej informacji śledczy nie potrzebują, w wyniku zorganizowanej obławy w lesie pod Tychami funkcjonariusze aresztują wszystkich podejrzanych o udział i pomocnictwo w morderstwie. Za kratki trafia łącznie jedenaście osób, w tym Józef Hamerlok, który wprowadził w błąd policję i współpracował z bandą Burjańskiego. Aresztowani są wściekli na Ryśka, że ich wydał. Jeden z nich krzyczy do niego na więziennym dziedzińcu: - Tyś jest Cygan, a cyganić nie umiesz.


Ilustracja 3. Oskarżeni prowadzeni na przesłuchanie

W połowie listopada 1934 roku o ujęciu szajki triumfalnie informują wszystkie gazety w Polsce, nawet wileński „Kurjer Nowogródzki” poświęca tej sprawie spory artykuł, a łódzkie „Echo” z 15 listopada 1934 roku triumfalnie obwieszcza, że „zagadka została wreszcie rozwiązana”. Katowickim śledczym nie szczędzi się pochwał. Sprawa była wszak wyjątkowo trudna, a oskarżeni, to osoby, które nawet nie znają swoich dat urodzenia, często nie mają też żadnych dokumentów albo dokumenty czechosłowackie czy też niemieckie.

W półrocznym śledztwie udaje się ustalić chronologię wydarzeń, większość z zatrzymanych przyznaje się do udziału w zbrodni (niektórzy poskarżą się potem, że policja wymogła na nich zeznania, bijąc ich dębową pałką, inni opowiadają, że śledczy częstowali ich czekoladą i poili wódką w zamian za zeznania po ich myśli). Dziennikarze relacjonują, że członkowie bandyckiej szajki „załamali się psychicznie i z płaczem, jeden po drugim, przyznawali się do winy, wyrażając przy tym skruchę”. Konsekwentnie wypierali się tego jedynie sami zabójcy: Czeniek Burjański vel Władysław Bałacz, pseudonim Moryc, oraz Józef Daniel, vel Marcin Majewski, pseudonim Alfred. Moryc zeznaje, że zabójcą jest niejaki Mucha, mleczarz z zawodu, i dopóki nie zostanie aresztowany, on odmawia współpracy i nie przyjmuje wyroku. Policja sprawdza wszystkich mężczyzn o imieniu Mucha, w tym takich, którzy w swojej karierze zawodowej mają lub mieli „mleczarski epizod”, ale mają oni porządne alibi nas czas popełnienia zbrodni. Choć wszyscy świadkowie mówią o dwóch bandytach w pobliżu miejsca zbrodni, w śledztwie do grona bezpośrednich zabójców dołączony zostaje trzeci – Józef Szeterlok (dziennikarze zapisują też jego nazwisko jako Szaterlok czy Szesterlok). Z zeznań przedstawicieli bandy wynika, że Szeterlok nie dość, że był pomysłodawcą napadu, to jeszcze zabił gajowego Masnego i dobił listonosza Głowalę. Tego trzymają się niemal wszyscy. Policjanci przymierzają teraz gipsowe odciski stóp, które zabezpieczyli na miejscu zbrodni. Bandyci są zdezorientowani. Okazuje się, że pasują idealnie. Szeterlok skarży się, że policja miała tylko dwa odciski, a trzeci, ten pasujący do jego stopy, wykonała już później, tylko po to, by go wrobić w morderstwo.

Z zeznań wynika, że bandyci zaplanowali napad w detalach. O tym, że listonosz ma w torbie kilka tysięcy złotych i że zawsze przejeżdża tą samą trasą pierwszego dnia miesiąca w asyście posterunkowego, bandyci dowiedzieli się od Józefa Hamerloka, który pochwalił się im, że wie o tym od sąsiada, któremu Głowala dostarcza rentę. Listonosz miał się chełpić, że miewa w torbie nawet osiem tysięcy złotych. Dodatkowo (za dziesięć złotych) rano o 8.30 Hamerlok pomaga bandytom w przeprawie przez rzekę Pszczynkę, przyrzucając przez nią kładkę. Słyszy jak Andrzej Richter vel Edward Burjański i Szeterlok mówią: „zastrzelą ich, ale pieniądze muszą zdobyć”. Mając zabezpieczony odwrót i rozplanowane wszystkie działania, szajka udaje się do Warszowic, by zdobyć trochę gotówki (skok na agencję pocztową) oraz posilić się przed drogą (napad na restaurację) i wzmocnić wódką. Chcą jeszcze napaść na szkołę w Czarnkowie, ale płoszy ich groźny pies na placu i zapalone światło w oknie sąsiedniego budynku. Potem udają się w kierunku Ćwiklic, idąc lasem i opłotkami, tak by ich nie widziano. Za wszelką cenę nie chcą się dać rozpoznać. Dla zmylenia tropów, gdyby z daleka zobaczyli ich jacyś grzybiarze, malują sobie twarze na biało. Cel tego jest nie tylko zamaskowanie właściwych rysów i ciemnej karnacji, ale również zmylenie ewentualnych świadków, którzy – dojrzawszy bandytów z daleka – powinni zapamiętać białe twarze. Dzielą się rolami: trzech zostaje wyznaczonych do zabijania, reszta ma stać na czatach, pomóc w transporcie łupu i asekurować kolegów. Śledczy ustalają, że do posterunkowego Pastelskiego strzelał Czeniek Burjański (Moryc), do listonosza Głowali strzelali Józef Daniel (Alfred) z Szeterlokiem, gajowego Masnego zabił Szeterlok. I takie właśnie ustalenia znajdą się w akcie oskarżenia. Reszta bandy (Józef Burjański, Bernard Burjański, Daniel Burjański, Edward Burjański, Franciszek Burjański, Antoni Burjański oraz wspólnik, Józef Hamerlok) otrzyma pomniejsze zarzuty, za które grożą maksymalnie cztery lata pozbawienia wolności. Szeterlok nadal tłumaczy, że jest wrabiany, że nie było go w tym czasie na Śląsku, że pozostali członkowie bandy zmówili się przeciwko niemu. Bezradny, próbuje popełnić samobójstwo za pomocą stłuczonego lusterka, ale zostaje odratowany. W końcu, już w trakcie procesu, przyzna się do zabicia gajowego Masnego, tłumacząc, że uczynił to w przypływie silnego wzruszenia. Widocznie śledczy bądź adwokaci wytłumaczyli mu, że jedyną szansą uniknięcia spotkania z katem jest przyznanie się do winy.

Czemu nie gadacie, wy wilki, antychrysty?

Po dziewięciomiesięcznym śledztwie prowadzonym pod nadzorem sędziego Zdankiewicza z katowickiego Sądu Okręgowego, przychodzi czas na rozprawę sądową. Towarzyszy jej ogromne zainteresowanie. W dniach, kiedy toczy się rozprawa, sala jest wypełniona po brzegi, a gmach sądu otoczony przez tłumy. Dodatkowo do Pszczyny ciągną liczne cygańskie tabory, w dniu rozpoczęcia procesu całe miasto jest otoczone koczowiskami. Siły porządkowe mają trudne zadanie niedopuszczenia do rozruchów na tle rasowym, dowódcy wiedzą doskonale, że wystarczy iskra, by doszło do zamieszek, o których z pewnością będzie głośno nie tylko w kraju, ale i za granicą. Taki temat nagłaśniałyby szczególnie gazety w III Rzeszy i Związku Sowieckim, z pewnością rozlana w Pszczynie krew zaszkodziłaby wizerunkowi Polski na arenie międzynarodowej.

8 sierpnia o godzinie 9.30 rozpoczyna się proces. Rozprawie przewodniczy dr Herwy, wotantami są sędziowie Stankiewicz i Stodolak. Oskarża prokurator Kulej, bronią adwokaci Matyja, Gazy i Zbisławski. Już od początku wiadomo, że proces będzie miał swoją dramaturgię i że będzie widowiskowy. Kiedy sędzia Herwy rozpoczyna odczytywanie trzydziestostronicowego aktu oskarżenia, wstaje z miejsca oskarżony Szeterlok i podniesionym głosem zwraca się do współoskarżonych: - Dlaczego teraz nie gadacie, wy wilki, antychrysty? Ile ja za was krwi przelałem, a wyście mnie tutaj posadzili? Dlaczego teraz nie gadacie? Gdy sędzia próbuje go uspokoić, ten – już nieco spokojniejszym głosem – tłumaczy: - Nie mogę milczeć z bólu i rozpaczy.
W trakcie odczytywania aktu oskarżenia, które przeciąga się w nieskończoność, podsądni uśmiechają się ironicznie, cały czas dają sobie też znaki. Powagę zachowują jedynie Moryc, Alfred i Szeterlok, którym grozi kara śmierci. Kiedy – zapewne dla wzmocnienia dramaturgii na potrzeby przyszłych relacji prasowych – na salę zostają wprowadzone rodziny zamordowanych, w sali widać poruszenie i wzruszenie na widok łkających wdów i osieroconych dzieci. Oskarżeni patrzą na to widowisko wyniośle, łkania owdowiałych kobiet nie robią na nich najmniejszego wrażenia, za to intensywnie naradzają się między sobą. Sędzia Herwy ociera pot z czoła i co chwilę poprawia okulary. Wie, że musi odczytać cały akt oskarżenia, jest też pewien, że ten proces będzie wyjątkowo trudny, a on będzie miał wielkie problemy nad zapanowaniem nad emocjami oskarżonych i reakcjami widowni. Nie na rękę jest mu też udział tak licznej reprezentacji dziennikarzy z całego kraju. Nie przepada za nimi. W duchu modli się więc o jak najszybsze zakończenie, wie że to on poniesie wszelkie konsekwencje, jeśli wyrok nie będzie zgodny z oczekiwaniami wszystkich, i że odpowiada za to – przed przełożonymi i opinią publiczną – swoją karierą i honorem.


Ilustracja 4. Zeznaje oskarżony Szeterlok

Jako pierwszy zeznaje Józef Hamerlok, który potwierdza zeznania ze śledztwa, dodając że otrzymane od bandytów dziesięć złotych przeznaczył na zakup chleba i kiełbasy. Tłumaczy, że celowo wprowadzał śledczych w błąd, zwodził i podawał fałszywe rysopisy, bo bał się zemsty Cyganów, którzy ponoć za wydanie ich zagrozili mu śmiercią. Pogrąża zeznaniami przede wszystkim Szeterloka. Jako kolejny zeznaje Józef Burjański, zwany Polokiem II Rudym, siedemnastolatek, karany już wcześniej osadzeniem w zakładach poprawczych. Polok II Rudy ma rudą czuprynę i jasną karnację, nie ma w sobie nic cygańskiego, choć jest synem Cyganki Burjańskiej. Oskarżony zarzeka się, że nie brał udziału w napadzie, podejrzewa, że jest wrabiany przez pozostałych, „bo on nie jest po Cyganie”, a jego biologiczny ojciec jest ponoć… policjantem w Krakowie. Pomimo tego oskarża tutejszych funkcjonariuszy, że próbowali go w śledztwie skłonić do zeznań po ich myśli, a perswadowali mu to… częstując go czekoladą. Choć boi się zemsty, postanawia – zachęcony przez sędziego Herwego – mówić. Jako głównego sprawcę i pomysłodawcę napadu wskazuje Szeterloka, który ideę tę miał zaprezentować parę miesięcy wcześniej, podczas postoju obozu pod Pielgrzymowicami. Polok przyznał się, że w czasie zbrodni stał na czatach. Andrzej Richter vel Edward Burjański (pseudonim Helinas) płaczliwym głosem i ze strachem odmalowanym na twarzy tłumaczy, że boi się zemsty kompanów za obciążające ich zeznania, więc odwołuje wszystko, co powiedział w śledztwie, bo przecież „Cygan nie splamiłby sobie rąk krwią ludzką”. Kiedy sędzia, tłumaczy mu, że może sobie tylko pomóc, mówiąc prawdę, postanawia potwierdzić wcześniejsze zeznania. Najmocniej podkreśla rolę Józefa Daniela, Alfreda, który dobił listonosza Głowalę, kiedy ten błagał o darowanie mu życia.


Ilustracja 5. Od prawej: Moryc, Helinas i Emil

Oskarżeni co chwila wstają, podnoszą głos, wykłócają się z przesłuchiwanym, wygrażają sobie nawzajem. Sędzia Herwy patrzy bezradnym wzrokiem na to, co się dzieje w sali. Próbuje przywoływać podsądnych do porządku, ale niewiele to daje, w jego głosie niewiele jest stanowczości, łagodne oblicze i niezbyt donośny głos raczej nie pomagają w zbudowaniu autorytetu u zasiadających na ławie oskarżonych, których nie przeraża też w ogóle fakt, że dr Herwy jest dla nich teraz panem życia i śmierci i może posłać niektórych z nich na szubienicę, a innych na długie lata za kratki. Rozzuchwaleni bandyci, widząc że przewodniczący nie stosuje żadnych kar za zniewagę sądu ani sankcji za zakłócanie rozprawy, z czasem zrobią z procesu szopkę. Dziennikarz „Siedmiu Groszy”, by oddać atmosferę panującą w sali sądowej, daje swojemu artykułowi tytuł: „Cyganie płaczą, żalą i kłócą się przed sądem w Pszczynie”.

Wincent nie wyznaje się na miesiącach

Drugiego dnia rozprawy sytuacja nie zmienia się nic a nic, nad emocjami w sali trudno zapanować. Franciszek Burjański zeznaje jako pierwszy, trzęsie się na całym ciele, zachowuje się i mówi nerwowo. Przyznaje się do napadu rabunkowego na agencję pocztową i restaurację w Warszowicach, wyjaśnia też, że prosto stamtąd udali się wraz z kompanami lasem w kierunku miejsca późniejszego napadu na Głowalę i Pastelskiego, pogrąża zeznaniami przede wszystkim Szeterloka. Podenerwowany już sędzia Herwy pyta: - Dlaczego tak kradniecie, przecież pomiędzy Cyganami mogą też być porządni ludzie? Indagowany ripostuje: - Między Cyganami może być także porządny człowiek. Ja mam tylko wóz i konia, a pracy nie mam, mam natomiast wielką biedę, więc radzę sobie jak mogę. Poza tem muszę wyżywić kobietę, 5 dzieci i starą matkę.

Antoni Burjański, zwany Kufraczem, jako jeden z nielicznych na ławie oskarżonych wie, ile ma lat (53), ale dokładnej daty urodzenia już nie zna. Potrafi za to podać miejsce swego przyjścia na świat: lasy pszczyńskie. Czuje się przez to niemal jak miejscowy. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” ocenia, że wygląda on na „średnio rozgarniętego umysłowo”, po każdym zdaniu podkręca okazały wąs. Kufracz zarzeka się, że nie brał udziału w napadzie i dziwi go, że jego nazwisko pojawia się w zeznaniach innych oskarżonych. Deklaruje, że ma alibi, że tego dnia był w Zagłębiu Dąbrowskim, w dowód czego przedstawia listę świadków, którzy to potwierdzą (jak się później okaże, byli oni namawiani, by poświadczyli nieprawdę). Na zakończenie zeznania Kufracz dodaje: - Bóg jest sprawiedliwy i o wszystkim wie najlepiej.


Ilustracja 6. Zeznaje Antoni Burjański, ps. Kufracz

Przed obliczem sądu staje teraz Bernard Burjański vel. Ryszard Pająk, dziarski dwudziestolatek o pseudonimie Rysiek. Ten sam, który – aresztowany w katowickim magistracie po wszczętej przez siebie awanturze – wsypał swoich kompanów. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” ocenia, że „robi wrażenie inteligentnego”. Już na wstępie podsądny płaczliwym głosem prosi o wyznaczenie mu obrońcy z urzędu, gdyż „sprawa ta jest dla niego nadzwyczaj ważna”. Łamiącym się głosem mówi, że jest sam na świecie i nikt o niego nie dba. Bardziej już stanowczo zarzeka się, że ani on, ani Kufracz w napadzie udziału nie brali. Rysiek prosi o powołanie aż 29 świadków, którzy mają zaświadczyć, że pod Miedźną go nie było (jest to ciekawe o tyle, że w śledztwie zeznał jednak, że widział jak pistolet zabrany posterunkowemu został wyrzucony do rzeki Dokawy, co jest już wystarczającym dowodem, że w napadzie brał udział). Rysiek zastanawia się, dlaczego inni pogrążają go w zeznaniach, po czym odpowiada sobie sam na to pytanie, że pewnie dlatego, iż ma w Pszczynie narzeczoną, Dudkównę, która Cyganką nie jest, a właśnie przez to inni stracili do niego zaufanie i grozili mu śmiercią, jeśli nie będzie zeznawał po ich myśli. W trakcie przesłuchania Ryśka dochodzi do kłótni, w której biorą udział wszyscy oskarżeni, zarzucając sobie nawzajem wysyłanie grypsów do konkubin, które mają zadbać o zapewnienie im alibi. Sędzia Herwy już nawet nie próbuje uciszyć awanturujących się, patrzy tylko przed siebie bezradnym wzrokiem. Kiedy kłótnia wygasa, Rysiek dopowiada, że wszystkim oskarżonym zależy na maksymalnym zagmatwaniu sprawy, bo faktyczni mordercy znajdują się na wolności.

Jana Daniela vel Daniela Burjańskiego, pseudonim Wincent, dziennikarze oceniają jako człowieka wystraszonego, który „zeznaje głosem płaczliwym, i próbuje u sędziów wzbudzić litość”. Reporter „Siedmiu Groszy” dopowiada, że jest „to typowy przedstawiciel rasy cygańskiej i wskazuje na to każdy jego gest, każde jego poruszenie”. Wincent oczywiście nie uczestniczył w napadzie, a o potrójnym morderstwie, którego podobno dokonał niejaki Mucha, dowiedział się od współoskarżonego Alfreda, któremu pożyczył – i do tego może się akurat przyznać – rewolwer, który został wykorzystany do napadu na agencję pocztową w Warszowicach. Można odnieść wrażenie, że Wincent chroni Szeterloka, nie obciąża go w swoich zeznaniach. Na każde kłopotliwe pytanie odpowiada: - Nie wyznaję się na miesiącach. Nie rozumie, dlaczego inni zeznają, że brał udział w napadzie, skoro nie brał. Domyśla się, że robią to z zemsty, bo „inni Cyganie przedstawiają osobną rodzinę”. W związku z tym wszystkim Wincent odwołuje wszystkie zeznania złożone w śledztwie.

Dziennikarz „Siedmiu Groszy” nie ma wątpliwości, że kolejny z przesłuchiwanych, Józef Daniel vel Marcin Majewski, pseudonim Alfred, który odpowiada za zabójstwo, „przedstawia typ zawodowego zbrodniarza”. Oskarżony odpowiada śmiało, mówi szybko, „jest zupełnie zrównoważony, nie zdradza żadnego zaniepokojenia”. Przekonuje sąd, że uczestniczył w rabunku w Warszowicach, ale nie brał udziału w napadzie na policjanta i listonosza, oskarża o to Kufracza, innych chroni w swoich zeznaniach. Alfred ma alibi: ponoć w dniu potrójnego morderstwa był w okolicach kopalni „Waleska” pod Łaziskami, gdzie od strażnika kopalnianego otrzymał w ramach wymiany barterowej skrzypce i dwa złote za psa. Tym razem sędzia Herwy przejmuje inicjatywę, dowodząc Alfredowi, że sytuacja, o której opowiada miała miejsce, ale kilka tygodni przed napadem, Alfred zaś słał z aresztu grypsy do kobiet z obozu z żądaniami zapewnienia mu alibi. Oskarżony – pomimo udowodnienia mu ewidentnego kłamstwa – nadal wypiera się udziału w zbrodni.


Ilustracja 7. Ława oskarżonych

Petryna całowała świadka po butach

Trzeci dzień procesu, któremu każdego dnia towarzyszyło coraz to większe zainteresowanie, rozpoczął się od przesłuchania jednego z głównych oskarżonych, niespełna trzydziestoletniego Czeńka Burjańskiego vel Władysława Bałysza, pseudonim Moryc. Choć oskarżony ten jest wyzywający, arogancki, a wobec sędziów bezczelny, przy tym często podnosi głos, dziennikarz „Siedmiu Groszy” – nie wiedzieć czemu – ocenia w wydaniu z 11 sierpnia 1935 roku, że „robi wrażenie bandyty-dżentelmena”, jest przy tym przystojnym i silnym mężczyzną. Być może sprawozdawca zapomniał na chwilę, że ma przed sobą bezwzględnego bandytę, który jest współsprawcą potrójnego morderstwa, być może zaimponowała mu pewność siebie Czeńka, co potęgować mogła dodatkowo wobec takiej buty bezradność sędziego-przewodniczącego, a być może o takiej diagnozie zdecydowały inne jeszcze względy. Dziś to już nieistotne. Z perspektywy czytelnika tej relacji w tej właśnie gazecie na pewno słowa takie były jednak nie na miejscu i musiały irytować, być może dziennikarz poniósł tych zachwytów konsekwencję (nie dowiemy się tego, gdyż teksty w „Siedmiu Groszach” nie były podpisywane, więc trudno prześledzić dalsze losy autora). Czeniek przyznaje się do napadu na agencję pocztową w Warszowicach, stanowczo wypiera się jednak udziału w potrójnym morderstwie. Podobnie jak w śledztwie, upiera się, że sprawcą jest mleczarz Mucha i dopóki on nie zostanie doprowadzony przez sąd, on, Czeniek Burjański, odmawia jakiejkolwiek współpracy i żadnego wyroku nie przyjmie.


Ilustracja 8. Zabójcy: Moryc i Alfred

Dwudziestoczteroletni Józef Szeterlok jest doskonale znany policji i sądom, za kratki trafiał – pomimo młodego wieku – już piętnaście razy. Nie jest Cyganem, do bandy przystał, bo chciał poślubić córkę Wincenta. Coś jednak musiało się stać, bo plany matrymonialne wywietrzały z głowy Szeterloka szybko, nie doszło nawet do zaręczyn. Oskarżony jest przekonany, że Cyganie mszczą się na nim za to, postanowili wrobić go w zabójstwo i posłać go na stryczek. Szeterlok przedstawia jednak – dość wiarygodne nawet dla dziennikarzy – alibi, w świetle którego w dniu popełnienia morderstwa przebywał w Niżankowicach w Przemyskiem. Co tam robił? Udał się do tej miejscowości, bo słyszał, że wypłacają tam wysokie zapomogi dla bezdomnych. Zapytany przez sędziego, co jest dla niego dużą sumą, odpowiada natychmiast, że 4-5 złotych. Szeterlok zarzeka się, że otrzymał z tamtejszego urzędu 50 groszy zapomogi, za które kupił sobie mleka, bułek i masła. Może to potwierdzić panna Helena Mróz, którą poznał dzień przed pojawieniem się w Niżankowicach (czyli ostatniego sierpnia 1934 roku) i od razu się jej oświadczył. Para wyjechała niezwłocznie do Przemyśla, by załatwiać formalności związane ze ślubem. 25 września 1934 roku Szeterloka aresztowano w Nisku za obrabowanie studenta prawa (prawdopodobnie dał się złapać, kiedy wiedział już, że policja jest na jego tropie, wychodząc z założenia, że w areszcie go szukać nie będą). Już zza krat pisał do brata, by przesłał mu dokumenty niezbędne do zawarcia małżeństwa. Teraz zadaniem sądu będzie skonfrontowanie zeznań Szeterloka z dokumentacją urzędową w Niżankowicach oraz wezwanie świadków, którzy mogą uwiarygodnić jego wersję lub ją obalić. Wszystko to z pewnością wydłuży proces i spowoduje wzrost kosztów.

Wilhelm Kafej z Mikołowa zeznaje, że po zbrodni była u niego Cyganka Petryna, kobieta Moryca. Mówiła mu o morderstwie listonosza, policjanta i gajowego, dodając zarazem, że Moryc tam był. Petryna próbowała przekupić świadka ubrankiem dziecięcym, całowała go po butach – błagała, by poświadczył on obecność Moryca krytycznego dnia w Mikołowie (swoją drogą świadek ubranko wziął, a przed sądem opowiedział o całej sytuacji, pogrążając tym Moryca i jego wysłanniczkę). Również inni świadkowie tego dnia zeznają, jak próbowano ich przekupić za zapewnienie alibi. Przodownik Gustaw Chmiel z katowickiej policji wyjaśniał, w jaki sposób śledczy wpadli na trop bandytów. Podkreślił negatywną rolę Hamerloka, który celowo wprowadził policjantów w błąd, przez co skutecznie opóźnił śledztwo.

Kolejny dzień procesu rozpoczął się od przesłuchania sędziego Lipińskiego z Pszczyny, który przesłuchiwał oskarżonych (ówczesnych podejrzanych) podczas śledztwa. Świadek zeznał, że kiedy poinformował Wincenta, że pozostali przyznali się do winy, ten – oburzony – oświadczył, że „postąpili bardzo źle i nie po cygańsku”. Moryc żalił się policjanci regularnie go biją, chcąc wymusić zeznania po swojej myśli. W wyniku zarządzonych obdukcji, nie stwierdzono jednak żadnych śladów pobicia. Sędzia zauważył w trakcie śledztwa, że oskarżeni często porozumiewają się między sobą na migi, np. „zakrywali sobie prawą ręką oko, ściskali własne dłonie itp.”. Tajniki tej specyficznej mowy ciała objaśnił mu dopiero Polok II Rudy, który wytłumaczył śledczemu, że prawa ręka na oku oznacza „nie przyznawaj się”, złączone ręce zaś: „kłamać i mataczyć”.


Ilustracja 9. Polok II Rudy

Z wielką uwagą wysłuchano zeznań starszego przodownika policji śledczej z Katowic, Józefa Wiśniowskiego, który znacznie przyczynił się do ujęcia sprawców potrójnego morderstwa. Funkcjonariusz opowiedział o śledztwie, kolejnych dowodach, wnioskach z przesłuchań ludzi z półświatka, relacjach z informatorami oraz przełomie w śledztwie, którym były informacje o Szeterloku chwalącym się udziałem w zbrodni oraz aresztowanie Ryśka w katowickim magistracie. To właśnie Rysiek miał powiedzieć w trakcie śledztwa do współwięźnia, że jak „wszystko pójdzie dobrze, to w Pszczynie staną trzy szubienice”. Wiśniowski opowiadał też, jak w którymś momencie aresztowani zaczęli się nawzajem pogrążać, a nawet donosić na siebie nawzajem (np. Moryc doniósł przesłuchującym go, że Szeterlok wysyła z aresztu grypsy, które dzięki temu przechwycono). W podobnej tonacji wypowiada się dzień później współpracownik Wiśniowskiego, starszy przodownik Józef Czylok, który opowiada m.in. o zeznaniach świadka Gellerta (opisanych już wcześniej), które naprowadziły policję na ślad bandy. Rzeczowe wyjaśnienia Czyloka próbują zdeprecjonować oskarżeni, którzy oskarżają go o to, że w trakcie śledztwa, a nawet podczas wizji lokalnej na miejscu zbrodni, poił ich wódką.

Tymczasem oskarżeni wpadają na nowy pomysł, którego głównym celem jest okpienie sądu: mnożą świadków, którzy mają im zapewnić alibi (jeden tylko Rysiek domagał się powołania 29 świadków). Można odnieść wrażenie, że domagają się powołania każdej osoby, z którą się kiedykolwiek zetknęli. Sąd wcześniej wyrażał na to zgodę (podobnie jak funkcjonariusze w czasie śledztwa), nie bacząc na koszty i utrudnienia natury logistycznej. Świadkowie tacy już przed obliczem sądu bądź sami przedstawiali alibi, że krytycznego dnia nie mogli się z oskarżonymi spotkać, pogrążali ich, bądź też kompletnie nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. W końcu sytuacja ta zirytowała prokuratora Kuleja, który – uderzywszy pięścią w stół – stanowczo oprotestował kolejne żądania oskarżonych o powoływanie tabunów świadków, przewidując, że dzięki temu proces będzie trwał w nieskończoność (a świadkowie ci i tak niewiele wnoszą do sprawy, a jeśli już, to pogrążają tych, którzy domagali się ich powołania).

Przed obliczem sądu przewijają się dziesiątki osób, rozprawa trwa już ponad tydzień. Zachowanie oskarżonych nadal jest skandaliczne, subordynacji z ich strony brak, sędzia-przewodniczący marzy tylko o tym, by ten proces się już skończył, nie radzi sobie najlepiej, jest zbyt mało stanowczy. Ale sprawa jest złożona, trzeba uważać na każde wypowiedziane słowo, by potem nie być bohaterem nagłośnionego przez prasę skandalu. Co innego, gdyby proces odbywał się w procedurze doraźnej (jak w głośnych przepadkach Ziemskiego i Siwca). Wtedy w ciągu kilku dni główni oskarżeni osądzeni zostaliby na karę śmierci, a wyrok bez żadnych odwołań i dyskusji (jak w przypadku wspomnianych Ziemskiego i Siwca) wykonano by w ciągu doby. Jest jednak inaczej. Taktyka oskarżonych, w głównej mierze analfabetów, polegająca na mąceniu, gmatwaniu, odwoływaniu i zmianie zeznań, powoływaniu stad świadków, próbie wzruszania sądu (np. biedą i głodem), oskarżaniu się nawzajem, pokazowych kłótniach, udawaniu osób ograniczonych umysłowo, konfabulowaniu i mataczeniu. Taktyka ta (połączona z regularnie wysyłanymi grypsami poza mury więzienia), okazuje się wyjątkowo skuteczna i obnażająca słabość zgromadzonych dowodów, a co za tym idzie – profesjonalizm śledczych i prawników. Pod koniec procesu chaos jest tak wielki, że już kompletnie nie wiadomo, kto był na miejscu zbrodni, a kto nie. Główni oskarżeni konsekwentnie nie przyznają się do winy, o potrójne zabójstwo konsekwentnie oskarżając tajemniczego mleczarza Muchę. Pora kończyć ten proces, zanim prasa okrzyknie go farsą.

Pająk zabawia publiczność

Ostatni dzień przesłuchań świadków przypada na 16 sierpnia 1935 roku. Zainteresowanie ogromne, w sali sądowej nadkomplet publiczności i tłumek dziennikarzy z niezwykłą prędkością zapisujących notatkami notesy i kajety. Niełatwą mają pracę. Zaraz na początku rozprawy sędzia postanawia być bardziej stanowczy niż wcześniej, toteż – co odnotowuje dziennik „Siedem Groszy” w wydaniu z 17 sierpnia 1935 roku – pyta głównego oskarżonego: - Szeterlok! Czy wasze sumienie jeszcze się nie odezwało? Na co oskarżony odpowiada z ironią: - Ja mam czyste sumienie. Moja robota wyglądałaby inaczej. Nie byłoby na pewno trupów, bo ja rabuję, ale nie morduję.

Przed obliczem sądu staje Rysiek, który opowiada epizody ze swojej złodziejskiej kariery. Jego opowieść jest przerywana co chwilę wybuchami śmiechu w sali, jakby wszyscy nagle zapomnieli, że sądzeni są sprawcy i wspólnicy w zabójstwie trzech osób. Rysiek – który pierwszy raz w życiu ma takie audytorium – opowiada jak kiedyś w trójkę zakradli się w nocy do chlewika pewnego gospodarza z Wyr, którego okradali często. Ten gospodarz wpadł na stary jak świat, ale za to skuteczny sposób na nieproszonych gości: na cienkim sznurku nad drzwiami do chlewika powiesił cegłę, pociągnięcie za klamkę powodowało, że cegła spadała. Kiedy szajka zakradła się pod chlewik, Rysiek szarpnął za drzwi i cegła spadła mu na głowę. Wśród śmiechów publiczności demonstruje bliznę pod włosami, którą ma do dzisiaj. Tamtej nocy nie dość, że uciekli w popłochu, to jeszcze długo, długo bolała go głowa, a i rana nie chciała się szybko zagoić. Za to sprytny gospodarz miał już spokój, bo wspólnicy nie chcieli się już dowiedzieć, jaką kolejną pułapkę na nich zastawi. Kiedy indziej wybrał się na rabunek pod Ochojec, do domu pewnego kolejarza, w wyprawie towarzyszyli mu współoskarżeni: Helines i Polok II Rudy. Kiedy próbowali się dostać do domostwa, krzepki gospodarz, który się na nich zaczaił, chwycił Helinesa, podniósł do góry i rzucił nim o ziemię. Ten podniósł się szybko z ziemi, po czym cała trójka uciekła co sił w nogach, ciemność gwarantowała im bezpieczeństwo, na miejscu został jednak kapelusz Helinesa. Po jakimś czasie do obozu wtargnęli policjanci, którzy przypuszczali, że właśnie stąd wywodzą się rabusie. Zarządzono złożenie wszystkich ubrań na środku placu. Policjanci przejrzeli wszystkie rzeczy i zezwolili, aby każdy zabrał swoją własność. Na stos ubrań rzucili jednak porzucony na miejscu nieudanego rabunku kapelusz. I co? Helines podszedł, zabrał swoją własność i nałożył ją na głowę. Zanim zorientował się, że to pułapka, na przegubach dłoni poczuł stalowy chłód kajdanek. Śmiech publiczności w trakcie tego kabaretowego występu wcale nie licował z powagą sprawy.

Kiedy zadowolony z występu Rysiek wraca na ławę oskarżonych, jego miejsce przed sędziowskim stołem zajmuje burmistrz Niżankowic, który nie rozpoznał Szeterloka, ale potwierdził, że takiej osobie wypłacono świadczenie w wysokości czterdziestu groszy (a nie pięćdziesięciu, jak zeznał oskarżony).

Niemałą sensację wzbudza pojawienie się Heleny Mrozównej, narzeczonej Szeterloka, która dotarła aż spod Przemyśla. Dziennikarze od razu zwrócili uwagę na jej modny i drogi strój, zgodny z najnowszymi trendami w modzie. Zauważa to i sędzia, który pyta, skąd świadek ma na to pieniądze? Mrozówna odpowiada, że pomaga rodzicom w gospodarstwie, a do tego zarabia „książeczką” (prawdopodobnie ma na myśli książeczkę wkładkową Pocztowej Kasy Oszczędności). Świadek mówi, że poznała Szeterloka zaraz po żniwach w 1934 roku (dziennikarze obliczają, że musiało to więc być chyba znacznie wcześniej niż – jak opowiadał sam oskarżony – ostatniego sierpnia), że widziała u niego broń (ale to był przecież taki straszak). Kiedy sędzia każe jej podejść do stołu i wskazać ten rewolwer, nie umie tego uczynić. Ocenia jednak, że to muszą być bardzo dobre straszaki. Mrozówna zapewnia też, że żadnych grypsów z aresztu od Szeterloka nie otrzymywała, więc nie mogła mu zorganizować alibi.

Szubienice w Pszczynie nie staną

Ludzie zgromadzeni tłumnie przed gmachem sądu w Pszczynie 17 sierpnia 1935 roku wiedli spór na temat wysokości kar dla poszczególnych bandytów. Nie udało im się dostać do sali, tam trafili tylko szczęśliwcy, którzy będą świadkami historycznego wydarzenia. Dlaczego historycznego? No przecież śledztwo i proces od wielu miesięcy relacjonują wszystkie gazety w kraju, nierzadko na pierwszych stronach. Cały kraj czeka na wyrok. Zgromadzeni przed sądem organizują nawet zakłady, samozwańczy bukmacherzy biorą na przechowanie postawione na możliwe kary wyroki monety. Większość obstawia karę śmierci dla trójki głównych oskarżonych, inni celują raczej w dożywocie bądź długoletnie więzienie o zaostrzonym rygorze. Oczekiwania i typy zakładających się znakomicie korespondują z nastrojami społecznymi. Tymczasem w sali sądowej rozpoczyna się czytanie mów oskarżycielskich i obrończych. Prokurator stanowczo domaga się kar śmierci dla Szeterloka, Moryca i Alfreda. Zgromadzony materiał dowodowy, postawa w takcie śledztwa i procesu oraz brak skruchy oskarżonych do takiego żądania z pewnością upoważniają, tym bardziej, że śmierć poniosło trzech funkcjonariuszy państwowych na służbie: policjant, listonosz i gajowy. Obrońcy domagają się w imieniu oskarżonych, którzy do winy się nie przyznali (obwiniając konsekwentnie mleczarza Muchę) całkowitego uniewinnienia.

Sąd udaje się na naradę, a już o 11.00 sędzia Herwy odczytuje wyrok w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej. Wsłuchując się w płynące z ust cenionego prawnika słowa obecni w sali widzowie otwierają usta ze zdumienia, buczą, łapią się za głowę czy siadają. Nikt nie może uwierzyć, że Szeterlok otrzymał trzykrotne dożywocie (oraz utratę praw publicznych, obywatelskich i honorowych na zawsze), a Moryc i Alfred kary piętnastoletniego więzienia (oraz utratę praw publicznych, obywatelskich i honorowych na dziesięć lat). To się nikomu nie mieści w głowie, przecież dopiero co powieszono w Rybniku Józefa Ziemskiego, niedoszłego zabójcę policjanta, oraz Franciszka Siwca, z którego ręki zginął jeden policjant. A przecież posterunkowego Pastelskiego, listonosza Głowalę i gajowego Masnego zabito z zimną krwią, do tego ukradziono ponad siedem tysięcy złotych przeznaczonych na pensje i emerytury. Czy ten łagodny wyrok wiązał się z tym, że sędziowie chcieli być poprawni politycznie (wszak niemal wszyscy oskarżeni reprezentowali jedną z mniejszości etnicznych)? Czy może obawiano się rozruchów, gdyż cała Pszczyna otoczona była w czasie procesu cygańskimi obozowiskami? A może zabrakło twardych dowodów, by – czego domagali się wszyscy – posłać bandytów na szubienicę? Zdaniem obserwatorów, cały ten proces był jedną wielką farsą, a tak łagodne wyroki są oburzające. Ludzie w sali nie kryją niezadowolenia, złowrogo patrzą na skład sędziowski. Kolejne wyroki odczytywane są już przy wtórze buczenia: Bernard (Rysiek), Antoni i Daniel Burjańscy oraz Andrzej Richter – skazani zostali na 4 lata więzienia, Franciszek Burjański – na 3 lata, Józef Hamerlok – na 10 miesięcy, a małoletni Józef Burjański – na umieszczenie w domu poprawczym. Ci oskarżeni przecież notorycznie kłamali, utrudniali śledztwo, obrażali powagę sądu, wygłaszali groźby karalne, krzyczeli, wysyłali grypsy, byli w posiadaniu broni palnej, w Warszowicach sterroryzowali pracowników agencji pocztowej bronią, wiedzieli o planowanym zabójstwie pod Miedźną, stali na czatach i pomagali ukryć łup i uciec z miejsca zbrodni bandytom, zakłócali sprawny przebieg procesu. Czy wyroki są adekwatne do kary? Oburzenie udziela się również zgromadzonym przed gmachem sądu, którzy głośno protestują przeciwko takiej wyrozumiałości sądu. Na szczęście silne formacje policyjne radzą sobie z emocjami tłumu i nie dopuszczają do eskalacji konfliktu. Z pewnością pozostaje jednak duży niesmak, a sędzia Herwe z pewnością nie może zaliczyć tej sprawy do zestawu swoich licznych prawniczych sukcesów. Rozstrzygnięcie to następującymi słowy opisuje dziennikarz „Siedmiu Groszy” w wydaniu z 18 sierpnia:

Taki epilog sądowy znalazła zbrodnia dokonana przez zorganizowaną bandę Cyganów.

Niby brak komentarza (bo wyroków sądu się nie komentuje), ale między wierszami wyczytać można wszystko. Nie kryjący zaskoczenia, ale i zadowolenia z tak niespodziewanego finału skazani zostają odwiezieni do więzień w Katowicach i Mysłowicach. Zarówno obrona jak i oskarżenie zapowiadają apelację od wyroku.

„U tej kobiety nie nocowałem” czyli twarde alibi Szeterloka

Rozprawa apelacyjna zaplanowana zostaje na 7 i 8 kwietnia 1936 roku. W tym rozdaniu prokurator domaga się kar śmierci dla trójki oskarżonych o zabójstwa i zaostrzenia kar dla reszty, obrona – konsekwentnie żąda uniewinnienia. Obserwatorzy procesu, a szczególnie dziennikarze, czekają na naprawienie ewidentnych błędów popełnionych przez sąd I instancji. Wszystkie dowody świadczą przeciw Szeterlokowi. Skazani trzymają się linii obrony z procesu w I instancji, są jednak spokojniejsi, prowadzący obrady sędzia potrafi dopilnować dyscypliny o wiele lepiej niż dr Herwy, który nie radził sobie z tym w Pszczynie. Przed obliczem sądu stanie w tej rozprawie zaledwie szesnaścioro świadków, a więc jest szansa, że rozstrzygnięcie zapadnie szybko. Pierwszego dnia rozprawy załamuje się Szeterlok, który przyznaje się, że zabił gajowego Masnego. Tłumaczy, że zrobił to w przypływie silnego wzruszenia. Dobić listonosza Głowalę miał Alfred, według Poloka II Rudego i tu sprawcą jest Szeterlok. Moryc bezczelnie powtarza przed sądem swoją mantrę: winien jest mleczarz Mucha. Reszta trzyma się zeznań z procesu w I instancji (trudno, by było inaczej, chcą przecież utrzymać korzystne dla siebie wyroki, które wówczas zapadły), stanowczo podkreślając, że jeśli wcześniej przyznali się do czegokolwiek, było to wymuszone biciem przez przesłuchujących ich policjantów. Sąd zaczyna mieć wątpliwości co do Szeterloka, który zbyt ochoczo do wszystkiego się przyznaje, nawet do kradzieży, które miały miejsce, gdy on siedział w areszcie. Szeterlok musi zdawać sobie sprawę, że opinia publiczna i – działająca w jej imieniu – prasa wywierają naciski na sąd, by przynajmniej jednego z oskarżonych posłać na szubienicę. Jedynie przyznanie się do winy i skrucha mogą temu zapobiec. Ponieważ rozbieżności w zeznaniach świadków są duże, zachodzi podejrzenie, że zeznania Szeterloka mogły zostać wymuszone przez policjantów. Sąd zgadza się więc na powołanie kolejnych trzech świadków, którzy mogą do sprawy wnieść wiele nowego. Dodatkowym argumentem za takim podejściem jest przyznanie się Poloka II Rudego, że Helines i Emil wymogli na nim, by obciążał w śledztwie i procesie Szeterloka.

W rozprawie zostaje zarządzona dwutygodniowa przerwa, po czym, 22 kwietnia 1936 roku, zostaje ona wznowiona. Tego dnia przed obliczem sądu staje niejaki Badian, sekretarz gminy Krzyżowice pod Niżankowicami, z solidnych rozmiarów księgą meldunkową w dłoniach. Urzędnik potwierdza, że 31 sierpnia 1934 roku, a więc w przededniu morderstwa pod Miedźną, w gminie stawił się Szeterlok (który okazał legitymację osobistą nr 589) wraz z nieznanymi kobietą i mężczyzną, i poprosił o znalezienie noclegu. Jego prośba została spełniona, otrzymał skierowanie i udał się we wskazane miejsce. Wszystko jest zapisane w urzędowych dokumentach, o pomyłce nie może być mowy. Jedna z krzyżowickich gospodyń potwierdza przed sądem, że tej nocy wynajęła pokój jakiemuś mężczyźnie, któremu towarzyszyła kobieta. Kiedy wydaje się, że alibi Szeterloka jest już niepodważalne, ten wstaje i podniesionym głosem mówi: - Ja u tej kobiety nie nocowałem! Ku konsternacji wszystkich zaczyna tłumaczyć, że w miejscu, gdzie został skierowany, rozmawiał jedynie z gospodarzem, którego żona była obłożnie chora. Oskarżony opisuje jednak ze szczegółami miejsce, gdzie spędził noc – jak zauważa dziennikarz „Polonii” – czyni to gładko i pewnie. Obecni w sali mieszkańcy Krzyżowic na podstawie tego opisu rozpoznają bezbłędnie, że chodzi o domostwo Wasyla Januchy (co zresztą później zostaje oficjalnie potwierdzone). Sądowi nie pozostaje już nic innego jak uniewinnić Szeterloka (pozostałe wyroki podtrzymano, zmieniając jedynie ich kwalifikację prawną), o czym następnego dnia grzmieć będą niemal wszystkie polskie gazety. Pozostaje smutna refleksja na temat jakości zgromadzonych dowodów, bazujących na zeznaniach oskarżonych (zresztą mocno niespójnych), którzy za wszelką cenę chcieli wrobić w morderstwo Szeterloka, który tego dnia był kilkaset kilometrów od miejsca zbrodni. Na podkreślenie (ale i potępienie) zasługuje spryt oskarżonych, którzy okpili wymiar sprawiedliwości. Nie mogło być inaczej, skoro sąd nie zadbał o ich rozdzielenie, przez co – osadzeni w jednym zakładzie – mogli (werbalnie i niewerbalnie) na bieżąco strategię konsultować między sobą oraz bez ograniczeń wysyłać i odbierać grypsy, a przez to tworzyć – jak to ujął jeden z dziennikarzy – „alibi na kopy i morgi”. Po takim procesie jak ten w I instancji musiał pozostać niesmak, a fakt, że Szeterlok – może i nie anioł, ale w tym przypadku przecież całkowicie niewinny – spędził prawie dwa lata w areszcie i więzieniu musiał budzić w tamtym czasie powszechne oburzenie. Jedyną dla Szeterloka pociechą było to, że po wypuszczeniu go z więzienia musiał otrzymać finansową rekompensatę za bezpodstawne osadzenie w areszcie i skazanie. Za te pieniądze mógł z pewnością wyprawić huczne weselisko z panną Helą Mrozówną, którą w sierpniu 1934 roku pokochał od pierwszego wejrzenia. Najpewniej wśród gości weselnych nie znalazł się żaden z pozostających na wolności Burjańskich.

Post scriptum

Artykuł niniejszy pisany jest z perspektywy połowy lat trzydziestych XX wieku: uwzględnia specyfikę, realia obyczajowe i polityczne oraz język tamtego okresu, w całości bazuje na ówczesnych artykułach prasowych pozyskanych w wyniku starannych kwerend bibliotecznych. Narracja w artykule prowadzona jest w czasie teraźniejszym. Wszystko to – w przekonaniu autora – usprawiedliwia użycie form „Cygan” i „cygański” (w różnych przypadkach), bo właśnie takie były wówczas stosowane. Choć dziś formy te są źle widziane i mogą (ale przecież nie muszą) mieć konotacje rasistowskie, w przekonaniu autora ich zmiana na „Rom”, „romski” kompletnie wypaczyłaby sens artykułu, uniemożliwiła jakikolwiek cytacje, nie można byłoby też powołać się na żaden tytuł prasowej publikacji, gdzie określenia „Cygan” i „cygański” są powszechne. Autor pragnie podkreślić, że w żadnym miejscu nie było jego zamysłem generalizowanie, oskarżanie i przydawanie pejoratywnych cech jakiejkolwiek grupie etnicznej i jej przedstawicielom. Przytaczane za ówczesnymi relacjami prasowymi określenia „bandyta”, „banda”, „złoczyńcy” i „zbrodniarze” odnoszą się wyłącznie do grupy oskarżonych w procesie o potrójne zabójstwo (chyba nikt nie ma wątpliwości, że epitety te są w tym przypadku jak najbardziej adekwatne). Na co dzień autor – zgodnie z obowiązującymi normami – używa form „Rom” i „romski”, a już całkiem prywatnie fascynuje go romska kultura, a w szczególności - muzyka.

Bibliografia:

Cygani – mordercy z pod Miedźny staną przed sądem. Śledztwo w sprawie napadu rabunkowego zostało ukończone, „Siedem Groszy”, 8 czerwca 1935 r.
Cyganie oblegają masami Pszczynę. W oczekiwaniu dzisiejszego procesu, „Siedem Groszy”, 8 sierpnia 1935 r.
Cyganie płaczą, żalą i kłócą się przed sądem w Pszczynie, „Siedem Groszy”, 10 sierpnia 1935 r.
Cyganie z całej Polski obozują pod Pszczyną. Dziś rozpoczął się proces morderców trzech ludzi, „Echo”, 8 sierpnia 1935 r.
Cyganie-mordercy przed sądem. Pierwszy dzień rozprawy w Pszczynie, „Siedem Groszy”, 9 sierpnia 1935 r.
Cygańskie wykręty. Dokoła procesu morderców spod Miedźnej, „Siedem Groszy”, 12 sierpnia 1935 r.
Kary śmierci dla 3 oskarżonych domaga się prokurator w Pszczynie, „Siedem Groszy”, 17 sierpnia 1935 r.
Morderstwa pod Miedźną dokonał Cygan, „Kurjer Warszawski”, 15 listopada 1934 r.
Morys-Twarzowski M., Cyganie na Śląsku Cieszyńskim w latach 1851-1918, w świetle „Gwiazdki Cieszyńskiej”, „Studia Romologica”, nr 4/2011.
Na dożywotnie więzienie skazany przywódca bandy Cyganów-morderców spod Miedźnej, „Siedem Groszy”, 18 sierpnia 1935 r.
Niezbite dowody winy w procesie przeciw Cyganom-zabójcom, „Siedem Groszy”, 14 sierpnia 1935 r.
O napad rabunkowy na listonosza, „Gazeta Robotnicza”, 24 kwietnia 1936 r.
Pierwszy dzień rozprawy apelacyjnej przeciw bandzie cyganów, „Siedem Groszy”, 8 kwietnia 1936 r.
Powołanie ważnych świadków w procesie cygańskim, „Siedem Groszy”, 10 kwietnia 1936 r.
Proces Cyganów-bandytów, „Dzień Dobry Ziemi Kieleckiej”, nr 99/1936.
Szeterlok uniewinniony. Sensacyjny wyrok w procesie apelacyjnym o morderstwo pod Miedźną, „Polonia”, 23 kwietnia 1936 r.
Świadkowie w procesie cygańskim obciążają oskarżonych o potrójne morderstwo, „Siedem Groszy”, 9 kwietnia 1936 r.
Trzy wyroki śmierci grożą cyganom-mordercom, „Siedem Groszy”, 25 lipca 1935 r.
Ustalenie sprawców postrzelenia, „Siedem Groszy”, 6 października 1934 r.
W jaki sposób Cyganie dokonali mordu pod Miedźną?, „Siedem Groszy”, 18 kwietnia 1935 r.
W, „Siedem Groszy”, 18 kwietnia 1935 r.
Wyrok w procesie Cyganów-morderców, „Kurjer Nowogródzki”, 20 sierpnia 1935 r.
Z trzeciego dnia rozprawy przeciw bandzie cyganów, „Siedem Groszy”, 11 sierpnia 1935 r.
Zeznania świadków oskarżenia w procesie przeciw Cyganom, „Siedem Groszy”, 13 sierpnia 1935 r.

W artykule wykorzystano jako ilustracje fotografie z dziennika „Siedem Groszy” z roku 1935. Wszystkie egzemplarze pochodzą ze zbiorów Biblioteki Śląskiej w Katowicach.

Dr hab. Krzysztof Gajdka


Historyk literatury i medioznawca, od ponad dziesięciu lat wykłada historię prasy w katowickich, krakowskich i rzeszowskich uczelniach wyższych. Wydał Dziennikarstwo polskie na Śląsku. Zarys historyczny Jana Kudery, w najbliższych planach jest opracowanie krytyczne pt. Antologia tekstów z „Poradnika Gospodarczego” Karola Miarki (lata 1871-1872, 1879-1880). oraz książka pt. Miesięcznik „Fala” w okresie okupacji hitlerowskiej w Polsce. W cyklu Zbrodnie, sensacje i rewelacje sprzed lat autor przegląda z należytą uwagą pitavale na łamach dawnej śląskiej prasy, odnajdując zapomniane już dziś historie, które kiedyś elektryzowały region i były na ustach wszystkich, a dziennikarze tak ówczesnych bulwarówek, jak i „poważnych” gazet i czasopism,

Dr hab. Krzysztof Gajdka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.