Mateusz Rulski-Bożek: „Arcydzieło” Toma Hanksa to piekielnie dobra książka
Tom Hanks darzy ogromnym szacunkiem wszystkie swoje postacie, lubi je i oddaje im cześć. Powiedziałbym nawet, że pisze o nich z miłością – o „Arcydziele”, pierwszej powieści popularnego hollywoodzkiego aktora i kulisach jej przekładu na język polski opowiada tłumacz Mateusz Rulski-Bożek.
Jak się tłumaczy Toma Hanksa?
W lęku (śmiech). Miałem wrażenie, jakbym znów stawał do egzaminu.
Wyobrażam sobie, że tłumaczenie książki człowieka, który zdobywa serca widzów nie tylko na ekranie, ale i jako pisarz, może budzić stres.
To oczywiście żart, ciśnienie jest podobne jak przy tłumaczeniu innych książek - zawsze chodzi o tekst, o to, żeby przetłumaczyć go jak najlepiej. Choć znane nazwisko autora zapowiada, że książka przyciągnie więcej czytelników, więc trzeba postarać jeszcze bardziej. A teraz dodatkowo działaliśmy pod presją czasu. Krótki termin realizacji sprawił, że pracę trzeba było podzielić na dwoje tłumaczy, jedna osoba nie wyrobiłaby się z pięciuset stronami tekstu w trzy miesiące, a przekład miał się ukazać w tym samym terminie, co oryginał. Tłumaczenie to czasochłonna praca, czasami trudna, a trzeba ją wykonać, nawet jeśli momentami frustracja sięga zenitu. Nad tekstem Hanksa warto się pochylić, bo czytanie oryginału samo w sobie jest nagrodą, jednak przekład jest zadaniem trudnym, choćby ze względu na zawiły styl. Podzieliliśmy się rozdziałami z Anią Klingofer-Szostakowską, i wiem, że miała podobne doświadczenia.
Jakie były Pana pierwsze wrażenia po przeczytaniu tej książki w oryginale?
Szczerze mówiąc, na początku niewiele rozumiałem z tego, co czytam (śmiech). Pomyślałem, że czeka mnie niezwykle wymagające zadanie. Treść meandruje, powiem nawet, że przypomina fraktal; gdziekolwiek spojrzeć, zawsze można zajrzeć głębiej! Opis każdej postaci jest szeroki, wszystkie mają swoją historię. Czytając, ma się wrażenie niemal fizycznego przebywania w stworzonej rzeczywistości. Hanks opisuje ją tak szczegółowo, że można dokładnie ją sobie wyobrazić. Opisy przedmiotów, miejsc, okolic – to wszystko gra swoją rolę. Stąd też moje pierwsze myśli były pełne obaw o to, że mogę tego bogactwa nie udźwignąć.
Pewnie zna Pan twórczość Toma Hanksa nie tylko filmową, aktorską, ale też jego scenariusze czy debiutanckie opowiadania „Kolekcja nietypowych zdarzeń”?
Tak. „Kolekcję nietypowych zdarzeń” czytałem w przekładzie Patryka Gołębiowskiego i znam w oryginale zatytułowanym „The Uncommon Type”, bo słuchałem audiobooka, który świetnie czyta sam autor.
Jakby Pan opisał styl Toma Hanksa? Recenzje, które czytałam, zawierały określenia, takie jak „żywy”, „jazzowy”, „odlotowy”. Pomyślałam sobie: to musi być wyzwanie dla tłumacza, żeby przedstawić tę „jazzową” i „odlotową” książkę.
Rzeczywiście, to było wyzwanie. Nie jestem krytykiem literackim ani teoretykiem literatury, i nie wiem, jak zaklasyfikować pisarski styl Hanksa. Powiedziałbym, że jest zawinięty, jego wartością jest wiarygodny i błyskotliwy opis detali. Jeśli w nich tkwi diabeł, to trafiła nam się piekielnie dobra książka. Opowieść składa się tu z historii pojedynczych postaci; zgadzam się z Pani sugestią, że jest to powieść szkatułkowa. Mam nadzieję, że w naszej wersji polskiej czytelnik też tę szkatułkowość dostrzeże.
Jaka była największa trudność, z jaką się Pan zmierzył podczas tłumaczenia?
Choć na początku mogło się zdawać, że nie udźwigniemy złożoności tekstu, z czasem okazało się jednak, że problemy można rozwiązać, nie tylko zachowując wierność wobec oryginału, ale też tworząc satysfakcjonujący tekst polski. Wraz z postępem pracy coraz łatwiej jest wczuć się w styl i myśl autora, zaczyna się „pisać sobą”. Niemniej rozdzielenie faktów od fikcji nie zawsze było łatwe. Zdarzało mi się wpadać w królicze nory, w poszukiwaniu miejscowości, które nie istnieją. Niektóre miejsca akcji powieści znajdziemy na mapie, a innych nie.
Sam Tom Hanks mówił, że to opowieść oparta na faktach, ale nazwiska są fikcyjne.
Tak nazwy, nazwiska i przezwiska oraz tytułu filmów, do których autor nawiązuje, są fikcyjne, ale inspirowane istniejącymi – teraz lub w przeszłości. Poświęciłem mnóstwo czasu na przeglądanie map Google, aby dowiedzieć się, gdzie się znajdują i jak wyglądają. Czy ten most estakadowy naprawdę istnieje? Gdzie leży miasteczko Lone Butte? Okazało się, że nigdzie, ale jest inne, które mogło być jego pierwowzorem. Można też znaleźć samotne góry – czyli właśnie „lone butte”.
Sprawdzał Pan nawet tego rodzaju szczegóły?
Wszystkie. W przekładzie nie można zamiatać detali pod dywan, zwłaszcza jeśli powieść jest erudycyjną perełką. Nie można sobie pozwolić na tłumaczenie „mniej więcej”. Każda wątpliwość wymaga znalezienia odpowiedzi na pytanie: czy to rzeczywistość, czy fikcja. A przeplatanie się tych dwóch sfer jest charakterystyczne dla stylu Hanksa.
Jak się Panu udało zachować jego styl wyrażania się? Co się w nim powtarza?
Hanks często bawi się imionami i nazwiskami, zmienia je, przekształca, ale owych zmian nie wyjaśnia, trzeba wyczuć i zrozumieć, skąd się biorą. Co w angielskim oryginale bywa oczywiste, w przekładzie np. przydomki tworzone na bazie imion, nazwisk, czy cech charakteru, może być nieczytelne, jeśli pozostanie w oryginalnej formie. Mam nadzieję, że udało nam się przekazać językowe zabawy tego rodzaju w sposób czytelny, a także zachować styl Hanksa. Zarówno w jego opowiadaniach, jak i teraz w powieści, zauważam, że historia zapętla się na wielu poziomach i jest bardzo szczegółowa. Można odnieść wrażenie, że autor-aktor nie ma przymusu napędzania akcji, który nęka innych pisarzy. Niedawno tłumaczyłem – również dla Wielkiej Litery – Liz Nugent, która pisze zupełnie inaczej. Każdym zdaniem posuwa akcję do przodu. Tam warstwa opisów jest minimalna. Natomiast u Hanksa wszystko wynika właściwie z historii postaci i ich wewnętrznych motywacji. Czuć tu zamiłowanie do detali, które na pierwszy rzut oka wydają się nieistotne, ale potem okazują się znaczące, ponieważ to one tworzą autentyzm postaci.
Jeśli wspomniał Pan o postaciach, to jak oddać charaktery bohaterów, aby były rozumiane dla polskiego czytelnika?
Mam nadzieję, że są czytelne. Charakter postaci odnajdujemy w opisie jej historii, nastawienia do rzeczywistości, postawy w trudnych momentach i relacji, które tworzy z innymi. Dialogi również odsłaniają postać – jej błyskotliwość, poczucie humoru, albo ich brak. Jednak w przekładzie dialog może być pułapką – w tekstach angielskich dialogi bywają pełne słów, i to jest w oryginale naturalne, bo w Stanach się tak mówi. Natomiast w polskiej wersji przełożone wprost mogłyby być przegadane. Często więc trzeba je skracać, czasem napisać fragmenty od nowa, tak aby przekazując treść, komizm, sarkazm czy werbalny cios, nie zanudzić czytelnika.
W którym momencie poczuł się Pan twórcą książki, która już istnieje?
Nieskromnie powiem, że owszem, uważam się za współautora tłumaczonych dzieł. Wszystkie zdania w książce, które trafiają do polskiej wersji, są przetworzone i oddane językiem tłumaczy. Autor dyktuje treść i proponuje sposób jej podania, a jego monumentalną budowlę z klocków lego, tłumacze muszą odtworzyć z patyków i kamyczków – w innym systemie. A zatem naprawdę można się poczuć twórcą. Wszelkie opinie czytelników: „Ależ ten Hanks świetnie pisze!” albo „Ależ ten King nudzi!” w ogromnej mierze odnoszą się właśnie do tłumaczy. Typowy czytelnik nie zdaje sobie sprawy, w jak znacznym stopniu tekst jest dziełem tłumacza. Z przymrużeniem oka powiem, że biorę na siebie wszelkie pochwały i zarzuty, oprócz tych odnośnie do konstrukcji powieści. Nie zaprzeczę jednak, że i autor „prześwituje” w przekładzie –w tym przypadku Tom Hanks. Dobrze się złożyło (śmiech). Warto też pamiętać, że przekład książki to dzieło wielu osób. Tekst tłumacza trafia do redaktora (nad naszymi pracowały Elżbieta Walter i Natalia Szczepkowska), wraca do akceptacji tłumacza, potem jest składany i przechodzi jedną albo dwie korekty, a nierzadko dodatkową redakcję.
Które fragmenty w książce najbardziej się Panu udały? Z których jest Pan szczególnie zadowolony?
Mam nadzieję, że cały tekst się udał. Tłumacząc, zastanawiam się nad każdym znaczeniem i wtłaczam je w słowa. Po napisaniu fragmentu trzeba go przeczytać na głos. To pierwsze, wstępne sito krytyki. Jeśli brzmi dobrze, to można go słać do redakcji. I z tych fragmentów jestem zadowolony. Oczywiście nie sposób ustrzec się błędów, ale po redakcji tekst jest zazwyczaj znacznie lepszy, potem tłumacz znów go czyta i poprawia, a na końcu jeszcze trafia do korekty. To błogosławieństwo! Jestem niezwykle wdzięczny, że redaktorką mojej części tłumaczenia była Elżbieta Walter, która konsultowała jedną z powieści, „Delikatna równowaga” Rohintona Mistry’ego – fantastycznie przetłumaczoną, niezwykle ciekawą indyjską sagę. Poczytuję sobie współpracę z panią Walter za ogromny zaszczyt. Po otrzymaniu egzemplarzy autorskich czytałem tekst na wyrywki, oddychając z ulgą: „No, dobrze, jest okej”. Oczywiście gdybym miał jeszcze kilka miesięcy, to niejedno bym zmienił, ale nie będę zdradzał co.
Czy można wytykać błędy, nie znając oryginału?
Myślę, że tak, ponieważ tłumaczenie powinno być spójne i zrozumiałe w języku docelowym.
Nie jest tak, że tłumacz musi dobrze poznać autora, niejako w niego wniknąć, myśleć jak on, znać doskonale jego poczucie humoru?
Być może można skorzystać z tej metody. Ja, czytając jego książkę, miałem oczywiście świadomość, że Tom Hanks jest ikoną popkultury i istnieje w naszej świadomości.
Ciekawa jestem, który film z nim w roli głównej lubi Pan najbardziej?
„Poza światem”, bo w nim mówi najmniej. Wracając do książki, to pojawiają się w niej rzeczy, charakterystyczne dla Hanksa, które można znaleźć też w jego filmach. Na przykład golf i mrożony jogurt. Sceny związane z golfem konsultowałem z pasjonatami tego sportu i jednymi z niewielu ekspertów kalibrujących pola golfowe. Mam nadzieję, że dzięki nim polski przekład fragmentów dotyczących dołków, parów, albatrosów i greenów nie wzbudzi nadmiernego niesmaku w polskich golfistach.
A jakie emocje budzą filmowe opisy w filmowcach? Był Pan na planie filmowym? Jak różni się filmowa produkcja w Polsce od amerykańskiej?
Zgłębienie przez tłumacza wszystkich tematów jest niemożliwe, zwłaszcza kiedy tekst trzeba oddać „na wczoraj”. Wielu sfer rzeczywistości, które są opisane w książce, nie sposób doświadczyć. Natomiast fragmenty, w których występuje żargon filmowy i opisana jest rzeczywistość realizacji filmowej, były konsultowane z osobami, które się znają na produkcji filmowej.
Kiedy tłumacz otrzymuje książkę do przetłumaczenia, to otrzymuje też wytyczne, czy ma pełną swobodę w tłumaczeniu? A może sam autor kontroluje przebieg tłumaczenia i ostateczny kształt powieści?
O ile mi wiadomo, agencja reprezentująca autora miała wgląd do ostatecznej wersji przekładu, więc przypuszczalnie czytano go blisko źródła i zatwierdzono. Może nawet sam Hanks powiedział „okej, może być? Szczegółów tego procesu nie znam. Wiem, że polska wersja tytułu również została zatwierdzona przez agencję reprezentująca autora.
O właśnie - amerykański tytuł jest długi, rozbudowany, chociaż sens podobny.
Nie wiem, na ile czytelnicy są tego świadomi, a wydaje mi się, że nie bardzo – ale o ile tłumacz proponuje tytuł przekładu, to ostateczną decyzję w tej kwestii podejmuje wydawnictwo. W oryginale tytuł brzmi: „The Making of Another Major Motion Picture Masterpiece”, czyli „Jak powstawało kolejne wielkie arcydzieło sztuki filmowej”, więc kiedy dowiedziałem się jaka będzie polska wersja tytułu, byłem odrobinę zaskoczony. Potem jednak doszedłem do wniosku, że wydawnictwo dobrze wybrało.
Polski tytuł jest dwuznaczny; sugeruje, że Tom Hanks napisał arcydzieło.
Prawda? Myślę, że to mocny chwyt marketingowy. Krótki tytuł, który łatwo zapamiętać. Świetnie. Przewrotnie. Prosto z mostu, ale z przymrużeniem oka. Dokładnie o to chodzi i zupełnie nie o to. Poza tym w Polsce nie ma tradycji nadawania książkom rozbudowanych tytułów.
Tom Hanks, przy okazji premiery swojej książki, powiedział, że czasami trzeba mieć trochę inny powód, żeby pobudzić swoją wyobraźnię. Dla niego pisanie książek było właśnie tym powodem, odejściem od filmu, chociaż wciąż w tej filmowej tematyce się w książce obraca. A w jaki sposób tłumacz pobudza swoją wyobraźnię?
Mogę tu mówić tylko o sobie. Słucham audiobooków, prawie wyłącznie po angielsku. To mnie nakręca i inspiruje. Po tamtej stronie języka są znakomici lektorzy. Na przykład Ray Porter, doskonały lektor audiobooków, który bosko wciela się w postaci. Są książki takie jak „Marsjanin” czy „Project Hail Mary” autorstwa Andy'ego Weira, fantastyczne dzieła fantastycznonaukowe.
Poza tym tłumacz musi podczas pracy zatonąć w książce po uszy. Już to ogromnie pobudza wyobraźnię. Bo zwykły czytelnik, jeśli czyta szybko, ma styczność z tekstem przez kilka dni, niektórzy tylko dzień lub dwa. Tłumacz nurza się w tekście przez kilka miesięcy. Tłumaczenie książki to projekt, wojna totalna w głowie. Z mojej perspektywy mogę powiedzieć, że poza książką i tłumaczeniem i poszukiwanie źródeł istniało dla mnie w tamtym czasie niewiele innych tematów.
Jak Pan sądzi, co przyciągnie czytelników do tej książki? Jakie są główne zalety tej powieści?
Realizm opowieści – mam wrażenie, że nie czytam zmyślonej historii tylko zanurzam się w prawdziwym świecie. Książkę można otworzyć na dowolnej stronie, przeczytać fragment i ta prawda też w nim będzie, zajrzymy w powieściową rzeczywistość jak przez okno. Myślę, że Hanks z takim zamierzeniem pisał. I tak próbowaliśmy tłumaczyć. Czytając, nie tyle słuchamy historii, co spędzamy czas z jej bohaterami. Nawiązujemy z nimi relację. Tom Hanks darzy ogromnym szacunkiem wszystkie swoje postacie, lubi je i oddaje im cześć. Powiedziałbym nawet, że pisze o nich z miłością.
Czuje się to już w pierwszym zdaniu.
Powieść rozpoczyna wstęp jej wyimaginowanego autora. Joe Shaw jest wykładowcą filmoznawstwa, który również opowiada o sobie, ale zaznacza, że usunął się z kart książki, kończąc swój wstęp następująco: „Filmy pozostają z nami na zawsze. Bohaterowie literaccy również. Próba połączenia w tym tomie jednych z drugimi może być daremnym wysiłkiem, pirytem, który tylko głupiec bierze za złoto. Jednak po skończonej lekturze nie mówcie, że to beznadziejna książka. Uznajmy, że jest dość dobra.” Ta myśl przyświeca wszystkim chwalonym i kochanym postaciom Hanksa. Dodam jeszcze od siebie, że reżyser Bill Jones, jeden z głównych bohaterów, stosuje niezwykle skuteczny technikę organizacji pracy – Pomodoro. Nastawia się w niej kuchenny minutnik, oryginalnie w kształcie pomidora właśnie, na 25 minut pracy, po których następuje 5 minut odpoczynku i tak dalej. Podobno Hanks również korzystał z tej metody. Zacząłem ją stosować, bo jest banalnie prosta i niewiarygodnie skuteczna. Poświęcamy jednemu zadaniu niedługą chwilę, skupiając się wyłącznie na nim. Pełna koncentracja i gwarancja przerwy to klucz do udanej pracy.
A my już tak długo rozmawiamy (śmiech). Bardzo zapadły mi w sercu słowa Joego Shawa, żeby nie oceniać filmu jako beznadziejnego. Myślę, że to stanowisko samego Hanksa.
Zdarza mi się czytać recenzje książek w swoim tłumaczeniu. Niedawno trafiłem na niezwykle krótką, choć właściwie pozbawioną treści: Sprowadzała się do jednego słowa: „Nie”. Pozwolę sobie ją skontrować. Tak.
Myśli Pan, że na podstawie „Arcydzieła” może powstać film?
Myślę, że tak, ale objętość książki i jej cenne elementy tkwią właśnie w bogactwie szczegółów i wielowątkowości, która żyje i oddycha w tekście. W przypadku filmu, nawet jeśli miałby być długi, trudno byłoby to wszystko pomieścić. Widz nie doświadczyłby już tego samego, czego może doświadczyć, czytając „Jak powstawało kolejne wielkie arcydzieło sztuki filmowej. Tfu! „Arcydzieło”.