Marcin Kędzierski: Trafiony zatopiony
Były premier Wielkiej Brytanii Harold Macmillan spytany przez dziennikarza, czego najbardziej obawia się w polityce, miał odpowiedzieć „wydarzeń, drogi chłopcze, wydarzeń”. Co prawda ta jedna z bardziej lubianych przez analityków dykteryjek najpewniej jest zmyślona, ale bardzo wdzięcznie oddaje istotę politycznej rzeczywistości.
Obecnie to powiedzenie jak ulał pasuje do opisu sytuacji u naszych zachodnich sąsiadów. Po 16 latach rządów kanclerz Merkel wchodzimy w okres sporej, wręcz niespotykanej w najnowszej historii Niemiec niestabilności. Wystarczy powiedzieć, że dla młodych Niemców kanclerz musi być kobietą, podobnie jak dla wielu Polaków urodzonych w latach 80. XX wieku papież musiał być Polakiem. I choć przez cały swój „pontyfikat” Merkel sprawnie manewrowała pomiędzy rafami kolejnych kryzysów i umiejętnie je, jak mówią Niemcy, „zasiadywała”, wydarzenia ostatnich miesięcy mogą doprowadzić do wyborczej porażki jej macierzystej partii CDU.
Jeszcze wiosną, pomimo pandemii, CDU utrzymywało w sondażach spokojną przewagę, z wynikiem powyżej 30%. Na drugie miejsce wysforowali się Zieloni, którzy mogli wówczas liczyć na poparcie ok. 20% wyborców, strącając na trzecie miejsce socjaldemokratyczną SPD. Choć sama „mijanka” SPD i Zielonych stanowiła dla niemieckiej sceny politycznej rewolucję, to była ona spodziewana od lat i dla wielu komentatorów było oczywiste, że nowy niemiecki rząd będzie czarno-zielony (czarny to tradycyjny kolor CDU).
Przyszła jednak katastrofalna powódź, która najprawdopodobniej zatopi kandydata CDU Armina Lascheta. Dokładniej zatopić go może niewłaściwa reakcja, podobnie jak niegdysiejsze słowa o „ubezpieczaniu się” zatopiły Włodzimierza Cimoszewicza przed wyborami w 1997 roku. Kryzys powodziowy dał drugie życie SPD - dzięki rosnącej popularności ich kandydata Olafa Scholza socjaldemokraci powrócili na drugie miejsce w sondażach. Obecnie wszystkie trzy partie ‒ CDU, SPD i Zieloni mogą liczyć na plus minus 20% poparcia. To jednak oznacza, że nie tylko nie jest znany skład przyszłej koalicji, ale nawet nie wiadomo, kto zostanie kanclerzem, a to już dla Niemców prawdziwy szok.
W tej całej niepewności są jednak trzy rzeczy, które wydają się niemal pewne. Po pierwsze, ktokolwiek wygra, będzie to koalicjant liberałów z FDP. Bez nich nie będzie się bowiem dało stworzyć większości. To zaś może mieć wpływ na politykę Berlina w sprawie reform strefy euro - liberałowie nie są entuzjastami luzowania reguł fiskalnych.
Po drugie, po kilkunastu latach swoistej dominacji Niemiec w UE wchodzimy w okres bezkrólewia, co w świetle rysujących się na horyzoncie kryzysów (w tym kolejnej fali kryzysu migracyjnego) jest dla pozbawionej silnego przywództwa Wspólnoty złą wiadomością.
Po trzecie wreszcie, niezależnie od wyników wyborów, każdy nowy niemiecki rząd nie będzie dalej zainteresowany łagodzeniem sporów na linii Bruksela‒Warszawa. Jeśli dodamy do tego zamknięcie amerykańskiego parasola ochronnego nad Polską, rząd PiS musi się liczyć z jesienną ofensywą europejskich instytucji, która może go zatopić.
Autor jest głównym ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i Adiunktem w Katedrze Studiów Europejskich Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie