Marek Bartoszek, spiker piłkarskiej reprezentacji: Kiedy zapowiadam hymn Polski, zawsze mam ciarki
- Najważniejsze komunikaty - mimo że prowadzę mecz tysięczny raz i wiem, co mam mówić - zawsze czytam z kartki. Bo zawsze może zdarzyć się coś nieoczekiwanego. Tak jak w meczu Polska – Albania, kiedy zaczął mi latać nad głową nietoperz - opowiada Marek Bartoszek, 32-latek z Niepołomic. W poniedziałek, podczas spotkania z Węgrami, po raz czwarty wystąpi w roli stadionowego spikera piłkarskiej reprezentacji Polski.
Pamiętasz swój pierwszy mecz w roli spikera?
Tak. To był mecz Puszczy Niepołomice na stadionie Okocimskiego w Brzesku. Puszcza – Siarka Tarnobrzeg. Październik 2014, druga liga, stadion w Niepołomicach był wtedy w przebudowie. W Brzesku do spikerki, małej budki, wchodzi się po schodach. Byłem tam wcześnie, przygotowany. Włączyłem muzykę, żeby sobie plumkała, i poszedłem na odprawę przedmeczową z delegatem PZPN. Ktoś powiedział mi, żebym wychodząc zamknął spikerkę.
No i?
Wracam po odprawie, wkładam klucz. Zamek się kręci, ale drzwi się nie otwierają. Całe szczęście, że to był ciepły dzień, bo wcześniej otwarłem okno, żeby w budce się wywietrzyło. Za chwilę znalazła się drabina, do spikerki wszedłem przez okno. Meczem już kompletnie przestałem się stresować.
Miałeś wcześniej kontakt z mikrofonem, z mówieniem do publiczności?
Tak, od dziecka. W podstawówce prowadziłem szkolne akademie, do liceum poszedłem do klasy dziennikarskiej, do „Ósemki”. W tamtym czasie, wprowadzając radio online, RMF stworzył projekt eLO RMF, czyli internetowe Liceum Ogólnokształcące. Udało mi się do niego załapać, bo mieliśmy z kolegami – Łukaszem Królem, który do dziś pracuje w RMF-ie oraz Grześkiem Kukułą – pomysł na program. Sportowy, nazwaliśmy go „Byle do Przerwy”, robiliśmy go raz w tygodniu. Zaczęliśmy w II klasie liceum i trwało to ponad trzy lata. Nie mieliśmy z tego żadnych pieniędzy, ale robiliśmy to, co nam się podobało, poza tym była to nauka radia.
Czasów licealnych sięga też twoja znajomość z Piotrem Szeferem – czyli przez kilka poprzednich lat spikerem meczów reprezentacji Polski, obecnie będącym jedną z ważniejszych osób w PZPN.
Poznaliśmy się przy okazji „Szkoły debaty”. To była jakby liga debaty, prowadzonej na zasadach debaty oksfordzkiej, brały w niej udział reprezentacje krakowskich liceów. I w „Piątce” niekwestionowaną gwiazdą był Piotrek Szefer. Nasze szkoły spotkały się chyba w półfinale, tak się poznaliśmy. Solą debat oksfordzkich, oprócz tego, żeby przygotować się do tezy, którą masz, jest szermierka słowna z oponentem. No i my z Piotrkiem dosyć mocno się wtedy starliśmy, merytorycznie. Zrobiliśmy show.
Wiele lat później, gdy Piotr rezygnował z funkcji spikera Cracovii, wskoczyłeś na jego miejsce.
Zanim to się stało, na moim pierwszym kursie spikerskim – który robiłem po to, by móc prowadzić mecze Puszczy w II lidze – to właśnie Piotrek prowadził zajęcia praktyczne na stadionie Cracovii. Dla mnie to było „wow”, że mogę sprawdzić się tu z mikrofonem, nie sądziłem, że niedługo wrócę tu w innej roli. Ale życie tak się potoczyło, że Piotrek zrezygnował z pracy w Cracovii, dał mi cynk, a ja miałem już wtedy uprawnienia spikerskie na ekstraklasę. I przez dwa lata byłem jednocześnie spikerem Cracovii i Puszczy.
Najsilniejsze wspomnienie z Cracovii to na pewno ostatni mecz – w październiku 2018, który przeszedł do historii jako „derby.mp3”. Na trybunach były tylko dzieci, dopingowały głównie Wisłę, no i zagłuszono je dopingiem z głośników.
Nie chcę dużo mówić o kulisach tego meczu. W każdym razie nie był to mój pomysł, a pokazaniem nieakceptacji dla tego, co wtedy się zdarzyło, była moja rezygnacja ze współpracy z Cracovią. Decyzję podjąłem zaraz po meczu, następnego dnia rano wybrałem się do prezesa Tabisza i przekazałem mu swoją decyzję. Tak jak mówię: nie był to mój pomysł, nie moja realizacja, ale miałem poczucie, że i tak będę z tą feralną sytuacją związany, bo to ja odpowiadam za to, co idzie z głośników na stadionie.
To najmniej przyjemne wydarzenie w twojej spikerskiej karierze?
Tak. To był tak naprawdę jedyny moment, w którym coś mnie zaskoczyło. Po puszczeniu dopingu z głośników byłem rozbity, kompletnie nie pamiętam tamtego meczu. Zastanawiałem się nad konsekwencjami, bo wiedziałem, że czegoś takiego robić nie można. Zastanawiałem się, czy ktoś nie będzie chciał mnie ukarać – finansowo, zabraniem licencji. Po meczu miałem długą rozmowę z delegatem PZPN, którym był Jan Ciecierzyński – obecnie kierownik bezpieczeństwa na Stadionie Narodowym. Wytłumaczyłem mu, że to działo się poza mną, że każdy na swojego szefa. On zrozumiał, wpisał do protokołu. Na szczęście ta sprawa nie miała dla mnie dalszych konsekwencji.
Parę miesięcy później, w maju 2019, poprowadziłeś po raz pierwszy mecz na Stadionie Narodowym.
I jeśli feralne derby były najtrudniejszym, to tamten finał Pucharu Polski na Narodowym był drugim meczem w skali trudności.
Ze względu na kibiców?
Tak, mecz Lechia – Jagiellonia. Z trybun leciały race, mecz nie został przerwany, ale komunikatów bezpieczeństwa i organizacyjnych było bardzo dużo. Leciałem z nimi jak z automatu.
Zupełnie szczerze – nie widzisz czasem nonsensu takich komunikatów? Przecież wiesz, że to i tak się wydarzy.
To prawda. Ale obliguje mnie do tego prawo - przepisy zarówno ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych, jak i przepisy PZPN. Muszę w takiej sytuacji reagować. Choćby dlatego, że jak ktoś odpali racę i później chcą go za to skazać, to jeśli nie będzie informacji o tym, że spiker nawoływał do nieodpalania rac, nikt mu nic nie zrobi. To mój obowiązek.
Mecze reprezentacji Polski mają zupełnie inny klimat. Nie ma tu ziejących do siebie nienawiścią grup kibiców, nie ma agresji. Sporo ludzi przychodzi na stadion jak do teatru.
Dokładnie tak. Dlatego teraz nawet staramy się ich mobilizować do dopingu. Od meczu z San Marino pojawił się drugi spiker – wodzirej, który animuje kibiców, gdy trybuny się wypełniają.
Ja zaczynam pracę po nim, 20-25 minut przed meczem.
No dobra - jak to się stało, że 2 września Marek Bartoszek zadebiutował w roli spikera na meczu reprezentacji Polski?
Kiedy zacząłem prowadzić mecze Cracovii w ekstraklasie, postawiłem sobie właśnie taki kolejny cel. Zwłaszcza po młodzieżowych mistrzostwach Europy w 2017 roku, kiedy poprowadziłem w Krakowie pięć meczów, w tym finał. Liczyłem, że dostanę szansę w I reprezentacji. Bardzo istotna okazała się propozycja poprowadzenia meczu finałowego Pucharu Polski kobiet – w tym roku w czerwcu na stadionie Polonii Warszawa. Tuż przed tym meczem usłyszałem od jednego z pracowników PZPN - „a co byś powiedział, gdyby zgłosiła się po ciebie I reprezentacja?”. Parę osób przyszło wtedy na stadion, żeby posłuchać, jak sobie radzę.
Mówienie do tłumu stresuje cię w jakimkolwiek stopniu?
Nie. Ale to chyba przyszło z doświadczeniem. Bo nie ukrywam, że przed pierwszym meczem na Cracovii byłem zestresowany i przed finałem Pucharu Polski na Narodowym też. Myślałem, że podobne uczucie będzie mi towarzyszyło przed meczem Polska – Albania, ale tak nie było.
Mimo wszystko, prowadzenie meczu kadry na Stadionie Narodowym niesie za sobą chyba całkiem inne emocje niż te wcześniej znane.
Zupełnie inne. Dla mnie najfajniejszy moment zaczyna się wtedy, gdy rozpoczynam skandowanie składu Polaków. A kiedy zapowiadam hymn Polski, to zawsze mam ciarki. Zawsze.
Najbardziej poniosło cię, kiedy w meczu z Anglią Damian Szymański strzelił w końcówce bramkę na 1:1.
Trzeba pamiętać, że jestem spikerem oficjalnym w oficjalnych rozgrywkach, więc nie mogę zachowywać się jak kibic. Jedynie przedstawiając składy drużyn czy przy celebracji bramek mogę pozwolić sobie na większą ekspresję. I wydaje mi się, że nie było lepszego momentu, żeby odfrunąć, niż ten, kiedy Damian strzelił gola Anglikom. Tak, emocje mnie poniosły, zobaczyłem to potem na nagraniu. Bo generalnie, kiedy Polacy zdobywają bramkę, to imię strzelca wykrzykuję trzy razy – i publiczność trzy razy odpowiada jego nazwiskiem. A w meczu z Anglią krzyknąłem cztery razy, bo w tych emocjach nie zapamiętałem, czy były już trzy okrzyki.
Sporo trzeba prób, żeby te 50 tysięcy ludzi dobrze cię słyszało? Stadion Narodowy to obiekt koncertowy, ale dźwięk roznosi się tam specyficznie, i pewnie inaczej przy wypełnionych trybunach, niż w czasie prób przy pustych…
Pełna zgoda. Co więcej, przed meczem z Albanią mieliśmy podczas prób zamknięty dach. Na szczęście ludzie, którzy pracują z nami na Stadionie Narodowym, pracują tam lata. I oni dali mi kilka cennych wskazówek, m.in. taką, że głos po Stadionie Narodowym roznosi się cztery sekundy. Wiem więc, że jak kończę mówić, to dźwięk jeszcze przez cztery sekundy leci po stadionie. Tempo wypowiedzi musiałem dostosować do wymagań Stadionu Narodowego.
Jako spiker reprezentacji mówisz wolniej niż teraz.
Tak. Poza tym przed pierwszym meczem zrobiłem próby z różnych miejsc na stadionie - z poziomu murawy, wszedłem na trybuny, chciałem przekonać się, jak roznosi się dźwięk. I na murawie słychać bardzo słabo, bo niewiele głośników jest skierowanych w jej stronę. Docierają tylko niektóre słowa.
Czyli piłkarze słyszą tylko jakiś bełkot?
Wydaje mi się, że pełen przekaz do nich nie dociera, ale oni w ogóle się na tym nie koncentrują. Ważne, że na trybunach słychać nas całkiem OK. W dniu meczowym stopniowo zwiększamy moc nagłośnienia, wraz z wypełnianiem się stadionu. Dwie godziny przed meczem zaczynamy od 30 procent, na pełną moc nagłośnienie zaczyna działać od prezentacji składów, czyli 10-15 minut przed meczem.
W meczu z San Marino przeprowadziłeś ceremonię pożegnania z kadrą Łukasza Fabiańskiego. Na powitanie Matty’ego Casha w poniedziałek też będzie coś przygotowane?
Na ten moment nie. Po pierwsze: nie wiadomo, czy to będzie jego debiutancki występ w kadrze, bo taki może być już w piątek z Andorą. A nawet jeśli, to kiedy ktoś debiutuje w reprezentacji, podczas komunikatu spikera nie ma miejsca na jakąś większą informację na ten temat – poza właśnie poinformowaniem, że to debiut, by uświadomić publiczność. Wiadomo, że medialnie to głośna sprawa, ale dla nas to po prostu kolejny zawodnik w reprezentacji.
Mówisz – my, nas – bo za głosem twoim i spikera-wodzireja stoi jeszcze parę innych osób.
Zespół składa się z dwóch części. Pierwsza to ludzie ze Stadionu Narodowego - dwie lub trzy osoby dedykowane tylko naszej pracy, odpowiedzialne za akustykę i sprawne działanie telebimu. Z naszej strony w zespole jest reżyser widowiska, czyli nasz szef – Łukasz Świtalski, jest DJ, jest spiker-wodzirej, jestem ja i dwóch ludzi odpowiedzialnych za to, co wyświetlane jest na telebimie. Ciekawostka: obaj robią jednocześnie dokładnie to samo, żeby w razie czego w ciągu milisekundy przejść na backup, jeśli komputer główny by się zawiesił. W przypadku takiej awarii ludzie na stadionie jej nie zauważą. Tak samo jest z hymnami, też puszczamy je jednocześnie z dwóch miejsc.
A ty masz świadomość, że każda twoja wpadka wywołałaby natychmiast tysiąc wpisów na Twitterze?
Zupełnie o tym nie myślę. Stojąc na stanowisku spikera, trzymając mikrofon, myślę tylko o tym, żeby zrobić dobrze mecz. I wiem, co mam robić. Najważniejsze komunikaty - mimo że prowadzę mecz tysięczny raz i wiem, co mam mówić - zawsze czytam z kartki. Bo zawsze może zdarzyć się coś nieoczekiwanego. Tak jak w meczu Polska – Albania, kiedy podczas czytania komunikatu zaczął mi latać nad głową nietoperz. Domyślam się, że gdybym nie miał treści na kartce, to byłaby przez moment cisza, bo musiałbym zebrać myśli... A wiesz co teraz utrudnia pracę spikera?
Co?
Bardzo utrudnia ją VAR (wideoweryfikacja zdarzeń podczas meczu – przyp. boch). Bo im szybciej wykorzystasz energię po strzelonej bramce, to tym lepsza jest atmosfera na stadionie. A gdy jest VAR – musisz czekać. W meczu Polska - Albania, kiedy „Lewy” strzelił bramkę, zrobiliśmy całą celebrację zgodnie z protokołem – czyli wystartowałem po sygnale od reżysera, który też ma podgląd na VAR. Ale ta bramka była sprawdzana chyba z trzy minuty. I powiem szczerze, że pojawiło mi się w głowie: pierwsza bramka w moim debiutanckim meczu jako spikera reprezentacji…
… a nie zostanie uznana.
No właśnie. W takiej sytuacji spiker już nie reaguje, jedynie jest zmiana wyniku na telebimie. Na Twitterze któryś z dziennikarzy napisał wtedy: „VAR sprawdza, a spiker wymusza na sędziach, żeby bramka została uznana”. Mam oczywiście świadomość, że gdybym jakoś mocno się przejęzyczył, obiegłoby to cały internet. Pozytywne opinie widziałem po pożegnaniu Łukasza Fabiańskiego w meczu z San Marino. Mieliśmy przygotowany specjalny komunikat, który odczytałem, kiedy schodził z boiska. W tej sytuacji mogłem pozwolić sobie na trochę więcej, niż suchą informację. Myślę, że zrobiliśmy to elegancko, ale też tak, żeby kibice mieli okazję mu podziękować. A jak wyszło? Trzeba by „Fabiana” zapytać. Chociaż myślę, że w tych emocjach niewiele słyszał oprócz gromkiego „dziękujemy!”.