Marek Trela: Na pewno zaangażuję się w odbudowę renomy stadniny w Janowie
Sytuacja stadniny w Janowie i państwowej hodowli koni arabskich jest bardzo trudna. Powstaje pytanie, czy powinna się odbyć następna aukcja ze względu na jakościowe zubożenie stada. Potrzeba czasu, by postawić wszystko na nogi - mówi Marek Trela, były prezes Stadniny Koni w Janowie Podlaskim
Pod koniec grudnia spotkał się pan z wicemarszałek Sejmu Dorotą Niedzielą. Na spotkaniu obecni byli także specjalistka ds. hodowli koni Anna Stojanowska i były dyrektor stadniny w Michałowie Jerzy Białobok - osoby, tak jak pan - współtworzące przez dekady potęgę polskiej państwowej hodowli koni arabskich, a później nagle odwołane na początku 2016 roku. Jaki był powód i przebieg tego spotkania w Sejmie?
Na to spotkanie, które przebiegało w bardzo ciepłej, wspaniałej atmosferze, zostaliśmy zaproszeni przez marszałek Sejmu Dorotę Niedzielę. Jest ona osobą, która walczyła od lat o polskie stadniny arabskie. Stawała w obronie hodowli, starała się monitorować sytuację, kontrolować stadniny, interweniować w razie wewnętrznych problemów i perturbacji. Stawała zawsze w obronie zwierząt. Jesteśmy jej za to ogromnie wdzięczni. Ona w imieniu państwa polskiego podziękowała nam za nasz wkład w hodowlę koni arabskich i przeprosiła za te nieprzyjemności, które nas spotkały wiele lat temu ze strony ministra rolnictwa. Było to dla nas nawet trochę niezręczne, bowiem osoba, która o nas walczyła, teraz nas przepraszała.
Było to jednak dla nas bardzo ważne spotkanie, ponieważ zamykało okres dla nas bardzo trudny i nieprzyjemny, w którym uważani byliśmy za największe zło polskiej hodowli i mieliśmy zostać wykreśleni z jej historii. Wiemy, jak tragiczna jest obecna sytuacja w państwowych stadninach koni arabskich i pani marszałek prosiła nas, żebyśmy pomogli z tej trudnej sytuacji wybrnąć.
Jest aż tak źle?
Za 2015 rok zostawiłem 3 miliony złotych zysku. Moi następcy ani razu nie zamknęli roku z zyskiem, natomiast byli dofinansowywani 7,5 mln w 2020 roku, a teraz 27 mln, żeby móc funkcjonować. Do tego trzeba doliczyć poniesione przez nich straty, a także utracony potencjał z powodu braku narodzin cennych koni, słabej sprzedaży. To są wielomilionowe straty.
Zanim dokładniej zapytam o sytuację hodowlaną stadnin, chciałbym się odnieść do okresu pana zwolnienia prawie osiem lat temu z funkcji dyrektora janowskiej stadniny w wyniku decyzji ówczesnego ministra rolnictwa Krzysztofa Jurgiela. Wysunięto wtedy zarzut niegospodarności w janowskiej stadninie. Zarzuty okazały się nieprawdziwe i w grudniu ubiegłego roku prokuratura umorzyła postępowanie. Dlaczego jednak to postępowanie trwało tak długo?
Postępowanie było przedłużane, jak rozumiem, intencjonalnie. Mogło się zakończyć o wiele wcześniej. Prokurator Bartosz Kołszut z lubelskiej Prokuratury Regionalnej chciał umorzyć postępowanie już po roku, po przeanalizowaniu dokumentacji, przeprowadzeniu dokładnych audytów i zebraniu innych dowodów. Odbyłem spotkanie z tym prokuratorem w lubelskiej prokuraturze. Podziękował mi i pogratulował wysokiego standardu prowadzenia firmy. Kiedy jednak powiadomił, że zamierza zamknąć tę sprawę, został zdegradowany i sprawę przejął ktoś inny. Jest mi wobec niego przykro, choć to nie moja wina. Chcę jednak podkreślić, że zachował się honorowo, chociaż sam nie został tak potraktowany.
Później spadła na mnie cała lawina oskarżeń, m.in. dziennikarz pan Piotr Nisztor zadzwonił do mnie z wiadomością, że jest właśnie w IPN i ustalił, że byłem TW „Marek”. Na to oczywiście musiałem zareagować i poleciłem swojemu prawnikowi wyjaśnienie tej sprawy. Prokuratura bardzo dokładnie sprawdziła te zarzuty, przesłuchując między innymi byłych oficerów SB. I właśnie niedawno, 5 grudnia 2023 roku, sąd wydał wyrok, w którym stwierdza, że moje oświadczenie lustracyjne zostało złożone zgodnie z prawdą, co oznacza, że nie byłem świadomym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa.
A wracając do sprawy postępowania o niegospodarność - ono było prowadzone w sprawie, a nie przeciwko mnie, zatem nie miałem nawet szansy interweniować i protestować w kwestii jego przewlekłości. Można je przecież za takie uznać, skoro trwało prawie osiem lat. Ponadto, co ciekawe, to postępowanie toczyło się na wniosek pana Waldemara Humięckiego, który w dalszym ciągu zajmuje stanowisko prezesa Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa. Zatem, mówiąc żartem, wszystko się zmienia, ale pewne rzeczy są stałe.
Wracając do sytuacji stadniny w Janowie i polskiej hodowli koni arabskich - czy podejmą się państwo ich odbudowy?
Powiedzieliśmy pani marszałek, że aby w ogóle myśleć o odbudowie hodowli, potrzeba przeprowadzić dokładną analizę obecnego stanu. Chodzi przede wszystkim o weryfikację poziomu jakości stada, a także sytuacji ekonomicznej stadnin. Umówiliśmy się, że dokonamy analizy w nieokreślonym jeszcze, ale niedługim czasie. I dopiero wówczas będziemy się zastanawiać nad kolejnymi działaniami. Zastanawiamy się oczywiście nad personalną polityką w stadninach i mamy już pewne pomysły, swoich kandydatów, którzy mogliby zająć się hodowlą i mają na nią podobne spojrzenie do naszego.
Rozumiem zatem, że państwo podczas spotkania w Sejmie wyrazili wolę działania na rzecz stadnin i hodowli?
Oczywiście była rozmowa o tym. Uznaliśmy, że musimy pomóc i wyraziliśmy gotowość uczestniczenia w naprawie kondycji stadnin. Za wcześnie jest jeszcze mówić, w jakim zakresie. W każdym razie na pewno będę bardzo głęboko zaangażowany w reformę stadniny janowskiej i jej odbudowę. Ze zrozumiałych względów zależy mi na tym miejscu, któremu poświęciłem całe życie.
A czy już teraz, mając ogólną wiedzę, może Pan ocenić wstępnie, co w Janowie jest do naprawienia?
Przyglądałem się z odległości temu, co się dzieje w Janowie. Krew w żyłach mroziły mi wiadomości o sprzedaży kolejnych unikalnych klaczy.
Pozbywanie się klejnotów rodowych?
Pozbywanie się bardzo cennych matek i to wcale nie za duże pieniądze. Choćby ta ostatnia transakcja sprzedaży Euzony za 200 tysięcy minus koszty, prowizja, była niczym innym jak zubożeniem majątku stadniny. Gdyby ta klacz miała ratować budżet Janowa, to na pewno nie za tak małe pieniądze. Ponadto bardzo niepokojąca jest nieobecność janowskich koni na pokazach międzynarodowych. Wprawdzie w tym roku pewnym światełkiem w tunelu były wyniki polskich arabów na czempionacie w Weronie (kilka klaczy i ogierów z Janowa i Michałowa zdobyło tam tytuły czempionów lub wiceczempionów - red.), jednak trzeba obiektywnie stwierdzić, że wielkiej konkurencji tam nie było. Trzeba zmierzyć się z prawdziwą czołówką, by ocenić jakość koni.
Dlaczego sukcesy na międzynarodowych pokazach są istotne?
Są szalenie ważne, ponieważ budują reputację i prestiż hodowli, a ponadto budują ceny. Jeżeli konie zdobywają tytuły czempionów na ważnych pokazach, wówczas ich wartość ogromnie wzrasta. Od wielu lat natomiast nie obserwujemy sukcesów młodzieży, nie ma sukcesów starszych klaczy, które są w dodatku wyprzedawane. Dochodzi do sytuacji, że czempionaty Polski wygrywają klacze wcześniej sprzedane, a to świadczy o tym, że sprzedaje się konie lepsze niż te, które się zostawia we własnej hodowli.
A dlaczego nasze konie nie wygrywają? Są słabsze, czy może nieumiejętnie się je prezentuje?
To jest pytanie, na które można odpowiedzieć, dopiero widząc całe stado. Nie chcę się opierać na opiniach innych osób, a nie są one budujące. Chcę się przekonać osobiście, naocznie, jaka jest sytuacja. Być może jest to kwestia nieprzygotowania koni, chociaż mam co do tego wątpliwości, ponieważ mimo wszystko polskie konie wyhodowane w ostatnich latach powinny się pojawiać na czempionatach. Przynajmniej tych organizowanych w Europie. Jeśli jednak nie ma wyhodowanej dobrej jakościowo młodzieży, wówczas nie będzie jakościowych starszych koni. Jak może być inaczej, skoro cenne matki zostały sprzedane. Czasami były to unikalne rodowody, bo takie klacze jak Pilarosa (wywodząca się z rodziny Szamrajówka - red.) i inne się jakoś rozeszły…
I nie ma ich potomków w stadninie?
Oczywiście, że nie. Niektóre zostały sprzedane bez żadnego potomstwa, inne pozostawiły niewielką jego liczbę. Powtarzam - aby jednak mieć pełen obraz, muszę sam to wszystko zobaczyć. Oprócz tego jest jeszcze sprawa wiarygodności stadniny. Pamiętam rozmowę z panem po aukcji w 2016 roku, kiedy doszło do tej dziwacznej licytacji (chodziło m.in. o dwukrotne wyprowadzenie do licytacji jednej klaczy Emiry ze stadniny w Michałowie - red.). Potem nawet skierowałem w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury, gdyż uważałem, że to jest szalenie ważne, by zachować markę aukcji. Miałem niestety rację, ponieważ to właśnie był ten moment, kiedy zaczęliśmy naprawdę tracić renomę i wiarygodność. To było wręcz niewyobrażalne, żeby w tak nieprofesjonalny sposób postępować, ignorując i zrażając sobie klientów. Później gorsze rzeczy się działy.
Jak podczas aukcji z 2022 roku, kiedy kupiec z Francji, mający w środowisku renomę niewiarygodnego, wylicytował najdroższe konie, których potem - zgodnie z ostrzeżeniami znawców - wcale nie kupił.
Oczywiście. Kiedy włączyłem komputer i zobaczyłem tego pana licytującego, to zabrakło mi słów. Wiadomo było, że nie zapłaci, bo nie ma grosza.
Jaka jest więc dzisiaj reputacja aukcji w Janowie?
Nie tylko reputacja aukcji, ale i całej hodowli została nadszarpnięta. Często słyszę, sędziując na pokazach, opinie sędziów zagranicznych, którzy mi mówią: „Kiedyś to się was wszyscy bali, a dzisiaj?” Nie jest przyjemnie słyszeć takie opinie.
Obecnie pracuje pan w Jordanii. Czy w związku z deklaracją odbudowy renomy Janowa będzie pan teraz częściej gościł w stadninie janowskiej?
Oczywiście, że tak, jednak najpierw potrzebny jest czas na ustalenie hierarchii władzy w rolnictwie oraz hodowli państwowej, a dopiero potem można rozmawiać. Przepraszam, ale dla mnie pan Humięcki nie jest partnerem do rozmów. Nie mam o czym z nim rozmawiać.
Tu przypominają mi się zarzuty wobec pana i pozostałych odwołanych hodowców, że prowizja dla organizatora aukcji wynosiła 11-12 procent. Z kolei według wyliczeń, jakie czytałem, koszty aukcji z ubiegłego roku wyniosły aż 42 procent.
Tak, a trzeba zwrócić uwagę na fakt, że pod względem wpływów była to udana aukcja. Dwie klacze (El Esmera i Wildona sprzedane za 810 tys. oraz 650 tys. euro - red.) z Michałowa zrobiły naprawdę furorę i to pomogło zamknąć aukcję wynikiem dodatnim. Proszę jednak spojrzeć na poprzednie aukcje, kiedy koszty organizacji aukcji przewyższały przychód z imprezy. A to nam zarzucano, że napychamy kieszenie prywaciarzy, zgadzając się na prowizję 11 procent. Przecież ta suma musiała pokryć całe koszty przygotowania aukcji, ponoszone już od początku roku. Z tej kwoty finansowano reklamy w największych pismach na świecie, opłacano koszty wizyt na najważniejszych czempionatach, ogłaszanie na świecie listy sprzedażnej już w lutym, a także sesje zdjęciowe wykonywane przez najlepszego światowego fotografika koni, pana Stuarta Vesty. Z tych kosztów nagrywano filmy koni, w maju przekazywano kupcom katalogi.
Obecnie katalog, mam wrażenie, powstaje dzień przed aukcją, listy aukcyjne nie są znane do ostatniego momentu. Porównanie zatem obecnej sytuacji z tą, jaka była przed naszym odwołaniem, jest co najmniej nie na miejscu. Sądzę, że w przypadku tamtych oskarżeń ujawniła się nasza nie najlepsza cecha narodowa zazdrości i zaglądania innym do kieszeni. A nikt nie patrzył na ogrom pracy, jaki trzeba było wykonać oraz ryzyko dla tej firmy. Przecież gdyby aukcja się z jakichś przyczyn nie odbyła, albo okazała się finansową klapą, wówczas te 11 procent nigdy nie pokryłoby kosztów organizacji imprezy i straty organizatorów byłyby gigantyczne. Myśmy organizatorowi zewnętrznemu dawali pewną minimalną gwarancję na wypadek zdarzeń losowych, jak choćby wybuchy wulkanów na Islandii, po to, żeby nie stracić organizatora, mówiąc kolokwialnie, nie utopić go.
A nie byłoby lepiej, żeby stadniny same organizowały aukcje? Są opinie, że wynajmując zewnętrznych organizatorów traciły cały know how i nie potrafiły później organizować aukcji po rozstaniu się z tymi firmami.
Nie wiem, dlaczego nie potrafiły. Kiedy ja byłem dyrektorem w Janowie, rozstaliśmy się z firmą Polish Prestige i nie było problemu. Organizację aukcji przejęła firma Polturf i robiła to bez zarzutu, a nawet lepiej niż poprzednicy, bo generując mniejszy koszt dla nas. Gdyby stadniny miały same zajmować się organizacją, byłoby to nieracjonalne. Trzeba by było zatrudnić do tego ludzi. Musieliby to być wysokiej klasy specjaliści, wysoko opłacani. Byłyby to więc ogromne i stałe koszty.
W dawnych czasach Janów musiał oddelegować 15 pracowników do przygotowywania aukcji - budowy trybun, wszelkich innych prac - i to w najgorętszym okresie pracy w rolnictwie. A kiedy zaczęliśmy zatrudniać firmy zewnętrzne do organizacji aukcji, zobaczyliśmy, że daje to o wiele lepsze efekty. W czasach kiedy organizował to Polturf dwa dni przed aukcją przyjeżdżały ciężarówki, rozkładały wszystko, dzień po aukcji to zabierały i tyle. Nasze koszty były zdecydowanie niższe, a kwestia prowizji od sprzedaży była sprawiedliwym rozwiązaniem, ponieważ rozdzielała także odpowiedzialność. Jeśli przychód był duży, wszyscy na tym korzystali. Moim zdaniem dzisiaj należy sobie postawić inne, znacznie ważniejsze pytanie niż o kwestię kto ma organizować aukcję.
Jakie pytanie?
O to, czy w ogóle nas stać na organizowanie aukcji. I nie mówię tu o pieniądzach na jej organizację, ale o wybraniu odpowiednich koni na sprzedaż. Chodzi o to, czy Janów i Michałów stać obecnie na to, żeby wystawiać do licytacji konie będące gwiazdami aukcyjnymi. Sądząc na podstawie wyników na międzynarodowych pokazach, trudno będzie znaleźć takie gwiazdy. A ponadto, nawet gdyby się je znalazło, to czy można się na przykład pozbawić najlepszej klaczy ze stada w sytuacji kryzysu hodowli, kiedy takich klaczy jest mało? To jest kolejna kwestia, która musi zostać dokładnie przeanalizowana i wzięta pod uwagę. Trzeba więc sobie odpowiedzieć na pytanie, czy stadniny stać na sprzedaż najlepszych koni, czy raczej wygasić aukcje na kilka lat do momentu, aż stado się odbuduje i wtedy można by było dobre konie ze stada wycofywać, przeznaczając je na sprzedaż. Szczerze mówiąc, obecnie nie wyobrażam sobie organizowania następnej aukcji, tylko brakowanie. Sprzedaż oczywiście powinna zostać licytacyjna, ale tylko tych koni, które są niepotrzebne w stadninie.
Gdyby po państwa audycie okazało się, że wyprzedano zbyt wiele cennych koni, to czy istnieje możliwość pozyskania części z nich, choćby na zasadzie wypożyczenia, by przedłużać bezcenne janowskie linie genetyczne?
Na szczęście z tego, co obserwuję, bardzo wiele tych dobrych klaczy trafiło do takich hodowców, z którymi można rozmawiać na ten temat. Sądzę, że można byłoby znaleźć jakąś formę współpracy, tym bardziej, że oni również zdają sobie sprawę z tego, że kupili te konie sporo poniżej ich rzeczywistej wartości. Wszystko jest możliwe, kwestia, jak się do tego zabrać. Przecież nie możemy się też uzależniać od kogoś. To musi być czysta transakcja i jeżeli takie rzeczy będą możliwe, na pewno będziemy z nich korzystać.
Jakie jest obecnie zainteresowanie polską hodowlą na świecie? Odeszła pani Shirley Watts, która kochała polskie araby, kupowała je i promowała również na pokazach…
Naprawdę trudno powiedzieć, choć - jak pan widzi - jeśli klienci chcą kupić konie, to je licytują. Pani Watts kupiła dużo naszych koni, ale to nie tylko ona pragnęła je kupować. Ktoś inny licytował przeciwko niej, a więc również cenił nasze konie. Wysokie ceny, które płaciła, wynikały z rywalizacji z innymi hodowcami podczas licytacji. Jest więc grupa osób zainteresowanych polskimi końmi, tylko trzeba te konie odpowiednio przygotować i przedstawić do sprzedaży.
Najlepszą reklamą, jak już mówiłem, byłyby międzynarodowe sukcesy tych koni. Wówczas ceny byłyby wysokie. Dobre klacze i ogiery zawsze uzyskują wysokie ceny niezależnie od tego, jaki jest ogólny rynek. Wybitnego konia zawsze można sprzedać za wybitne pieniądze. Najgorzej jest z tymi średnimi, czy słabej jakości. Tylko te dobre konie trzeba mieć.
A dlaczego warto pana zdaniem odbudowywać tę polską hodowlę? Jakie ona ma znaczenie dla Polski i jakie Janów ma znaczenie? Bo przecież biznesowo w skali gospodarki państwa to są małe kwoty.
To jest kwestia czysto symboliczna. W przeszłości konie były niezbędne dla gospodarki i dla obronności. Dziś to ma całkiem inny wymiar. Hodowla koni arabskich jest dziedziną niszową, zresztą zawsze taką była. Przed wiele lat mieliśmy w całej Polsce około 200 klaczy, względem tysięcy na całym świecie. Była to więc mała grupka, za to bardzo mocno wyselekcjonowana pod względem jakości. Teraz tych koni jest więcej, ponieważ rozwinęła się hodowla prywatna.
Pyta pan, czy utrzymywać państwową hodowlę koni arabskich. Ja nie mam żadnych wątpliwości, że trzeba. Z różnych względów. Po pierwsze dlatego, że mamy wyjątkowy materiał genetyczny, po drugie - mamy wypracowaną przez dziesięciolecia politykę hodowlaną, która trochę została zaburzona ostatnimi czasy, ale jednak istnieje, jest do odbudowania i da efekty. Nasi starzy mistrzowie, pan Andrzej Krzyształowicz i pan Ignacy Jaworowski, mówili, że najważniejsze jest to, by hodować dobre konie! Jeśli będziemy hodować dobre konie, które będą w stanie rywalizować z innymi końmi, to będziemy je mogli sprzedawać.
Poza tym stadnina w Janowie liczy już ponad 200 lat. Samo to predestynuje ją do tego, żeby była żywym pomnikiem. Konie zawsze w polskiej kulturze istniały, konie arabskie również. Na przestrzeni wieków polski koń zawsze miał wysoki poziom krwi orientalnej, a ponadto cała historia, tradycja jest na Janowie zbudowana. I inaczej się wchodzi do muzeum i mówi, że tu stał koń, a inaczej do takiego żyjącego zabytku, który jest ciągle aktywny, ciągle działa.
Jest wreszcie kwestia szkolenia młodych kadr do hodowli. W prywatnych stadninach każdy nastawiony jest na zysk, tu, w Janowie rozwijająca się współpraca z miejscowym Technikum Hodowli Koni daje doskonałe efekty. Widać absolwentów później w różnych miejscach. I dlatego w takich miejscach jak Janów czy Michałów muszą pracować najwyższej klasy fachowcy, by tę wiedzę propagować.
Wspomniani przez pana dyrektorzy Krzyształowicz i Jaworowski poświęcili swoje życie dla budowy polskiej hodowli koni arabskich po wojnie. Teraz pokolenie pana, pana Białoboka ma kolejne zadanie, odbudowy tej hodowli. Czy czasy jej świetności wrócą?
Zarówno pan Krzyształowicz, jak i pan Jaworowski byli młodymi ludźmi, kiedy podejmowali się tego zadania. A my już mamy ponad 70 lat. Nawet ciesząc się najlepszym zdrowiem, nie mamy już czasu na to, żeby poczekać, kiedy to rzeczywiście zostanie odbudowane. Czas został stracony. Obrazowo mówiąc, ten pociąg, który jechał rozpędzony, został zatrzymany, a wręcz skierowany w przeciwnym kierunku. Zepsuć można szybko, natomiast trzeba bardzo dużo czasu i ogromnej pracy, by to odrobić. Tak to jest w hodowli koni. Jeśli nawet dzisiaj wymyśli się idealne połączenie ogiera i klaczy, to w lutym, kiedy zaczyna się sezon stanówkowy, pokryje się klacz właściwym ogierem. Za rok urodzi się źrebak. Dopiero za dwa lata będzie można powiedzieć coś więcej o jakości tego źrebaka, jako roczniaka. A jeszcze kolejne trzy lata trzeba poczekać, żeby ten źrebak mógł mieć swoje potomstwo. To oznacza, że wychowanie tylko jednego pokolenia, to jest pięć-sześć lat hodowli i to w najkrótszym możliwym czasie.
To pokazuje również, jak wiele czasu trzeba i że naprawdę nie będzie łatwo postawić wszystko na nogi, ale mi się wydaje, że próbować zawsze trzeba i warto. Kwestia jest tylko taka, czy będą się tym zajmować właściwi ludzie, odpowiednio zaangażowani. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że aby pracować tak, jak myśmy pracowali, to trzeba trochę inaczej myśleć, poświęcić cały swój czas, całe swoje życie. Nie każdego na to stać. Całe życie poszukiwaliśmy następców. Mam nadzieję, że to się uda i znajdziemy odpowiednie osoby. Mamy takich kandydatów i mam nadzieję, że przy naszej pomocy świetnie sobie poradzą w przyszłości.