Mistrzostwa świata w piłce nożnej. Nadzieja matką...
Piotr Zieliński, gwiazda włoskiego Napoli, udzielił nam wywiadu. Poskarżył się, że kiedy z boiska schodził jeden „wielki zawodnik” senegalski, to „zmieniał go jeszcze większy, a wtedy nie jest łatwo grać w piłkę”.
Biedny Piotruś, napadli go straszni, wielcy czarni ludzie, w dodatku otoczeni szamanami. Słysząc te brednie naszej gwiazdki, przypomina mi się rozżalony Tomasz Hajto, dzisiejszy „wybitny” ekspert, jak 16 lat temu żalił się w podobny sposób na niskich, ale ruchliwych, biegających mu między nogami Koreańczyków, którzy złoili Polsce skórę w nie mniej kompromitującym występie na otwarcie mundialu.
Słowem, nasi przeciwnicy są czasem zbyt czarni i zbyt wielcy, a czasem zbyt żółci i zbyt mali, by z nimi wygrać.
Do Korei jechaliśmy pełni pychy i pewności siebie, która uszła z nas jak z pękniętego balonu już w pierwszych minutach. We wtorek mieliśmy deja vu tamtej atmosfery.
Przykro było patrzeć na wielkie, przerażone oczy polskich zawodników, którzy w panice pozbywali się jak najszybciej piłki, żeby tylko odsunąć od siebie odpowiedzialność. Może się mylę, ale mam wrażenie, że jest coś słabego w mentalności futbolistów pochodzących znad Wisły, co zaprzecza wielu opowieściom, jak to w trudnych chwilach Polacy potrafią się mobilizować do walki.
Otóż wyczyny naszej reprezentacji, i to od lat, mówią coś innego. Jak nam źle idzie, to nie wiemy, co robić. Fakt, postęp jest, bo z taką np. Szkocją potrafimy się podnieść z upadku, ale już z jakąś lepszą drużyną mundialową - nie.
Nadzieja w tym, że obecni nasi piłkarze są jednak lepsi niż „orły” Engela. Stać ich na więcej i chętnie za dwa dni pozbieram i połknę wszystkie złe słowa, jakie tu dziś rozrzuciłem. Rywale są szyci na naszą miarę.