Milion zł za uchodźcę? To tryumf eurosceptyków [rozmowa]
Rozmowa z doktorem Marcinem Kędzierskim z Uniwersytetu Ekonomicznego o konsekwencjach kar za nieprzyjmowanie uchodźców.
- Komisja Europejska chce, aby państwa, które odmawiają przyjęcia uchodźców, płaciły 250 tys. euro za każdego z nich. Ktoś obliczył, że tylko w przypadku tysiąca uchodźców trzeba byłoby wstrzymać wypłatę dla 2 milionów dzieci objętych programem 500+.
- To horrendalne kwoty. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że liczba uchodźców wyniosłaby 7-10 tys., mamy 2,5 miliarda euro, czyli około 10 miliardów złotych. Jest to połowa środków, które rząd przeznaczył na program 500+.
- Ale może to tylko strachy na Lachy? Czy Komisja Europejska jest w stanie przeforsować te propozycje?
- Mam duże wątpliwości. Decyzję będzie musiała podjąć Rada Europejska, a już wiadomo, że kraje Grupy Wyszehradzkiej, ale też Austria i kilka innych krajów na taki mechanizm się nie zgodzą. Tym bardziej że przecież sama kanclerz Merkel zapowiadała, że nie będzie automatyzmu w relokacji imigrantów. Mamy początek maja. Jesteśmy po podpisaniu porozumień z Turcją, które miały nam gwarantować ustabilizowanie sytuacji kryzysowej. Za niespełna dwa miesiące referendum w Wielkiej Brytanii i wszyscy chodzą na palcach, aby Brytyjczycy pozostali w Unii. W tych okolicznościach taka propozycja komisji może przeważyć szalę w brytyjskim referendum i przynieść fatalne skutki zarówno polityczne, jak i gospodarcze.
- Niewykluczone, że 250 tys. euro to kwota wyjściowa, która w trakcie debaty ulegnie pomniejszeniu.
- To bez znaczenia, bo mówimy o absurdalnej skali. W momencie gdy była mowa o relokacji uchodźców, zachętą dla państw miała być kwota do 10 tys. euro na uchodźcę. Nawet jeśli 250 tys. to balon próbny, startujemy z zupełnie niezrozumiałego poziomu. Weźmy pod uwagę, że granice Unii przekroczyło 1,5 miliona ludzi. A zatem automatyczna relokacja oznacza ogromne liczby. Nieprzyjęcie 100 tys. uchodźców oznaczałoby konieczność wpłaty 25 miliardów euro! Nawet dla niemieckiego budżetu jest to kwota nie do zaakceptowania. Tym bardziej że stoimy w obliczu trzeciej fali kryzysu gospodarczego i nie wiadomo, jak potoczą się przyszłoroczne wybory we Francji i w Niemczech. Wzrastają nastroje radykalne i niechęć wobec Unii Europejskiej. Najnowsza propozycja europejska jest kolejnym przedsięwzięciem osłabiającym pozycję partii proeuropejskich.
- Czy to świadczy wyłącznie o biurokratycznym oderwaniu od rzeczywistości, czy może jest elementem strategii, której jeszcze nie znamy?
- Nie można całkowicie odrzucić takiej hipotezy. Kluczowe decyzje w Brukseli zapadają dziś z udziałem Angeli Merkel i Donalda Tuska, który w ostatnich miesiącach wyraźnie umacnia swoją pozycję. Nie można zatem wykluczyć, że Jean-Claude Juncker chce odegrać kluczową rolę w debacie nad przyszłym kształtem Unii Europejskiej, choć wydaje mi się to zbyt daleko idącym przypuszczeniem. Chciałbym widzieć w tym zamieszaniu raczej przypadek, niefortunny pomysł eurourzędnika niż strategię polityczną.
- Coraz częściej padają dziś groźby rozpadu Unii Europejskiej. Realne?
- W polityce nie można wykluczyć żadnego scenariusza, aczkolwiek akurat ten wydaje się dziś bardzo mało prawdopodobny. Trwałość Unii Europejskiej zależy jednak również od czynników zewnętrznych, na które nie mamy wpływu. W USA nastał czas wyborów prezydenckich, więc Amerykanie tracą nieco zainteresowanie sprawami globalnymi. Ale konflikt chińsko-amerykański zapewne zacznie znowu eskalować po wyborach, na początku przyszłego roku i będzie on miał przełożenie na sytuację międzynarodową. Tymczasem prezydent Obama będzie chciał zakończyć negocjacje nad TTIP. W kontekście informacji, które wypłynęły na WikiLeaks, jest to kolejny argument w rękach eurosceptyków.