Od momentu, kiedy czteroletni Piotruś zobaczył w książce o starożytnym Rzymie rycinę, na której nauczyciel karze ucznia rózgą, nie może ochłonąć. I trwa to już kilka dni. Jest tak zaskoczony, jakby zobaczył UFO. A może właśnie to zaskoczenie jest adekwatne. W życiu czterolatka wychowywanego metoda Montessori kary przecież nie istnieją. Nagrody też. Jest wolność, ale nie ma wolności nieograniczonej. Hola, hola, więc o co w tym wszystkim chodzi?
Zamiast od początku zaczęliśmy od zdziwienia. I może dobrze, bo zdziwienie rodzi pytania. Na wiele z nich w swoim dzieciństwie nie dostawaliśmy odpowiedzi, bo najpierw byliśmy na coś jeszcze za mali, a potem już za duzi. Z wielu działań byliśmy wykluczani, bo „napsujemy” lub „będziemy działać ślamazarnie”. Nikt nie oglądał się na dziecko, które miałoby ochotę samodzielnie przygotować posiłek. Potem z kolei był lament „on nic w domu nie pomaga!”
W życiu czteroletniego Piotrusia i sześcioletniej Kingi jest jednak inaczej. To rodzice dostosowują się do ich aktualnego poziomu i potrzeb. Nie narzucają im kłopotliwych ram, ograniczeń, które mogłyby być opresyjne. Obserwują i towarzyszą, a nie nauczają i delegują. W takim życiu można się uczyć zarówno od czterolatka, jak i od babci z sąsiedztwa. Tych, którzy się martwią, czy te dzieci wyjdą na ludzi, można uspokoić. Są na to naukowe dowody.
Tata
Gdyby szukać źródeł, to pewnie trzeba by sięgnąć do lat 90., kiedy Elżbieta Rzeszutko uczyła się angielskiego od taty, w trybie „spacerowym”. - Języka nauczył mnie samodzielnie tata metodą, powiedzmy, mieszaną - opowiada. - Były więc zadania domowe i ćwiczenia, były też wyprawy do lasu, podczas których prowadziliśmy rozmowy po angielsku. No i były wyczekiwane belgijskie komiksy o Tintinie, przywożone przez tatę z zagranicy. Detektywistyczne historie wciągały mnie niesamowicie, dawały motywację do nauki. Dzięki tacie mogłam poznać obcy język niemalże naturalnie.
A potem był Singapur i dwa lata tamtejszej szkoły. Program IB różnił się od tego, do którego przywykła w polskiej szkole. To edukacja, która czerpie z konstruktywizmu pedagogicznego, w tym z prac Montessori, Wygotskiego oraz Piageta. Wtedy zrozumiała, że można się uczyć przez działanie, a nie przez analogię „lejka norymberskiego”. I choć w szkole miała bardzo dobre oceny i fantastycznych nauczycieli, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że funkcjonowanie w systemie, gdzie wiedza jest kartą przetargową, bywa stresujące i ograniczające. Dlatego zaczęła szukać. - O szkołach Montessori nie słyszałam, ale będąc nauczycielem akademickim, trafiłam na Teacher Effectiveness Training, który pokazuje, jak można budować relacje uczeń-nauczyciel, komunikować się w sposób naturalny, bez spięć i konfliktów - opowiada.
Angielski od brzucha
Gdyby zacząć od faktów, napisalibyśmy, że Elżbieta z wykształcenia jest inżynierem telekomunikacji. Z zamiłowania specjalistą od domowej komunikacji anglojęzycznej. Dodalibyśmy, że to pasjonatka pedagogiki Montessori i dwujęzyczności zamierzonej, wspaniale wpisującej się w założenia metody Montessori. Że ma absolutnego fioła na punkcie literatury dziecięcej. I jeszcze, że dzieci Eli, dzięki dwujęzyczności zamierzonej, porozumiewają się w dwóch językach. W Polsce obecnie jest kilka tysięcy podobnych rodzin.
Rodzice Kingi i Piotrusia, mimo że są Polakami - mówią do Kingi i Piotrusia w dwóch kodach językowych, dostosowując się do aktualnego poziomu biegłości. To strategia zarówno reaktywna, jak i proaktywna. - Reagujemy na potrzeby dzieci, ale i wybiegamy myślami w przyszłość. Mamy z tyłu głowy, że nie chcemy przykuwać dzieci do podręczników, ławek i korepetycji. A wszystko zaczęło się z nudów - tłumaczy Elżbieta. Znudzenie przyszło, kiedy Kinga miała sześć miesięcy, a jej mama za dużo czasu.
- Córka miała alergię i przez pierwsze miesiące jej życia byłam skupiona, by tę dolegliwość okiełznać. Kiedy się udało, dostałam w prezencie czas, z którym chciałam coś dobrego zrobić. A że angielski był obecny w moim życiu zawodowym, pomyślałam, że szkoda tracić taki potencjał. Czym prędzej zaczęłam czytać Kindze angielskie książki dla dzieci, a potem i mówić w tym języku.
U Piotrusia angielski był już od brzucha. Dlatego potem trzeba było nadganiać polski.
Nie stać w kącie
By wychowywać metodą Montessori, nie wystarczy przeczytać jednego artykułu. Trzeba stać się obserwatorem, pamiętać, że każda niepotrzebna pomoc opóźnia rozwój dziecka. Uważnie dobierać zarówno zabawki, jak i słowa. - Te piszczące, świecące i grające mechanizmy, które dostawały od znajomych, likwidowałam od razu. Z masy przedmiotów sięgałam po te, przy których mogłam pięć razy powiedzieć TAK - czy ma jasny cel? Czy odpowiada fazie wrażliwej dziecka? Czy nie mamy innej rzeczy, która zaspokaja potrzeby dziecka? Czy daje możliwość autokorekty? Czy jest estetyczna?
Słowa. Trzeba nauczyć się mówić niemalże od nowa. Jak na przykład pochwalić dziecko w mądry sposób, gdy pokazuje co narysowało? - Można powiedzieć córce: jaka jesteś mądra dziewczynka, taki ładny rysunek narysowałaś. Ale wtedy zacznie rysować dla poklasku i pochwały - zauważa Ela. - Można jednak powiedzieć to, co się samemu czuje i dostrzega, np. widzę, że postawiłaś na kontrast, podoba się mi to, a co ty o tym myślisz?, albo: widzę, że dużo wysiłku w to włożyłaś, pewnie jesteś z siebie dumna - odnosić się do dokonań dziecka, budując w nim poczucie własnej wartości, a nie uzależnienie od oceny zewnętrznej.
I trzeba dobrze wybierać. Przedszkole też. Ela zapisała dzieci do normalnego, osiedlowego, by było blisko. Dlaczego? Bo nie chciała być szoferem. Ale przyszła pandemia i regularne chodzenie zamieniło się w chodzenie od wielkiego dzwonu. I chyba dobrze się stało. - Córka nie polubiła przedszkola - mówi. - Jej największym sukcesem, o którym mi później opowiedziała, był fakt, że nie stała w kącie.
Blog
Był 2017 rok, kiedy Elżbieta zaczęła pisać blog. Nazywa się mamtonakoncujezyka.pl. Jest o dwujęzyczności zamierzonej, metodzie Montessori i wczesnej nauce angielskiego. Ela pokazuje, jak nauczać angielskiego w domu, jakie książki czytać, podpowiada, udostępnia linki, które pomagają rodzicom, którzy ruszą drogą obraną przez Rzeszutków.
- To nie zawsze prosta droga - często piszą do mnie rodzice z pytaniem - jak zacząć, jeśli sam nie znam dobrze języka? Co zrobić, żeby dziecko polubiło język obcy? Co zrobić, gdy nie chce współpracować? Na to mam zwykle jedną radę - wiara w kompetencje dzieci, cierpliwość i systematyczność. To jak z ubieraniem się dzieci - przedkładamy szybką gratyfikację nad długofalowe korzyści - oczywiście w tej chwili szybciej od dziecka założymy mu skarpetki, ale w perspektywie czterech lat trochę się tych skarpetek nazakładamy.
Dziecko musi również nauczyć się naturalnych konsekwencji swoich działań i decyzji. Tego, że jak nie założy w zimny dzień czapki, zmarznie, i tego, że chodzenie boso po śniegu, kiedy nie chce założyć butów, też niekoniecznie sprawia frajdę. - Wychowywanie według Montessori nie jest wychowywaniem autorytarnym, ale nie jest też wolnością bez granic. Jeśli syn obsypie drugie dziecko w piaskownicy, to najpierw zadbam o bezpieczeństwo - para zostanie rozdzielona, a syn dostanie łopatkę i kopie dół, póki nie ochłonie na tyle, by porozmawiać o regułach - tłumaczy. - Rolą rodziców jest pokazanie norm społecznych i bycie w ich stosowaniu wiarygodnym. Nie można krzyczeć do dziecka: Natychmiast przestań krzyczeć! Albo żądać odstawienia komórki, trzymając swoją przed nosem.
Najważniejsze to zacząć. A potem podążać konsekwentnie tą drogą. Elżbieta: - Ta metoda wymaga
świadomości rodzica. Nie da się wdrożyć jej z marszu. Tym bardziej że wokół Montessori jest duży szum informacyjny, rolą rodzica jest zweryfikować i przesiać z tej całej masy to, co ma oparcie w źródłach. Znaleźć te ziarna, z których wyrośnie wartościowy owoc.