Miałem szkolne praktyki w Kołobrzegu - rozmowa z aktorem Leszkiem Lichotą
Interesujący Marek w „Prawie Agaty”, kapral Maleńczuk w „Karbali”, Wiktor z „Watachy”, Leszek Lichota był gościem tegorocznego, Sensacyjnego Lata Filmów w Kołobrzegu.
Podobno w dzieciństwie bardzo lubił pan filmy sensacyjne. To one zainspirowały Pana, by spróbować swoich sił w aktorstwie?
Rzeczywiście, uwielbiałem oglądać filmy. Jak chyba zresztą każdy młody człowiek. Miałem szczęście lub nieszczęście urodzić się w czasach, gdy jeszcze nie było wideo. Gdy pojawiła się możliwość zdobycia takiego sprzętu, czekałem na niego kilka miesięcy, bo jechał z Austrii. Pierwszym filmem, który obejrzałem na tym video, nie była jednak żadna sensacja, tylko „Dirty Dancing”. Obejrzałem go chyba ze 100 razy, bo to była jedyna kaseta jaką miałem. Potem weszła era kablówek i można było coś non stop oglądać, udając, że się odrabia lekcje. Nie wiem z czego tak naprawdę wynikała ta moja pasja kinomana - z faktycznego zainteresowania kinem, czy z lenistwa. Urodziłem się w Wałbrzychu. Tam w latach 90-tych, można było iść do szkoły górniczej, mechanicznej, albo do LO. Nie chciałem być ani górnikiem, ani tym bardziej mechanikiem - do dziś nie rozróżniam nawet marek samochodów. Ale w końcu pojawił się taki dziwny, nowy kierunek - hotelarstwo. Nikt początkowo nie wiedział co to właściwie jest, ale gwarantowano uczniom naukę 3 języków, praktykę w hotelach itd. Ponieważ było to coś nowego, pomyślałem „idę tam!” i zdałem do tej szkoły. Ale dość szybko przekonałem się, że hotelarstwo też niekoniecznie mnie pociąga. Pod koniec tej szkoły pomyślałem, że skoro jest taki zawód jak aktorstwo, a filmy z Melem Gibsonem i z Brucem Willisem bardzo mi się podobały, uznałem, że to musi być bardzo fajne zajęcie. Ku rozczarowaniu mamy i całej rodziny, poszedłem do szkoły aktorskiej. Szybko okazało się, że to wcale nie takie proste i że w Polsce nie robi się „Zabójczej broni”, ani „Szklanej pułapki”.
Broda to przygotowanie do kolejnej roli, czy tak się Pan ukrywa?
To element przygotowań do jesiennych zdjęć do drugiej części serialu „Wataha” dla HBO.
Jak się gra w filmach opowiadających prawdziwe wydarzenia z nieodległych czasów? Wcielał się Pan w „prawdziwych” bohaterów, m.in. w rolę kaprala Maleńczuka w „Karbali”, Adama Grada w „Linczu” (film jest oparty na głośnej historii samosądu we Włodowie).
Jako aktorowi nie wolno mi oceniać ich postępowania. Muszę próbować zrozumieć ich punkt widzenia. Najważniejsze przy „Linczu” i „Karbali” było pilnowanie się, żeby w jakiś sposób tych ludzi nie skrzywdzić, np. nie ośmieszyć. Bohaterowie obu tych filmów znaleźli się w bardzo określonej sytuacji. Każdy z nas może sobie zadać pytanie, jak ja zachowałbym się na ich miejscu. W „Linczu”, wobec faceta, który terroryzował wioskę. Nie wiem jak bym się zachował w tej sytuacji. Może właśnie jak bohaterowie tej historii. W „Karbali” nasi żołnierze nie mieli wyjścia. Ja nie przeszedłem służby wojskowej. Co więcej, zrobiłem wszystko, żeby się do wojska nie dostać. Ale grając żołnierza postawionego w tej, konkretnej sytuacji, musiałem zadać sobie pytanie: jakie są jego priorytety? Do czego został przeszkolony? Co musiał zrobić żeby uratować swój tyłek? Kontakt z prawdziwymi bohaterami tamtej akcji, pomógł mi zrozumieć ich spojrzenie.
A najtrudniejsza rola?
Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale trudna nie była żadna. Do każdej podchodzę tak samo, mam na myśli budowanie roli. Nie mogę się przejmować, czy ta moja rola będzie ważna, czy może mniej ważna. Z punktu widzenia warsztatowego, zawodowego, stopień trudności jest zawsze taki sam. Ale faktycznie bardzo przeżyłem rolę w spektaklu Tadeusza Słobodzianka „Nasza klasa”. Opowiada o losach mieszkańców Jedwabnego. W trakcie przygotowania, czytając ten tekst, po prostu płakałem, bo nie dało się czytać bez emocji. Miałem koszmarne sny po tych tekstach. W te sny wplatała się moja rodzina… To było straszne. Ale później, grając, absolutnie nie mogłem o tym myśleć. Trzeba było postawić na warsztat i starać się przekazać wrażenie, jakie wywarł na mnie tekst, widzowi. Myślę, że to się udało. Gramy ten spektakl od 5 lat. Widzę, że ludzie wychodzą z niego wstrząśnięci. Niektóre rzeczy są np. trudne fizycznie. Choćby przygotowanie do roli w serialu „Watacha”. W ciągu 1,5 miesiąca musiałem schudnąć 13 kg, nabrać trochę masy mięśniowej. To była mordęga, ale też było to niezbędne. Ale ponieważ ja bardzo lubię swój zawód, ta męka sprawiała mi przyjemność. Teraz, przed drugą serią, też daję sobie w kość, bo nie utrzymałem kondycji. Za bardzo lubię kuchnie świata.
Po roli Marka w serialu „Prawo Agaty” zaczęto o Panu mówić: amant. Czuje się Pan amantem?
Przy ponad 100 kg wagi to dość trudne (śmiech). Nigdy tak o sobie nie myślałem. Bardzo się zdziwiłem, że to mi powierzono rolę Marka, bo szedłem na casting do innej roli, tej którą ostatecznie dostał Tomek Karolak. Bardziej mi pasowała (aktor uśmiecha się, wskazując na swój brzuch - przyp. red.). Ale w trakcie castingu producent powiedział - zamieńcie się rolami. Oczywiście byłem wtedy w jednej z najgorszych form w życiu i w ogóle mi to nie pasowało. Gdy więc usłyszałem po castingu: „Słuchaj, chciałbym, żebyś to ty zagrał tego adwokata, tylko musiałbyś zrzucić parę kilo..”, pomyślałem: „znowu...” (śmiech). Producenci jakoś nie lubią, gdy mam za dużo ciała na sobie i ciągle mobilizują mnie do pracy nad sobą. Ale wolę mieć takie zmartwienia niż inne.
Filmy, w których się Pan nie lubi?
Mam wymieniać alfabetycznie (śmiech)? No nie, bez kokieterii. Oczywiście muszę siebie oglądać przy okazji premier, ale nie lubię tego robić. To dlatego, że moje wyobrażenie o tym, co robiłem, przypomina trochę kobietę, która robi sobie makijaż bez lustra. Robi ładne brwi, usta, wszystko fajnie, ale jak w końcu spojrzy w lusterko… Kiedyś np. uznałem, że kluczowe dla sceny będzie zagranie jakimś gestem. Natomiast operator w ogóle się na nim nie skupił. Cały czas pokazywał moją twarz, więc bez tego, konkretnego kontekstu, ta scena miała zupełnie inne znaczenie. Oglądałem efekt i denerwowałem się. Teraz już umiem odpuścić. Zrozumiałem, że aktor nie jest wcale najważniejszym elementem filmu. Trzeba się pogodzić, z tym, że ludzie, którzy są odpowiedzialni za całokształt, wiedzą co robią.
Był Pan kiedyś w Kołobrzegu?
Po raz pierwszy ze 20 lat temu, gdy byłem w tej szkole hotelarskiej. Brałem udział w objazdówce po najlepszych hotelach polskiego wybrzeża. Nie pamiętam dokładnie który to był hotel. A tak bardziej świadomie po raz pierwszy przyjechałem tu dwa miesiące temu, by odwiedzić moją mamę , której zrobiłem prezent na Dzień Matki w postaci pobytu w sanatorium.