Marianna Dufek-Durczok: Lojalność i przyzwoitość zobowiązują [ROZMOWA]
Marianna Dufek-Durczok, dziennikarka TVP Katowice, właśnie na łamach "Dziennika Zachodniego", w osobistym i pierwszym wywiadzie, w którym już z pewnym dystansem może spojrzeć na niedawne wydarzenia, mówi o swoich wyborach, świecie swoich wartości, rodzinie, przyjaciołach i dlaczego stanęła w obronie męża Kamila Durczoka, pisząc przejmujące oświadczenie do tygodnika "Wprost" .
Ostatnie tygodnie były dla niej bardzo trudne. Musiała stawić czoła gazetowym kłamstwom, internetowym hejtom, przeciwstawić się, pokazać, jak należy zachować się godnie i z klasą. Musiała, bo nie chciała i nie mogła biernie przyglądać się wystawianiu prywatnego życia swoich bliskich na publiczny widok.
- Można moje zachowanie zamknąć w dwóch słowach: lojalność i przyzwoitość - wyjaśnia dziennikarka. Pochodzi ze Śląska, ze zwykłej śląskiej rodziny, gdzie liczyły się praca, bliskość, codzienne wspieranie się w trudnych chwilach. Ten dom dawał jej siłę, ale jak sama przyznaje, stał się trochę obciążeniem, bo nigdzie poza Śląskiem nie czuła się bezpiecznie. Dlatego m.in. nie wyjechała do Warszawy, gdzie Kamil Durczok, jako szef "Faktów" telewizji TVN, zrobił wielką, jedną z największych, medialną karierę. - Ja chciałam, żeby na Śląsku, w oddaleniu od popularności rodziców, wychował się nasz syn Kamil, bo tu mógł poznać, co jest dobre, a co złe. Jest dla mnie nagrodą , że ma te wartości dobrze poukładane w głowie - mówi Marianna Dufek-Durczok.
Rozmowa z Marianną to także - a może przede wszystkim - rozmowa o wysokiej cenie, jaką płaci się za sukces i o tym, że w chwili próby można liczyć na przyjaciół.
Ja jestem twardą Ślązaczką. Siłę dają mi moi przyjaciele
Przez długi czas z rozmysłem szukałaś cienia, nie interesowały cię rozgłos, okładki w magazynach, plotkarskie portale. Nagle znalazłaś się w samym środku tabloidowego piekła.
Kiedyś wydawało mi się, że nie będę mogła żyć bez dziennikarstwa. Od kilku lat jestem coraz bardziej przekonana, że niekoniecznie muszę pracować w mediach. Zawodowiec zna zbyt dobrze mechanizmy, które nimi rządzą. To trochę takie przekleństwo. Czytam coś, oglądam i zawsze w głowie szukam drugiego dna. Zawsze pytam "dlaczego". Gdy sama stajesz się "bohaterką" mediów, tracisz dystans, narasta bunt. Kiedy zobaczyłam w jednym z tabloidów swoje zdjęcie z krzyczącym dymkiem: "Mężu, wróć na Śląsk", to mnie to rozbawiło. Potem pojawił się tytuł: "On wrócił, a ona wyjechała". No, jeszcze było mnie stać na śmiech. Ale następnego dnia były zdjęcia z mojego wyjazdu na narty. Skradzione z Facebooka, całkowicie prywatne. I to już jest nie tylko bezczelność. To kpina z prawa. Złodziejstwo bez konsekwencji. Tak samo byłam wściekła, kiedy gdzieś przeczytałam, że Durczokowie mają prywatny samolot i willę w Katowicach. A to przecież nieprawda. Jak w takim razie wygląda wiarygodność mediów, skoro bazują na kłamstwach?
Bierzesz do ręki tamto pierwsze wydanie tygodnika "Wprost", piszące o przekroczeniu przez pewnego znanego dziennikarza granic w zachowaniu wobec pewnej dziennikarki, i co myślisz?
Czytam i wiem, że to nieprawda. Nie chcę się wgłębiać, bo ten i kolejne artykuły za sprawą naszych pozwów trafiają właśnie przed sąd. Mogę powiedzieć tyle, że Kamil czytał ten tekst i nie miał pojęcia, że może chodzić o niego. Ta historia ma właśnie drugie dno, którego dziś jeszcze nie widać. Ale dostrzeżenie go to kwestia czasu.
Czy dziennikarka, która jak ty, do zawodu poszła z miłości, może znienawidzić media?
Dla tak funkcjonujących mediów nie ma we mnie akceptacji. Wszystkie granice absurdu przekroczyła gazeta, w której zarzucono mi, że bronię Kamila Durczoka, a nie broniłam przed oszczerstwami generała Błasika. Temu zagadnieniu poświęcono całą stronę! To paranoja, by moje dziennikarstwo sprowadzić do braku protestu w sprawie relacji na temat katastrofy smoleńskiej. Jaki miałam wpływ na linię programową tej czy innej stacji? Zawsze pracowałam w Telewizji Katowice i zajmowałam się kulturą albo medycyną.
Twoje życie stało się własnością wszystkich...
Problemem wielu osób jest to, że wchodzą z tabloidami w grę, w ustawkę. Jest dobrze, kiedy dobrze o nich piszą. Jeśli jednak wpuszczasz tabloid do swojego życia, to nie możesz się dziwić, że będzie sobie uzurpował prawa.
Ale ty, wy, praktycznie w ogóle nie wpuszczaliście mediów do waszego życia. O tym, że się rozstaliście, powiedział Kamil dopiero w swoim ostatnim wywiadzie dla TOK FM. Potem, gdy napisałaś list do "Wprost" w obronie Kamila, zaimponowałaś wielu osobom.
Można zamknąć ten list w dwóch słowach: lojalność i przyzwoitość. Tekst we "Wprost" był przekroczeniem wszelkich zasad, ludzkich i etycznych, jakie nas w tym zawodzie obowiązują. Tak samo postąpiłabym, gdyby krzywda spotkała któregoś z moich przyjaciół. Tak się trzeba było zachować. Przede wszystkim z myślą o dziecku, które dla nas obojga jest najważniejszą osobą. Zresztą postawę naszego syna, w tej koszmarnej także dla niego sytuacji, odbieram jak nagrodę. Zobaczyłam, że życiowe wartości dobrze mu się poukładały w głowie. Obawiałam się, jak sobie poradzi, gdy natknie się np. na paparazzich. Sam się zorientował, jak bardzo się martwię. I sam zaczął temat, rozbrajając mnie zupełnie. "Przecież nie od dziś jestem waszym synem" - tłumaczył mi jak dziecku. "I nie od dziś noszę takie samo imię jak tata. Nawet jak mi zrobią zdjęcie, to co napiszą? Że Kamil Durczok idzie do szkoły?". Zabił mnie swoją logiką. Tylko że w tej szczerości i naiwności jeszcze nie wie, że "oni" mogą zrobić zupełnie inny podpis pod zdjęciem, dopisać dowolną historię, bo w budżet ich redakcji wpisane są koszty procesu sądowego.
Mówimy o wartościach, o rodzinie. Dużo dobrego wyniosłaś ze swojego rodzinnego domu.
To był zwykły śląski dom. Tata inżynier "budował" Śląsk, a mama wychowywała mnie i siostrę. Ten dom był bezpieczny, spokojny, pełen dobrych uczuć. W jakimś stopniu stał się dla mnie również obciążeniem, bo nigdzie nie czuję się tak dobrze jak tu. Więc nie potrafiłabym nigdzie indziej żyć. Właśnie z tego powodu nie wyjechałam do Warszawy. Chciałam, żeby nasz syn wyrastał na Śląsku, w otoczeniu rodziny, dziadków. Uważałam, że tylko tu wyrośnie w spokoju, w oddaleniu od popularności rodziców i otrzyma jasny sygnał, co jest dobre, a co jest złe.
To stało się u was tak naturalne, że Kamil przejął pałeczkę głównej rodzinnej gwiazdy...
Straciłam dawną popularność, ale nie odczuwałam tego absolutnie jako problemu. Mogłam robić swoje, robić to, co lubię, z ludźmi, których cenię. I właśnie zdanie tych osób, ludzi stąd, moich widzów, znajomych, przyjaciół, jest dla mnie najważniejsze. To zresztą powód, dla którego rozmawiamy właśnie w "Dzienniku Zachodnim", a nie innej gazecie. Teraz do ostatnich wydarzeń nabrałam już trochę dystansu i jak na nie patrzę, to jednak jest to historia z moim prywatnym happy endem. Bo jeżeli po trzydziestu latach pracy, a zaczynałam na studiach, dochodzisz do wniosku, że bardzo dobrze się stało, że pracujesz tu, gdzie pracujesz, że nie wyjechałaś z miejsca, gdzie się urodziłaś, gdzie chodziłaś do szkoły, to jest to mocna wartość. Stało się lepiej dla mnie i mojego dziecka.
Podczas jednego z wywiadów Kamil na pytanie, gdzie jest żona, odpowiedział, że na Śląsku. Bo masz mniejszą niż on tolerancję dla Warszawy. Coś się zmieniło w tej kwestii?
Dziś chyba sytuacja trochę się odwróciła.
Kamil traktował "Fakty" jak rodzinę. Mówił o ludziach " Faktów" jak o rodzinie. Mógł w tym trudnym dla niego czasie liczyć na wzajemność?
Byłam podwójnie zła. To ja poradziłam Kamilowi, żeby przeszedł do TVN. Bo to była możliwość rozwoju, zrobienia czegoś wartościowego. I rzeczywiście tworzył świetny program z doskonałą oglądalnością. Ale też nagle się okazało, że ta "rodzinna decyzja" obraca się przeciwko mnie, bo "rodzina Faktów" szybko stała się dla Kamila najważniejszą rodziną. A nasz związek zszedł na dalszy plan. A po drugie… TVN dał mu możliwość zrobienia jeszcze większej kariery, dobre zarobki. Ale ja mam dzisiaj poczucie, że nie było to warte ceny, jaką Kamil płaci. Bo o ile ja znalazłam wokół siebie wiele przyjaznych osób i mogłam liczyć na swoich przyjaciół, to Kamila spotkało ogromne rozczarowanie. Oprócz małej grupki osób cała reszta zapadła się pod ziemię. W tym kontekście bardzo cenię sobie miejsce, w którym pracuję, gdzie mogę mówić otwartym tekstem i nikt nie zabrania mi lajkowania komentarzy na Facebooku.
Zrozumiałaś, co oznacza korporacyjne zalecenie?
Rozumiem, że to jest rzeczywisty problem, jak oddzielić obszar, gdzie mieści się twoja prywatność, a gdzie jesteś pracownikiem. Są jednak granice ingerowania w wolność osobistą. Nie tylko w korporacji. Także wielu "internetowym komentatorom" mojego życia wydaje się, że mogą w sieci napisać o mnie wszystko. Publicznie obrazić. Ostatnio jedna z pań napisała: trzeba było przy mężusiu siedzieć i go pilnować. Spytałam ją, w prywatnej wiadomości, jakim prawem wydaje takie opinie. Odpowiedziała, że to był koński żart i zrobiła to dlatego, że internet daje jej anonimowość. I że w oczy by mi tego nigdy nie powiedziała.
Skąd ty bierzesz siłę?
Dają mi ją przyjaciele. Mam wokół siebie mądrych, inspirujących ludzi. Są moim wielkim życiowym sukcesem.
Takim najtrudniejszym przeżyciem dla waszej rodziny był nowotwór Kamila.
Z pewnością było ciężko. Ale rak to zawsze jest sytuacja zerojedynkowa. Chory jest bohaterem pozytywnym. Chociaż i teraz można przeczytać obrzydliwe komentarze, że Kamil sobie tego raka dla kariery wymyślił. Jak widać, jesteśmy bezbronni wobec bezinteresownej nienawiści i głupoty.
Jak to robisz, że kiedy inni całkiem by się rozsypali, to ty się mobilizujesz?
Jak jesteś wrzucona w sytuację kryzysową, w taki huragan, jaki mnie dotknął, to oceniasz sytuację jak obca osoba, całkiem z zewnątrz. Mobilizujesz się, stajesz się silna, racjonalna. Wiesz, co masz robić. Przestają szarpać tobą emocje. Robisz to, co musisz.
Czy był w tym wszystkim moment, w którym byłaś blisko załamania?
Tak. W tej historii zostałam ustawiona w roli żony - nie żony, która mimo wszystko wspiera, pomaga. W porządku. Sama uznałam, że właśnie tak powinnam postąpić. Jestem jednak samodzielną osobą i dlatego nie wyobrażałam sobie ingerencji w moją prywatność. A jednak zdarzył się telefon od jednej z ważnych osób z telewizji, która przez kilkanaście minut bezczelnie naciskała, żebym namówiła Kamila do pewnej decyzji. To był dość dramatyczny moment w całej sprawie, Kamil ledwo wyszedł ze szpitala, a ja nagle czułam, że ktoś chce wymusić na mnie siłą, żebym zrobiła coś wbrew swojej, a być może i jego woli.
Jak się skończyła ta "rozmowa"?
Ja wewnątrz jestem twardą Ślązaczką. Pan, który dzwonił, i który na początku oceniał mnie jako osobę wyjątkową, po tej rozmowie musiał chyba zmienić zdanie. Z pewnością nie jestem już dla niego damą. Padło wiele mocnych słów. Ale ta rozmowa kosztowała mnie tak dużo emocji, że po jej zakończeniu po prostu się rozpłakałam. Z wściekłości. Nie mogłam i nie mogę oswoić tego brutalnego wtargnięcia w moje życie.
Czy podpisałabyś się pod takim zdaniem: "Marzę o cofnięciu czasu. Chciałbym wrócić na pewne rozstaje dróg w swoim życiu, jeszcze raz przeczytać uważnie napisy na drogowskazach i pójść w innym kierunku"?
Nie. No jasne, że nie. Mogłam spotkać wielkich ludzi, osobistości i osobowości. Mogłam czerpać mądrość od innych. Nigdy nie zapomnę rozmowy z Dalajlamą. To było przeżycie… I lekcja. Kiedyś powiedziałam, że mam bardzo ciekawe życie, chociaż aż tak ciekawego to naprawdę nie chciałam (śmiech). Czasami może marzyłabym o odrobinie spokoju, ale po tygodniu pewno bym oszalała.
Czujesz się spełniona?
Ja wciąż się spełniam, odkrywam, uczę. A za miesiąc syn zdaje maturę. I to jest teraz w naszym życiu wydarzenie numer jeden.
Marianna Dufek-Durczok
dziennikarka Telewizji Katowice, w której jest m.in. wydawcą oraz prowadzącą program Telewizyjna 1.
Specjalizuje się w tematyce medycznej i kulturalnej. Jest członkiem Komisji Etyki TVP IX kadencji. Ma na swoim koncie publikacje gazetowe, w tym w "Tygodniku Powszechnym" oraz "Dzienniku Zachodnim" (felietony o zdrowiu). Prywatnie mama tegorocznego maturzysty Kamila.