Maria Narel-Challot: Im mamy dłuższe korzenie, tym jesteśmy solidniejsi
- Cieszy mnie, gdy czytelnik z łatwością przenosi się w dawne czasy, utożsamia z postaciami moich książek, jakby oglądał film, a nawet był tam w środku, niejako porwany w tamtą epokę, by uczestniczyć w perypetiach bohaterów – mówi Maria Narel-Challot, autorka powieści genealogicznych.
„Amerykański kapelusz. Feliks” i „Eldorado nad Biebrzą. Zofia” to zupełnie niezwykła dylogia, w której zawarłaś historię swoich dziadków. Jak się narodził pomysł napisania tych genealogicznych powieści?
Pewnie wziął się z braku tych dziadków w moim życiu – i babci ze strony ojca. Nie zdążyłam ich poznać, urodzili się w XIX wieku. Ale mama – ich bardzo późne dziecko - zanudzała nas opowieściami o ich zamorskich podróżach i przeżyciach wojennych, choć przyznam, że w dzieciństwie nie słuchałam tego pilnie. W 2017 roku, 8 lat po śmierci mamy, odnalazłam skromne notatki, które zapisałam 20 lat wcześniej, trochę od niechcenia. Przeżyłam silny szok. Pomyślałam, że jeśli teraz się tym nie zajmę, to nigdy tego nie zrobię. Poczułam ogromną potrzebę, by przejść drogę życia dziadków, cofnąć się o ponad wiek, poznać ich tryb życia i to wszystko opisać. Potrzebowałam też powrócić do ojczystego języka – od 1983 roku jestem na emigracji, mieszkam we Francji. To już prawie 40 lat! Zamówiłam odpowiednie książki, pogłębiałam research; tak to się zaczęło. W pierwszym rzucie powstało ponad 70 stron, na kartach A4.
Chcesz powiedzieć, że pisałaś ręcznie?!
Tak. Ołówek i papier wspomagają kreatywność. A spisując treści z papieru na komputer, racjonalizuję, porządkuję, szlifuję. Jestem perfekcjonistką, więc trwało to długo.
Z jaką największą trudnością spotkałaś się przy pisaniu?
Najtrudniej było odtworzyć życie dziadków na emigracji w USA, bo w rodzinie zagubiono wszystkie dokumenty. Dziadkowie i sąsiedzi z mojej rodzinnej miejscowości na Podlasiu osiedlili się w miasteczku Roslyn koło Nowego Jorku. Niewiele znalazłam informacji, ale już same mapy, plany miasta, fotografie okazały się inspirujące. Pomogli też znajomi z Ameryki – Krzysztof i Bożena Jaworowscy znaleźli i przywieźli mi metrykę ślubu dziadków. Nadal szukam metryk urodzenia wujków. Ważne dokumenty, takie jak listy przewozowe czy spis ludności w USA z 1900 roku, a nawet krótkie wzmianki w prasie udostępnili mi użytkownicy grup genealogicznych na Facebooku, do których należę. Dużo czasu spędziłam nad dokumentacją dotyczącą historii lokalnej, obyczajów, trybu życia. Według niektórych czytelników, z dużą dbałością podeszłam do szczegółów ówczesnej rzeczywistości z przełomu XIX i XX wieku.
Z jakich źródeł historycznych korzystałaś?
Różnorodnych. Na przykład z książki „Obława Augustowska” Teresy Kaczorowskiej. Pomocny okazał się pamiętnik proboszcza parafii nadbiebrzańskiej w Sztabinie. Korzystałam głównie z publikacji międzywojennych o lokalnej historii. To nie były publicznie dostępne publikacje, odnalazł je Marek Turek, kolega z kursu pisarstwa, a bibliografię wskazał Grzegorz Ryżewski z Narodowego Instytutu Dziedzictwa w Białymstoku, pasjonat historii regionalnej. Skopiował mi spis parafialny podlaskich wsi z 1926 roku – to był dla mnie odpowiednik Google Street, na dodatek z listami mieszkańców.
Co zainspirowało Cię do opisania okresu wojny i konfliktów na terenie Polski w drugim tomie?
Chęć poznania prawdziwej wersji historii lokalnej, nie wersji ze szkoły czasów PRL-u. Według mnie za mało mówi się o Obławie Augustowskiej, łapankach domurackich mężczyzn i rozstrzeliwaniu ich po drodze do Suchowoli. O prześladowaniu księży, rabowaniu kościołów przez Rosjan i Niemców w Suchowoli i Sztabinie. O roli duchownych np. księdza Rółkowskiego i o innych ciekawych postaciach. Ale też pisząc o tamtych wojnach, bolszewikach i sowietach widzę, jak boleśnie aktualny ma wydźwięk obecna wojna tocząca się na Ukrainie.
Jakie wyzwania napotkali Twoi dziadkowie po powrocie do kraju i jak sobie z nimi radzili?
Odbudowa spalonego przez Kozaków domu w 1915 roku, przeżycia wojenne, śmierć dzieci z powodu chorób lub wojny; niedostatek. Moi dziadkowie radzili sobie pracowitością, zaradnością, pomocą sąsiadów np. państwa Skibickich. Myślę też, że zgoda małżeńska i szacunek były ich siłą. Dziadek Feliks był bardzo pomysłowy, wprowadzał w życie drobne wynalazki, jak kosa z kabłąkiem, długie korytka ze sznurami do wyciągania na mycie, czasem były to małe lecz praktyczne rozwiązania, jak np. karmienie niemowlęcia podczas robienia stogu siana. Feliks nie wstydził się tzw. babskiej pracy nawet w tamtych czasach, potrafił doić krowy, ugotować – pomagał żonie we wszystkim. Był też lubianym gawędziarzem, bajarzem. W czasach bez Netflixa czy smartfonów, schodzili się ludzie nawet z daleka, aby go posłuchać.
Twoja rodzina miała wpływ na to, jak piszesz o tej historii?
Tak. Niektórzy członkowie mojej rodziny nie zgadzali się na opisanie pewnych konfliktów czy charakterów postaci. Sama zrozumiałam, że muszę uszanować sekrety rodzinne, dlatego wybrałam formę historii opartej na faktach, lecz fabularyzowanej, a nie kroniki rodzinnej – także dla przekazów bardziej uniwersalnych.
Z jakimi reakcjami czytelników się spotkałaś po opublikowaniu książki?
Głównie takimi, że historia jest wciągająca, że książki czyta się szybko, że są wzruszające. Cieszy mnie, gdy czytelnik łatwo przenosi się w tamte czasy, utożsamia z postaciami, jakby oglądał film, a nawet był tam w środku, niejako porwany w tamtą epokę, by uczestniczyć w perypetiach bohaterów. A takie listy od czytelników otrzymuję. Starałam się pisać obrazowo, bo książka to też utwór audio-wizualny; nie tylko zbiór słów. Zaskoczyła mnie reakcja środowisk emigracyjnych w USA, na przykład w Chicago. Ich zainteresowanie rodzinnymi stronami wyraża ich tęsknotę. Historie, jakie opisałam w swoich powieściach to dla nich niejako metafora ich życia. To moi rówieśnicy, bądź osoby starsze, które pamiętają czasy opisane w drugim tomie, znają nazwiska, bohaterów. Dość rzec, że jedna z moich czytelniczek (Honorata Górska), która nie była w Polsce chyba 67 lat i raczej tu już nie przyjedzie, przyznała, że czytała moje powieści trochę jak sienkiewiczowski Latarnik. Inna, śp. Genowefa Głębocka, słuchała lektury córki i przeżywała modląc się podczas słuchania o burzy na morzu albo przywoływała własne wspomnienia podróży statkiem do Ameryki. Jedyna księgarnia, która sprzedaje moje książki w papierze to polska księgarnia Quo vadis, mieszcząca się właśnie w Chicago (wydawca prowadzi sprzedaż wysyłkową na wszystkie kontynenty). Ale też duże zainteresowanie sagą zauważyłam wśród krajanów mieszkających w Białymstoku czy stolicy. Reagują emocjonalnie, z dumą, że wyszły książki o ich stronach. Wiele rodzin ma podobne historie – wielu gdzieś emigrowało.
Jakie były Twoje cele podczas pisania książki? Chciałaś przekazać coś ważnego czy po prostu opowiedzieć ciekawą historię?
Chciałam dać głos ludziom, którzy „jak ryby głosu nie mieli”, bo byli niepiśmienni i rzadko opisywano ich losy, emigrantów czy zwyczajnych chłopów. Owszem, są sagi chłopskie, ale zwykle pisane z perspektywy dworu. Istotne też było przybliżyć samej sobie i rodzinie tak niedalekich przodków. A na przykładzie tej konkretnej historii, pokazać, że po pierwsze warto walczyć o lepszy byt. A po drugie, że powinniśmy zaakceptować swój los, pomimo zawirowań dziejów i destrukcyjnych skutków tzw. wielkiej Historii. Życie każdego człowieka może być inspirujące do napisania ciekawej historii. Nie tylko dzieje wielkich rodów, lecz też zwykłych ludzi. To oni walczyli o przetrwanie ludności, o istnienie Polski, o każde ziarnko życia, które tworzą rozległe pola.
Z czego się wzięła potrzeba badania życia przodków, poznania swoich korzeni? Czy to był dla Ciebie sposób na zrozumienie siebie, Twojej rodziny, czy stały za tym głębsze motywacje?
Wydaje mi się, że zrozumienie własnego pochodzenia, poznanie swoich korzeni to dostatecznie głębokie motywacje. To było bardzo pozytywne, ekscytujące odkrywanie skarbów. Przyznam, że przeżyłam wielkie chwile wzruszenia, na przykład, kiedy zupełnie nieznajoma osoba, poznana w internecie, przysłała mi dokumenty z podróży dziadka Feliksa, potem z podróży mojej babci. To uwiarygodniło przekaz rodzinny, który mógł przecież nie zgadzać się z rzeczywistością zanotowaną w dokumentach.
Dzięki temu zrozumiałaś siebie, swoje motywacje, swoje życie, z czego ono wynika, takie, jakie jest?
Dosyć dawno uświadomiłam sobie, że jeżeli ja zdecydowałam się na emigrację, to widocznie mam to w genach. Dziadkowie w trudnych czasach, w trudnych okolicznościach zdecydowali się wyjechać w tak daleką podróż, szukając lepszego życia, a właściwie - możliwości przetrwania. W pewnym sensie to wyjaśnia, dlaczego ja też się na to odważyłam. Myślę, że mój dziadek Feliks był bardzo ciekawy innego świata, innej kultury. Taka podróż dawała możliwość poznania innego świata. Dziadek bardzo dobrze i szybko zasymilował się w Stanach Zjednoczonych, wrósł w amerykańską ziemię. Nie chcę spoilerować treści książki, ale mogę chyba zdradzić, że nie chciał wracać do Polski. Chciał w tym amerykańskim eldorado zostać, ściągnąć całą rodzinę.
Czym dla Ciebie jest emigracja? Co Twoja emigracja ma wspólnego z emigracją Twoich dziadków?
To szukanie dla siebie lepszego losu, własnego eldorado, ziemi obiecanej. Jak dziadek Feliks, jestem ciekawa świata i innych kultur, lubię z nich czerpać to, co mi odpowiada. Gdziekolwiek zamieszkam, liczy się to, by zachować tożsamość polską, kulturę i głównie – język, który według Miłosza jest jedynym, co posiada emigrant.
Myślałaś kiedyś o tym, co by było, gdyby Feliks nie uległ babci Zosi, która tak bardzo tęskniła za swoją ojczyzną, że nie umiała żyć w Ameryce, gdyby ją przekonał, by tam zostać? Jak mogłoby wyglądać twoje życie? Czy w ogóle byłabyś na świecie?
Właśnie! Mówiąc racjonalnie, to nie byłoby mnie takiej, jaka jestem. Mój ojciec przecież mieszkał w Polsce. Byłabym inna. Próbuję pisać o tym w epilogu, że może byłabym milionerką, może kimś, kto mógłby się wspaniale realizować w Ameryce. Ale mogłoby też być zupełnie inaczej. Wiem, że tęsknota babci za Polską była ogromna. Zresztą, wielu wracało. Również wiele z prawdziwych postaci, które opisałam w drugim tomie, jak na przykład lekarz, który po wojnie pracował w Warszawie. Ci ludzie mogli w Ameryce zarobić na kształcenie swoich dzieci i pokazać, że nawet chłopi, jeśli mają środki, mogą się wykształcić i mieć inne życie.
Z jednej strony napisałaś dwa tomy powieści genealogicznej, wnikliwie badając tropy swojej rodziny z przeszłości, ale nie można powiedzieć, że to stricte dokument, bo w wielu miejscach posiłkowałaś się swoją wyobraźnią?
Oczywiście, korzystałam z wyobraźni tam, gdzie natykałam się na luki, białe plamy, bo nie mogłam odnaleźć wszystkich dokumentów, praktycznie większość z nich pochłonęła wojenna pożoga. Zostały jedno, dwa zdjęcia. Amerykańska miejscowość, w której osiedlili się dziadkowie i inni mieszkańcy mojej rodzinnej wsi jest malutka, niewiele informacji o niej znalazłam. Ale mogłam wejść na Google Street i przechadzać się tymi ulicami, być w tych miejscach choćby w taki sposób. To było dla mnie ważne.
Nie pojechałaś do Ameryki?
Jeszcze nie. To moje marzenie – i to najlepiej popłynąć statkiem. Czekam na jego realizację. Wracając do wyobraźni – to była ona jednak zasilana lekturami i dokumentami. Przyznam, że książkę «Cesarz Ameryki» Martina Pollacka przeczytałam kilka razy; była ona bardzo pomocna w poruszeniu mojej kreatywności. Podobnie było z książką «Wyspa klucz» Małgorzaty Szejnert. Zdobyłam spis ludności z 1900 roku i dzięki Google Street mogłam zobaczyć, gdzie w Ameryce mieszkali moi dziadkowie i sąsiedzi z rodzinnej wioski na Podlasiu.
Jak długo trwało Twoje badanie historii dziadków i w którym momencie poczułaś, że już koniec researchu, wystarczy tego szukania dokumentów, trzeba zacząć pisać?
Ja tych badań nadal nie skończyłam. To w moim przypadku bardzo trudne, ponieważ ważne ogniwo – dokumenty dotyczące moich pradziadków, spłonęły w czasie wojny. Dotarłam do starszych dokumentów, z XVII i XVIII wieku, ale trudno powiązać to, co wiem o tych pokoleniach, a czego w postaci dokumentów nie posiadam.
Planujesz napisać kolejne książki oparte na historii swojej rodziny lub innych ważnych dla Ciebie postaciach historycznych? Pytanie pro forma, bo wiem, że tak (śmiech).
Mam w szufladzie dwa manuskrypty; jeden o latach 70., moich czasach studenckich, drugi o latach 80. Planuję jak najszybciej napisać o historii francuskiego kuriera z czasów Solidarności – oczywiście, wersję fabularyzowaną. Motywuje mnie to tym bardziej, że temat ten rozpracowałam już przy okazji pisania scenariusza. Doszłam jednak do wniosku, że to jest zupełnie innego rodzaju pisanie i że powinnam napisać to w formie fabularyzowanej. To historia Francuza, który zapałał wielką pasją do Polski, po strajkach w stoczni w Gdańsku, przy pierwszej okazji przyjechał do Polski, udało mu się nawet być na zjeździe Solidarności w Gdańsku-Oliwie, a po wybuchu stanu wojennego zaczął organizować i jeździć z konwojami pomocy humanitarnej i z pomocą dla polskiego podziemia. Więcej chyba nie ma potrzeby zdradzać.
Dodam tylko, że ten francuski kurier to Jacky Challot, przyjaciel Solidarności, bohater książki pod tym samym tytułem. A prywatnie Twój mąż.
Dzięki temu będę miała łatwość pisania, bo mam dostęp nie tylko do dokumentów, ale też do konkretnych opowieści. Kiedy przyjechałam do Francji, na sylwestra 1982 roku i zostałam, to jeszcze się nie znaliśmy. Spotkaliśmy się w 1987 roku, co oznacza, że kilka lat się szukaliśmy. Okazało się, że pracowaliśmy w tej samej dzielnicy, być może widywaliśmy się, wcale się nie znając. Poznaliśmy się, gdy zostałam jego sąsiadką.
Wracając do przodków – dlaczego, Twoim zdaniem, pamięć o nich jest taka ważna?
Im mamy dłuższe korzenia, tym jesteśmy solidniejsi. Cieszę się z tej tendencji do poszukiwań genealogicznych i z coraz większych możliwości w internecie; to chęć pogłębienia świadomości o własnej tożsamości, o tym kim się jest naprawdę na tym świecie. Ważne jest docenić dziedzictwo – bogactwo w sensie symbolicznym, bo tak wielu ludzi starało się przez lata, byśmy pojawili się na tym świecie, byśmy zaistnieli – a co za tym idzie, docenić własne życie, zaakceptować zawirowania losu, starać się przekazać nasze wartości młodemu pokoleniu, które podobno – po raz pierwszy w dziejach - nie może się niczego od nas nauczyć, przynajmniej w dziedzinie nowoczesnych technologii komunikacji.
Osobiście znam młodych ludzi, którzy są bardzo zaangażowani w badanie przeszłości swoich rodzin. Co byś poradziła tym, którzy chcą poznać swoją genealogię? Od czego powinni zacząć?
Poradzę tak, jak radzą wszyscy specjaliści z tej dziedziny – zacząć od wysłuchania osób, które jeszcze żyją. Wykorzystać to, co one wiedzą. Nagrać, zanotować. Zebrać dokumenty, fotografie. To właśnie robiłam podczas letnich wakacji w Polsce. Rozmawiałam z mamą, gdy jeszcze żyła, z jej kuzynami, prawie jej rówieśnikami. Dzięki temu mogłam potem łatwiej dotrzeć do archiwów. Dam przykład: trójka dzieci Feliksa i Zofii – rodzeństwo mojej mamy – umiera w przeciągu tygodnia. Nikt w rodzinie praktycznie o nich nie wiedział. Wszyscy mówili, że to nieprawda, że to wymysły mojej mamy, że miała ona bujną wyobraźnię. Przede wszystkim miała doskonałą pamięć – co potwierdziło się, gdy na własne oczy zobaczyłam ich imiona w spisie parafialnym z 1926 roku. I przejrzałam bazy genealogiczne np. Genetekę, wydrukowałam zawarte tam skany z archiwów kościelnych. W ten sposób znalazłam wydawcę moich powieści, którego główną działalnością jest właśnie indeksacja archiwów (Stowarzyszenie Jamiński Zespół Indeksacyjny).