Marcin Mamoń, reporter w niewoli Al-Kaidy
„Wojna braci” Marcina Mamonia to książka fascynująca i przerażająca. Krakowski reporter napisał książkę o bojownikach islamskich z pozycji zakładnika.
Twoja rodzina usiadła do wigilijnego stołu w grudniu 2015 r., a ty…
Ja też miałem Wigilię, ale mięsną, pierwszy raz w życiu… Kurczak z frytkami, ciepłe danie, pierwsze od 6 tygodni, a dookoła bojownicy Al-Kaidy. Długie brody, kałasznikowy, granatniki. Powiedzieliśmy im, że dzisiaj narodził się Chrystus, ale nie zrobiło to na nich wrażenia. Mieli ważniejsze sprawy. Żołnierze prezydenta Asada i ich rosyjscy sojusznicy też nie obchodzili Wigilii. Byli zajęci bombardowaniem. Przypominały o tym głuche wybuchy dobiegające zza okien piwnicy. Porywacze powiedzieli nam, że będziemy wolni następnego dnia i wydawało się, że tym razem mówią prawdę. Mieli przyjechać po nas „bracia” z Kaukazu. Byli równo o 9 rano, ale negocjacje z Al-Kaidą potrwały jeszcze godzinę, bez naszego udziału. Nie chcieli nas oddać, w najlepszym razie tylko jednego z nas. Nawet naciskali, byśmy zgodzili się dobrowolnie zostać z nimi. W zamian proponowali, że podzielą się z nami okupem. Później dowiedzieliśmy się, że bojownicy czeczeńscy, ale także tureccy i inni otoczyli dom, w którym się znajdowaliśmy, i byli zdecydowani odbić nas siłą, gdyby negocjacje zakończyły się fiaskiem. Na szczęście nie było takiej potrzeby. W południe pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia razem z operatorem Tomaszem Głowackim byliśmy wolni.
Wszystko kręciło się wokół pieniędzy?
Zgadza się. Nikt nie powiedział, ile chcą za nasze uwolnienie. Przyznali jedynie, że za zachodniego zakładnika bierze się od miliona do 10 milionów dolarów.
Na co idzie taka kasa?
Raczej nie na wakacje na wyspach Bahama, a na logistykę, broń, uzupełnienie budżetu na walkę, utrzymanie oddziału, rodzin bojowników - tych, którzy zginęli. Nie odniosłem wrażenia, że są to szczególnie bogaci ludzie.
Po porwaniu miałeś przekonanie, że ktoś zapłaci okup? Ktoś, czyli państwo polskie.
Mógł być z tym problem, bo jak wyjeżdżałem do Syrii w listopadzie 2015 roku, w Polsce było już po wyborach. Zmienił się cały układ. Nowi ludzie pojawili się w MSZ, MSW czy służbach specjalnych. Wiedziałem, że rząd PiS jest proamerykański i trochę obawiałem się, że polskie władze nie będą chciały negocjować z terrorystami. Oficjalnie Amerykanie deklarują, że tego nie robią i jeśli nasz rząd będzie się na nich wzorował, to może być ciężko. Tak wtedy myślałem. Nawet w optymistycznym wariancie zakładałem, że jeśli w ogóle dojdzie do rozmów z Al-Kaidą, to nie stanie się to szybko, bo nowa władza potrzebuje czasu, by się zorganizować.
Jak długo byliście zamknięci?
Sześć tygodni.
Bili was?
Nie.
Straszyli?
Tak, ale nie było żadnych tortur. Mam nawet wrażenie, że byliśmy specjalnie traktowani. To dlatego, że być może ci, którzy nas wystawili, sprzedali - a podejrzewam, że to byli nasi przyjaciele - ustalili z porywaczami, że nie możemy być bici czy poniżani. Nikomu jednak nie życzę, by przeżył to, czego doświadczyliśmy. Nic przyjemnego. Opisuję to w książce.
Bo wydarzenia mogły wymknąć się spod kontroli?
Oczywiście. Wśród naszych strażników byli chłopcy wieku 14, 15 lat. Nie było wiadomo, co im strzeli do głowy. Byli zamaskowani, więc nie byliśmy w stanie ocenić po wyrazie ich twarzy, czy mamy do czynienia z kimś, kto nam współczuje, czy wręcz przeciwnie: nienawidzi nas niewiernych.
To nie był twój pierwszy pobyt w Syrii.
Pierwszy raz pojechałem do Syrii pod koniec lat 90. Chciałem nawiązać kontakt z organizacją terrorysty Abu Nidala, a w Syrii znalazło schronienie wielu uchodźców i organizacji palestyńskich uważanych powszechnie za terrorystyczne. Większość, z grupą Abu Nidala włącznie, była skrajnie lewicowa. Wspierała je Rosja i administracja Hafiza Asada w Damaszku.
Nikt nie powiedział, ile chcą za nasze uwolnienie. Przyznali, że za zachodniego zakładnika bierze się od 1 do 10 mln dol.
Spotkałem się tam z niektórymi z najważniejszych liderów palestyńskich z George’em Habaszem na czele, przywódcą Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, Czarnego Września - organizacji znanych m.in. z uprowadzenia kilku samolotów. Potem w 2008 roku pojechałem do Iraku, ale przez Syrię, bo szukałem kontaktów z przedstawicielami partii Baas, którzy walczyli z amerykańską okupacją Iraku, a których następca Hafiza, jego syn Baszar al-Asad aktywnie wspierał. Kilka lat później ci sami ludzie z irackiej partii Baas powołali do życia ISIS, a w końcu Państwo Islamskie. Udało mi się dostać do Syrii, tym razem nielegalnie, w 2012 roku, gdy trwała tam już wojna na dużą skalę.
Jaki był cel ostatniego wyjazdu?
Oficjalnym powodem było zlecenie od producenta z Los Angeles na zrobienie materiału o ataku rebeliantów na jedną z rosyjskich baz wojskowych. Mieliśmy to sfilmować. Nieoficjalny był taki, że miesiąc wcześniej pracowaliśmy z niemiecką dziennikarką, która została porwana w Syrii i pojechaliśmy jej szukać, a przynajmniej dowiedzieć się na miejscu czegoś, co mogło pomóc w jej uwolnieniu. Obydwu celów nie udało mi się zrealizować, bo zostaliśmy porwani. Prawie rok później Niemka odzyskała wolność, ale zaprzecza dzisiaj, by zapłacono za nią okup. Za nią, ale też za jej dziecko, bo pojechała do Syrii będąc w 7 miesiącu ciąży i w niewoli urodziła syna.
Jak Twoja rodzina przeżywała tę sytuację z porwaniem?
Mama była utrzymywana w pewnego rodzaju nieświadomości. Wiedziała, że dawno już powinienem wrócić, nie dostała jednak informacji, że mnie porwano. Wytłumaczyła to sobie, że być aresztowano mnie w Turcji (takie rzeczy już mi się przytrafiały) i nikt jej nie wyprowadzał z błędu. Zakładała, że w Turcji wszystko prędzej czy później powinno się skończyć dobrze. Że najwyżej mnie deportują.
A żona?
Była w samym środku tego. MSZ, prokuratura, służby i moi bracia Czeczeni, którzy szukali mnie i koordynowali wszystko… Będę im dozgonnie wdzięczny.
Z twojej książki wynika, że ta pomoc składała się z różnych elementów.
Tak. Żona, Czeczeni, służby, MSZ, przyjaciele, nawet ludzie wewnątrz Al-Kaidy proszeni o pomoc… Najciekawsze, że wszyscy sobie do pewnego stopnia zaufali, żeby osiągnąć cel. Inaczej mogłoby to się wszystko dużo gorzej skończyć; z pewnością spędziłbym w kazamatach dżihadystów znacznie więcej czasu i jeśli już wróciłbym z Syrii, to ze zmasakrowaną psychiką.
Nie bez znaczenia dla sprawy był wątek sądu szariackiego...
Czeczeni zgłosili skargę do sądu szariackiego, jedynej instytucji, której słuchają poważne organizacje dżihadystyczne na terenie opanowanym przez rebeliantów w płn.-zach. Syrii. I ten sąd zadecydował, że Al-Kaida ma obowiązek wydania mnie w ręce ludzi, którzy zaprosili mnie do Syrii. Takie jest prawo szariatu. Jeśli muzułmanin kogoś zaprasza, to inni muzułmanie mają mu zapewnić pełne bezpieczeństwo. Porywacze nie spodziewali się, że tak wielu ludzi będzie na miejscu starać się o nasze uwolnienie i w końcu musieli nas oddać za darmo.
Sąd szariacki wszyscy respektują?
Tak. To jest instytucja, która legalizuje pewne ustalenia zawierane między poszczególnymi organizacjami. Choć nie mam złudzeń, że gdyby nie było innych nacisków, to porywacze udowadniając np., że jesteśmy szpiegami, mogliby jeszcze długo odwoływać się od decyzji sądu. Co gorsza, Sąd Szariacki tak naprawdę to jeden sędzia, a on ma na głowie mnóstwo spraw. Ktoś z naszych przyjaciół na miejscu powiedział mi, że nasza sprawa mogła ciągnąć się w sądzie miesiącami, a może nawet latami. Kolejka do sędziego rezydującego w mieście Idlib jest przecież bardzo długa.
Toczy się postępowanie w krakowskiej prokuraturze w tej sprawie.
Już zostało zamknięte i zdumiewające było to, że o pomoc w dostarczeniu dowodów śledczy poprosili Damaszek, czyli administrację Baszara al-Asada. To dla mnie niepojęte. Składasz zeznania, a potem dowiadujesz się, że trafiają one do zbrodniarzy, którzy mogą zaszkodzić tym, którzy zaangażowali się w nasze uwolnienie. Mimo wszystko żywię nadzieję, że prokuratura nie przekazała im wielu istotnych informacji.
Dwoje mieszkańców Krakowa też zostało uprowadzonych. Teresa Borcz w Iraku w 2004 roku, a Piotr Stańczak w 2009 w Pakistanie. On nie przeżył. W waszym przypadku też mogło się skończyć tragicznie.
Na plus było to, że myśmy zostali uprowadzeni przez ekipę, która chciała tylko pieniędzy. Stańczak też najpierw został porwany przez ludzi, którzy domagali się zapłaty. Niestety zabrakło szybkiej reakcji, stanowczego działania z polskiej strony. Porywacze nie mogąc doczekać się pieniędzy odsprzedali Polaka innej ekipie - pakistańskim talibom. I było już pozamiatane; od razu pojawiły się żądania polityczne za jego uwolnienie, a tych rząd polski z wiadomych względów nie mógł już spełnić. Byłem wtedy w Afganistanie… Z moich źródeł wynika, że pakistański wywiad ISI, utrzymujący dobre relacje z Tehrik e-Taliban (organizacją pakistańskich talibów) o wszystkim wiedział i mógł doprowadzić do uwolnienia Polaka, ale z powodów, których pewnie nigdy nie poznamy, tego nie zrobił. Polityka…
W książce pojawia się wątek, że porywacze namawiali cię do zmiany wyznania.
Tak. Zawsze, gdy gdzieś jadę w świat bojowników, dżihadystów, taki rytuał się powtarza. Tak się dzieje, niezależnie, czy jestem gościem czy zakładnikiem. Wiem, że muszę przeżyć kilka godzin trudnych, męczących rozmów, które tak naprawdę kompletnie mnie nie interesują. Rozmowa na tematy religijne zawsze musi się przerodzić w dyskusję, kto ma rację i to w wymiarze absolutnym, gdzie nikt nikogo nie może przekonać. Będąc gościem nie chcę ich urazić i mówić, że się mylą i że drogą do zbawienia jest wiara w Boga Ojca i Jego syna Jezusa Chrystusa. Będąc w niewoli muszę z kolei uważać, by oprawców nie wyprowadzić z równowagi udowadniając im, że w sprawach fundamentalnych mimo wszystko się mylą. Przecież podważając ich wiarę odbierałbym im poczucie sensu tego, co z narażeniem życia robią od wielu lat. Nie mam prawa tego robić, a będąc zakładnikiem prosiłbym się wtedy o śmierć. Taka dyskusja zawsze jest jak gra w ping-ponga. Nie ma to sensu. Dlatego ich słucham, czekam, aż się zmęczą.
Porywacze nie spodziewali się, że tak wielu ludzi będzie na miejscu starać się o nasze uwolnienie i w końcu musieli nas oddać za darmo
Kolejne plany wyjazdu do Syrii?
Chciałbym kiedyś znów tam pojechać, ale jest problem, bo po deportacji mam zakaz wjazdu do Turcji, a to jedyny dobry kraj, przez który można się dostać do zrewoltowanej Syrii. Poza tym porwano mnie, więc zaufanie do wielu ludzi mam dziś mocno ograniczone. Musiałbym mieć jakąś poważną motywację do ponownego wyjazdu. Myślę dzisiaj, by trochę w oparciu o moją książkę zrobić film o tzw. braciach. A wtedy, kto wie, dokąd zaprowadzi mnie siatka braci.
Wyjaśnijmy jeszcze, kim są tzw. bracia...
To hermetyczny świat ludzi ściganych i żyjących w absolutnej konspiracji. Przeszli wiele wojen. Nieliczni, bo wielu zginęło, spędzili na dżihadzie nawet 20 lat. Walczyli na Kaukazie, w Palestynie, Afganistanie, Somalii i dążą do wprowadzenia szariatu, prawa bożego na ziemi. To ich cel. Gdy byli młodzi, domagali się w swoich krajach albo niepodległości, albo respektowania fundamentalnych praw człowieka. Opierali się okupantom czy rodzimym tyranom. Na początku celem dla nich była wolność, ale z czasem pojawiła się religia, energia dająca motywację do beznadziejnej zwykle walki z nieporównywalnie silniejszym przeciwnikiem. Dziś to prawdziwa międzynarodówka. Mogą być tam dżihadyści, ale i tacy, dla których wolność jednostki czy narodu jest wciąż na pierwszym planie, choć są, jak pozostali, pobożnymi muzułmanami. „Bracia” mają różne cele, czasem rozbieżne i zachowują pewien etos - braterstwa sprawy i broni, mówiąc najogólniej. Niestety są wśród nich też ludzie pozbawieni skrupułów, wyjęci spod prawa bandyci, kidnaperzy i mordercy. Choć to może zabrzmieć kontrowersyjnie, wśród „braci” tak jak wszędzie, są ci, którzy ulegli złu, często w jego najbardziej skrajnej postaci, ale też ludzie działający z dobrych pobudek.