Miłość, którą przerwała katastrofa gibraltarska. „Wiewiórka” i „Pankrac”.
Wybitnie uzdolnieni, liberalni, ale oddani pracy w konspiracji. Alicja Iwańska i Jan Gralewski - „Wiewiórka” i „Pankrac” - byli jedną z najbardziej niezwykłych par wojennej Polski.
"Pankrac” i „Wiewiórka”. Kuzyn Jacka Malczewskiego i krewna Jarosława Iwaszkiewicza. Poznali się na studiach - na filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. On politycznie bliski endecji, piszący pracę magisterską u Władysława Tatarkiewicza z estetyki, ona - ateistka, z rodziny wolnomyślicieli, która na przekór podziałom uczelnianym chodziła na seminaria i do „konserwatysty”, i do „nowoczesnego” Tadeusza Kotarbińskiego. Czy już wtedy zaiskrzyło między nimi, czy tylko wymienili niespieszne, ale badawcze spojrzenia, wyłuskujące z grupy tę Jedną i tego Jednego.
Jan Gralewski i Alicja Iwańska. Jedna z najbardziej niezwykłych par XX-wiecznej Polski. I do tego owiana nimbem tragiczności - Gralewski zginął w katastrofie gibraltarskiej, choć Iwańska była przekonana, że zamordowano go, by móc zorganizować zamach na generała Władysława Sikorskiego. O tym, że w jego grobie leży ktoś inny, napisała w książce „Niezdemobilizowani”. Tych przekonań nikt nie rozwiał - kilka lat temu Instytut Pamięci Narodowej prowadził śledztwo w sprawie śmierci generała, ale z decyzji o ekshumacji ciała Gralewskiego wycofano się...
Walc wiedeński i te dłonie
„Tańczyliśmy wiedeńskiego walca ciągle w jedną stronę. Kręciło mi się w głowie, czułam na sobie drażniące dotknięcie jego pięknych dłoni” - tego walca, od którego kręciło się w głowie (a może to nie od samego wirowania?), tańczyli w mieszkaniu Maryli Bystrzanowskiej, jednym z miejsc rozdyskutowanej intelektualnej Warszawy końca dwudziestolecia międzywojennego. Ale wtedy na wirowaniu się skończyło.
„Bo to w mózgu osiądzie,
zakwitnie, zagęści
co zwierzęco się pręży
i szczerzy i sierści”
- pisała Alicja w jednym z wierszy o budzącej się namiętności, o rosnącym napięciu i oczekiwaniu. Ale na razie postanowiła wyjechać do Brukseli i tam kontynuować studia. I los tak zdecydował, że w pociągu znów spotkała Gralewskiego. I znów patrzyli sobie w oczy, rozmawiali, coś zaiskrzyło, ale tak naprawdę zapłonąć dopiero miało. Wtedy, gdy zapłonęła najpierw Polska, a potem cała Europa.
Bruksela nie okazała się opowieścią z jej bajki. Tak jak w Warszawie buntowała się przeciwko gettu ławkowemu, napaściom wzmożonych „patriotów” z ONR-u i listom Żydów wieszanych na drzwiach sal wykładowych, tak w stolicy Belgii przeżyła kolejny szok - tam też wisiały takie listy, tyle że katolików. Na dwa tygodnie przed wybuchem wojny była w Polsce. Przecież były wakacje, upalne... W swoich zapiskach odnotowała koszmarną podróż pociągiem przez Berlin, gdzie do wagonu wpadli młodzi hitlerowcy w mundurach. Butni, pewni siebie, wrzeszczący. Wojna naprawdę wisiała w powietrzu i mieszkająca w Wielkopolsce rodzina Iwańskiej doskonale wiedziała, co się święci, gdy więc Alicja dotarła do rodzinnego majątku, okazało się, że najważniejszym zajęciem jest postawienie dodatkowej ściany w jej pokoju - tak by stworzyć ślepe pomieszczenie, gdzie zostaną ukryte dobra nadające się do spieniężenia, jakby co. Wtedy Gralewskiego nie było w jej życiu.
Nie było go też w Krakowie, gdzie Alicję zastała powszechna mobilizacja. Bez namysłu wsiadła do pociągu do Warszawy. Iwańska przeszła Przysposobienie Wojskowe Kobiet i mobilizacja ją objęła automatycznie - razem z Wandą Piłsudską, koleżanką ze szkolnej ławy, maszerowały ulicami miasta w mundurach i z maskami przeciwgazowymi przy paskach. Wyglądały z „Pestką”, jak nazywały córkę Marszałka, dość zabawnie. Wanda, wysoka i bardzo szczupła, Alicja - niższa i drobniejsza.
„Z maską gazową, nie pamiętam skąd otrzymaną, widzę się spacerującą beztrosko po Marszałkowskiej z dużo wyższą i chudszą ode mnie Wandą - »Pestką«. Jesteśmy tak samo ubrane: w mundurach PWK i granatowych beretach z orzełkami”
- pisała Iwańska.
Czas konspiracji
Po demobilizacji Alicja wróciła do Wielkopolski, która stała się Krajem Warty. Niemcy, którzy przyszli do ich majątku, niszczyli, co im wpadło w ręce. A kiedy kazali rodzinie zrzec się majątku i do tego jeszcze zarekwirowali jej narty, bo teraz Polacy będą mogli tylko pracować, nie wytrzymała - wyjechała do Warszawy, gdzie łatwiej było się ukryć, wtopić w tłum uchodźców ciągnących tu z różnych stron. Po latach tamten czas, dla każdego niebezpieczny, nierzadko tragiczny, dla niej paradoksalnie był jednym z najszczęśliwszych w jej życiu.
„Mieliśmy wówczas tyle nadziei… byliśmy naprawdę zjednoczeni. Byłam taka szczęśliwa, że mogłam z Niemcami walczyć”
- opowiadała tym, którzy chcieli jej słuchać, kiedy była już emigrantką.
To w okupacyjnej Warszawie znów spotkała się z Janem Gralewskim. I tym razem już nie zaiskrzyło, ale po prostu wybuchło. Spotkali się na tajnym seminarium u profesora Tatarkiewicza. Ona była już łączniczką Związku Walki Zbrojnej, przenoszącą grypsy od więźniów z Pawiaka do ich rodzin. „Pudełka i paczuszki z proszkiem do prania, mąką, kaszą, kawą zbożową” - jak pisała, każde takie opakowanie mogło okazać się potrzebne.
Kiedy się okazało, że radzi sobie świetnie, awansowała w hierarchii zaufania - wykonywała fotokopie rysunków. Początkowo nie mając zresztą pojęcia, co fotografuje, bo dopiero po dłuższym czasie zorientowała się, że owe fotokopie robi dla tajnej podchorążówki, a na zdjęciach są rysunki części karabinów... Jak w tym chaosie znajdowała czas na filozofię? A może te tajne komplety miały być odtrutką na rzeczywistość, swoistą enklawą, do której okrutna wojna i prostaccy żołdacy nie mieli wstępu?
„Jak dobrze, że masz takie śliczne nogi i że one są w wojennych, grubych pończochach i w trochę zniszczonych, ale »rasowych« półbutach - takie są przez to swojskie, miłe jak dwa pieski. Aha, masz małą cerę koło kolana - to też jest dobrze”
- notował w swoich zapiskach Jan Gralewski.
Nawet nie ukrywali namiętności, która ich łączyła. Bo miłość, owszem, może i powinna być wzniosła, ale ciało też ma swoje prawa. Spotykali się więc w warszawskich hotelach, by zaspokoić głód siebie. Czasem zamiast hotelu musiał im wystarczyć długi spacer nad Wisłą. By móc wyjechać choć na trochę z miasta, sprzedawali co lepsze ubrania. I nie rozmawiali o tym, dlaczego Jan - konspiracyjny pseudonim Pankrac, przypominający jednego z bohaterów „Nieboskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego - znika co jakiś czas bez słowa. Na dzień, czasem na kilka dni.
„Pankrac” był kurierem działu Łączności Zagranicznej Oddziału V Komendy Głównej Armii Krajowej i jego zadaniem było przygotowanie tras łączności do Hiszpanii. Byli niezależni intelektualnie. Swobodni obyczajowo. Nie kryli się z tym, że żyją ze sobą, choć przecież ślubu nie mieli. Wielu gorszyli, ale wielu też uznawało, że w końcu po pierwsze są dorośli, a po drugie jest wojna, więc kto by sobie sakramentalnym „tak” głowę zawracał, jeśli w każdej chwili może zginąć. Z zasady mieszkali osobno, ale z zasady też byli w ciągłym kontakcie. Prowadzili dziennik, nazwany „Wojenne odcinki”. Swoje kartki przeznaczone dla drugiej strony składali pod wyznaczonym kamieniem w Alejach Ujazdowskich. W ten sposób czuli się zawsze blisko siebie. To on zaproponował w końcu ślub - ze względów praktycznych.
„Jeżeli mnie złapią, zaaresztują, wywiozą - nie będziesz mi mogła nawet oficjalnie pomagać”
- tłumaczył Alicji i właściwie trudno było nie przyznać mu racji.
Ślub wzięli 18 stycznia 1942 r., nie kryjąc zresztą od samego początku, że będą małżeństwem otwartym na nowe doświadczenia, dającym sobie swobodę, ale właśnie z tej swobody i wolności czerpiącym siłę. Pod koniec tego roku Gralewski wyruszył w swoją pierwszą podróż kurierską. Alicja spotkała się z mężem po raz ostatni w końcu stycznia 1943 r.
Jan 8 lutego wyruszył w swą ostatnią podróż kurierską - że będzie ostatnia, nie wiedzieli ani on, ani ona.
Blondynka została też rudą „Wiewiórką”. Kiedy skierowano ją do kolejnej konspiracyjnej komórki, jej nowy dowódca Kazimierz Leski, as wywiadu AK, działający najpierw w słynnych Muszkieterach, a później w ZWZ, w II Oddziale Komendy Głównej Armii Krajowej zajmujący się wywiadem komunikacyjnym i kontrwywiadem, a także tworzeniem szlaków kurierskich na froncie zachodnim, zapytał ładną młodą kobietę, jaki chce mieć pseudonim.
- „Niedźwiadek” - powiedziała bez wahania.
Leski uśmiechnął się i powiedział tylko, że to niemożliwe, bo „Niedźwiadek” jest już zajęty. Nie powiedział jej, że taki właśnie pseudonim przyjął generał Leopold Okulicki. Alicja po chwili zastanowienia zaproponowała kolejny pseudonim - „Wiewiórka”, bo kilka miesięcy zamieszkiwała dziuplę...
- Na szczęście nie jest pani ruda, bo w życiu bym się nie zgodził - westchnął Leski, który jako generał wojsk technicznych Julius von Hallman zdobył plany fortyfikacyjne jednego z odcinków Wału Atlantyckiego.
„Wiewiórka” bez „Pankraca”
Do tej pory właściwie nie wiadomo, jakie są okoliczności śmierci Jana Gralewskiego. Czy to on był na pokładzie samolotu, który rozbił się na Gibraltarem razem z generałem Władysławem Sikorskim? Czy raczej ktoś, komu zależało na skutecznym przeprowadzeniu zamachu podszył się pod Gralewskiego, wykorzystując jego tożsamość, podrobione dokumenty, a jego samego mordując? Alicja przez pół roku od katastrofy, która wydarzyła się w nocy z 2 na 3 lipca 1943 r., nie miała pojęcia, że jej mąż zginął razem z generałem Sikorskim. Tę informację starannie przed nią ukrywano, choć przecież dowództwo wiedziało, co się działo z Gralewskim w ostatnich miesiącach jego życia. W marcu był już w Paryżu. Zatrzymał się w mieszkaniu rodziny Żarnowskich, gdzie był punkt przerzutowy dla kurierów oraz miejsce przechowywania aparatu radiowego, z którego podziemie nadawało komunikaty do Wielkiej Brytanii.
„Pewnego dnia przychodzi do ich domu niemiecki oficer i przedstawia się: »Gralewski. Przyjeżdżam z Polski w mundurze niemieckim. Mam adres państwa, dostałem w Warszawie. Czy ja mogę spędzić noc u państwa?«” - mówiła polska historyk Wanda Wolska-Conus, w czasie wojny łączniczka w powstaniu warszawskim, a potem więźniarka w niemieckim obozie, która na emigracji trafiła do mieszkania Żarnowskich, a to, czego się tam dowiedziała, opowiedziała badaczom z Muzeum Powstania Warszawskiego.
- Gralewski tutaj przemieszkał trzy miesiące, zdaje się. Wychodził rano, wracał wieczorem. Podobno szukał kontaktów z kolejarzami francuskimi, żeby przejechać do Hiszpanii i tam spotkać Sikorskiego. I on zginął z Sikorskim. To jest bardzo niejasna sprawa. Jeszcze przysłał kartkę z Hiszpanii do Żarnowskich, że dojechał szczęśliwie, że wszystko dobrze. Potem była ta historia śmierci Sikorskiego i to był ogromnie niebezpieczny okres. Żarnowscy zniszczyli tę kartkę od Gralewskiego, bo się bali jakiejś rewizji, a ponieważ on tutaj mieszkał trzy miesiące, oni nie mieli odwagi zachować tej kartki - zdradzała Wolska-Conus.
Wiadomo, że Jan Gralewski pod koniec kwietnia drogą przez Pau wyruszył w stronę granicy hiszpańskiej. Aresztowany przez frankistowską policję trafił do obozu Miranda de Ebro, gdzie więźniem od 1941 r. był Antoni Kępiński, późniejszy słynny polski psychiatra, który trafił tu w 1941 r., wypuszczono go na wolność w 1943 r. Kępiński te hiszpańskie doświadczenia wykorzystał potem w pracy terapeutycznej i naukowej ze straumatyzowanymi ofiarami obozów hitlerowskich.
„Obóz Miranda de Ebro zajmował kilkadziesiąt hektarów podmokłego, malarycznego terenu położonego w zakolu rzeki, która stanowiła jego naturalną granicę z dwóch stron. Z dwóch pozostałych obóz otaczały zasieki z drutu kolczastego, z których co kilkadziesiąt metrów wyrastała wieżyczka obserwacyjna. Z koszami na ramionach, popędzani kijami przez strażników, ustawialiśmy się w szeregu naprzeciw niewielkiej kupy kamieni. Na rozkaz zdejmowaliśmy kosze, na rozkaz inna grupa więźniów napełniała kosze kamieniami, na rozkaz dźwigaliśmy kosze i przemierzaliśmy całą szerokość obozu, by w końcu wysypać kamienie na inną kupę. I tak dzień po dniu. (…) Zdawało nam się, że świat o nas zapomniał. Obóz Miranda de Ebro zaplanowany i urządzony był tak, by zabijać - i rzeczywiście wielu więźniów zmarło na naszych oczach” - tak wspominał hiszpańskie piekło jeden z polskich więźniów Leopold Tebinka.
„Przywieziono nas tu wczoraj w nocy. Cały wielki transport - 1000 ludzi. Siedzę w derce na brudnej podłodze pierwszego piętra naszego baraku. Pchły jedzą mnie, a ja jem pomarańczę”
- pisał Gralewski w notatkach pod datą 27 maja.
Jeśli na coś w tym obozie narzekał, to bardziej na to, że „godziny rozdymają się chorobliwie”, a on czeka, kiedy wyjdzie na wolność. Tę wolność wynegocjowali podobno Brytyjczycy. Alicja Iwańska szczegółów nigdy nie poznała, ale po wojnie dostała od nich „Wojenne odcinki” męża, ocalałe w katastrofie gibraltarskiej... Bez śladów jakiegokolwiek przebywania w wodzie, suche...
Do generała Władysława Sikorskiego dotarł w lipcu, a ten zaprosił go na pokład swojego samolotu, którym leciał do Anglii. „No, ten etap się kończy i to w sposób niespodziewanie efektowny. Dziś wieczorem opuszczam Gibraltar. Boję się, że dostanę rugę od »starszego pana« za moją rozmowę w Madrycie. Ale będę się bronił. Co najważniejsze rysuje się pomyślnie perspektywa na przyszłość... Jeszcze tylko trochę... Już niedługo... Nie mogę pisać, tyle się we mnie kłębi uczuć i myśli. Nareszcie osiągnąłem ten stopień napięcia życia, że uniemożliwia on autorefleksję. Dopiero kiedyś, później potrafię może - i będzie to stokroć bardziej upajające - opisać dziejące się dziś zdarzenia” - to ostatni zapisek w notatkach Gralewskiego.
Ów starszy pan to Sikorski, a miał go zrugać za rozmowy, które podjął w Madrycie z Anglikami, domagając się od nich pomocy. Co się wydarzyło w nocy z 2 na 3 lipca 1943 r., do końca nie wiadomo. Wiadomo, że Alicja Iwańska nigdy nie pojechała na grób swojego męża, uważając, że nie ma w nim jego ciała. Wiadomo też, że młody Antoni Kępiński był jednym z Polaków, który niósł trumnę z ciałem generała Władysława Sikorskiego.
„Jestem »Marcysia«. Przyszłam zawiadomić panią o śmierci jej męża Jana Gralewskiego, »Pankracego«. Zginął razem z generałem Sikorskim w Gibraltarze”
- powiedziała jej dziewczyna, która zastukała do drzwi.
Czy ugięły się pod nią nogi? Czy na chwilę stanęło jej serce? Czy poczuła, jak po plecach wąską strużką spływa lodowaty pot? Już jako emigrantka napisała w swoich wspomnieniach: „jakiekolwiek prestiżowe i sensacyjne powiązania Gralewskiego z generałem Sikorskim ograbiłyby go z jego własnej śmierci” - co stało się dla wielu sygnałem, że Alicja Iwańska nie uwierzyła w to, że jej mąż zginął w katastrofie. Czy wiedziała, że sztabowiec płk Michał Protasewicz raportował, iż Gralewski zginął razem z naczelnym wodzem, ale nie na pokładzie samolotu, a kurierce Elżbiecie Zawackiej „Zo”, powiedział wprost, że „Pankrac” Gralewski zginął od strzału w głowę?
Kiedy w końcu dotarła do swojego dowódcy Kazimierza Leskiego, powiedziała mu wprost:
- „Czy mógłby mi pan pomóc w przeniesieniu się do partyzantki? To będzie teraz dla mnie lepsze. Niech mi pan wierzy…”.
- „Nie pozwolę pani uciekać przed samą sobą” - usłyszała w odpowiedzi.
Przeżyła powstanie warszawskie, w które nie wierzyła. Po jego klęsce, ucharakteryzowana na upiorną wdowę, wydostała się z płonącego miasta i dotarła do Stawisk, do Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Tam odnalazł ją Leski, wyznaczając nowe zadania. Po wojnie pojechała do Poznania. I właściwie wciąż była w podziemiu, tym razem pracowała dla Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.
„Konieczna była dalsza walka i samoobrona przed nowym, znacznie perfidniejszym wrogiem, który zniewolenie kazał nazywać »wyzwoleniem«, a klęskę »zwycięstwem«”
- wspominała po latach.
Nie popracowała jednak długo w dziale literackim „Głosu Wielkopolskiego”. Wyjechała z Polski legalnie, dzięki pomocy wujka pracującego dla UNRRA. W październiku 1946 r. zamknęła za sobą drzwi.
Po wojnie Iwańska poświęciła się pracy naukowej. Współpracowała m.in. z Margaret Mead. Przez kilkanaście lat prowadziła badania w Meksyku, od 1965 r. była stale zatrudniona w State University of New York w Albany. Po przejściu na emeryturę w 1985 r. zamieszkała w Londynie, współpracowała m.in. z paryską „Kulturą”. Zmarła w 1996 r.