Małgorzata Koleśnik: Gdzie jest moja prawdziwa rodzina? Jak ona żyje?
Jak się nie zna swojej przeszłości, to o jakiej przyszłości można mówić? - pyta Małgorzata Koleśnik spod Moniek. Jako dorosła kobieta dowiedziała się, że została adoptowana. Ta myśl nie daje jej spokoju od lat i zmusza do szukania rodzeństwa.
Dopóki nie znała swojej prawdziwej historii, jej życie toczyło się zwyczajnie. Skończyła liceum w Mońkach, potem dwuletnie studium ekonomiczne w Białymstoku. Dostała pracę w monieckim szpitalu, wyszła za mąż, urodziła córkę. Potem wszystko zaczęło się sypać... A zaczęło się od choroby i śmierci matki. Było to latem 1992 roku.
- Poszłam na cmentarz odwiedzić grób mamy. Było świeżo po pogrzebie, mnóstwo kwiatów, chciałam je uporządkować - opowiada 56-letnia Małgorzata Koleśnik. - Uklękłam i zaczęłam płakać. Coś we mnie pękło - mama zmarła, małżeństwo mi nie wyszło, zostałam sama z maleńkim dzieckiem i ciężko chorym ojcem. W pewnym momencie podeszła do mnie jakaś kobieta i wypaliła: Czego ty płaczesz, przecież to nie twoja matka?!
W pierwszej chwili Małgorzata nie zwróciła uwagi na te słowa, w końcu była w szoku po śmierci mamy. Kiedy jednak ucichł pierwszy żal po stracie, usłyszane nad grobem zdanie zaczęło wracać. Kobieta zaczęła sobie przypominać różne sytuacje z przeszłości. Na przykład jak kiedyś koleżanka z liceum powiedziała, że wie, że Małgorzata i jej bliźniaczy brat Grześ zostali adoptowani. Czasami zresztą i inni ludzie coś gadali na ten temat.
- A ja dotychczas nie zwracałam na to uwagi, bo to są Mońki, mała społeczność - wyjaśnia pani Małgorzata. - Tutaj nawet jak człowiek jeszcze się nie urodził, to już o nim gadają.
Albo taka sytuacja - kiedyś mama Małgorzaty ubiegała się o odszkodowanie za wywiezienie na roboty przymusowe do hitlerowskich Niemiec. Trzeba było zbierać dokumenty, jechać po metryki. Jednego dnia Małgorzata miała się urwać z pracy i to załatwić, ale w ostatniej chwili ojciec ją powstrzymał. Powiedział, że nie trzeba. - No jak nie trzeba, to nie trzeba - pomyślała Gosia. A dziś myśli tak: może ojciec bał się, że przypadkiem coś odkryje? Może trzeba było być bardziej dociekliwym?
Mama zmarła przy porodzie
Od samych rodziców nigdy nie usłyszała, że została adoptowana. Choć ojciec tuż przed swoją śmiercią jakby coś sugerował... Pokazywał na szufladę mówiąc: tam są twoje dokumenty. Ale jakoś głupio było ciężko chorego ojca wypytywać o szczegóły. Wcześniej też nie było po co. W końcu razem z bratem wychowała się w normalnym domu. Irena i Aleksander Winkowscy byli dobrymi ludźmi. Mama zajmowała się domem i dziećmi, tato był nauczycielem muzyki w monieckim liceum ogólnokształcącym i udzielał korepetycji. Małej Gosi i Grzesiowi niczego nie brakowało. Mieli kochających rodziców i zabawki, o jakich inne dzieci mogły jedynie pomarzyć. W domu była i kolejka, i klocki i piękne lale. Jak na lata 60-te XX wieku to niemal luksusy. Nawet pierwszy telewizor kolorowy w bloku był właśnie u Winkowskich.
Po śmierci rodziców Małgorzata zaczęła wypytywać ich krewnych. Wiedziała, że zanim rodzice przeprowadzili się do Moniek, mieszkali w Ostrowi Mazowieckiej. Napisała do tamtejszego urzędu stanu cywilnego. I stamtąd otrzymała swoją metrykę... Urzędowy papier rozwiał wszystkie wątpliwości - nie była córką Ireny i Aleksandra Winkowskich, tylko Anny i Stanisława Malinowskich. Jej biologiczni rodzice mieszkali w miejscowości Przedświt w gm. Wąsewo. Matka zmarła przy porodzie bliźniaków. Ojciec został sam z gromadką małych dzieci.
- Dopóki człowiek nie wie o tym, że został adoptowany, to życie idzie siako tako - mówi Małgorzata Koleśnik. - Ale jak już się dowie, to raz że ciekawość zżera, a dwa, że życie zaczyna się walić. Bo jak się nie zna przeszłości, to o jakiej przyszłości można mówić?
To, że nic nie wie o swoich biologicznych rodzicach bardzo ją boli. Kim byli, czym się zajmowali? Może to był jakiś mezalians? Może rodzina była im przeciwna i dlatego nikt nie chciał ojcu pomóc - po śmierci żony - w opiece nad dziećmi. Bo inaczej, to czemu ich oddał? Małgorzata dopowiada sobie różne historie.
- Jeśli faktycznie został sam z maluchami, to mu się nie dziwię. On zrobił dla nas dobrze - uważa.
Ponoć sprawa z adopcją rozegrała się błyskawicznie. Dzieci urodziły się w sierpniu 1960 r., a już we wrześniu trafiły do Winkowskich. Nie było takich długich procedur adopcyjnych jak teraz. Przyszło małżeństwo - ona 36-letnia, on 40-letni i tylko dzieci im do szczęścia brakowało. Widocznie wiedzieli, że nie będą mieli własnych. Formalności załatwiono szybko. Ponoć początkowo Winkowscy chcieli przysposobić tylko chłopca. Dzieci były jeszcze w szpitalu, kiedy do łóżeczka Grzesia podeszła pielęgniarka, nachyliła się nad niemowlęciem i powiedziała: „Grzesiu, ty to masz rodzinę, ciekawe co z twoją siostrą“. Miała to usłyszeć babcia Winkowska i tak powiedzieć synowi: „To ja ciebie tak wychowałam, żebyś ty rodzeństwo rozdzielał? Macie i siostrę wziąć“. Czy to prawda, nie wiadomo. Tak Małgorzata słyszała. Winkowscy mieszkali w Ostrowi Mazowieckiej do końca 1961 roku. Ich mieszkanie znajdowało się przy ul. Teatralnej 11, której dziś już nie ma.
Małgorzata nigdy się tam nie wybrała, by szukać śladów swojej rodziny. Raz, że jest chora. Od 1975 roku cierpi na stwardnienie rozsiane. Po drugie - boi się. Choć jedyne, na czym jej teraz zależy, to odnaleźć swoje biologiczne rodzeństwo. Ale wiadomo, co człowiek zastałby na miejscu?
- Może oni wcale nie chcieliby nawiązać ze mną kontaktu? - zastanawia się. - Może są zamożni i nie chcieliby się ze mną dzielić schedą? Ale ja tam żadnych pieniędzy nie chcę - zastrzega stanowczo. - Ja bym tylko chciała się dowiedzieć, co się z nimi stało. Jak im się życie potoczyło. Mnie po prostu ciekawość zżera.
Dobrze znać swoją rodzinę
Ciężko żyć nie znając swojej przeszłości. Choćby i w takiej sytuacji: jest komisja lekarska, a Małgorzata siedzi jak na szpilkach. Niecierpliwie bębni palcami w stół oczekując tego jednego pytania, o choroby w rodzinie. Kiedy w końcu ono pada, kobieta nie wytrzymuje i wybucha płaczem. Bo ona przecież nie zna swojej biologicznej rodziny.
- Jak upadnę, krew z nosa się leje. Skaleczę palec, krew się leje - opowiada. - Ponoć odziedziczyłam to po matce, tą złą krzepliwość krwi.
Z życiem Małgorzata zmaga się z właściwym sobie poczuciem humoru. Ale łatwo nie jest. Kobieta mieszka w lokalu socjalnym, w starej szkole w Hornostajach. Mówi, że dziś o wszystko trzeba walczyć. O leki, o dostosowanie łazienki do potrzeb osoby niepełnosprawnej. A z lekami to była niezła historia - przypomina sobie. Małgorzata dowiedziała się, że leki na stwardnienie mają być refundowane. Wpadła w euforię i czym prędzej pojechała dowiedzieć się o szczegóły. Dobry nastrój szybko prysł. Okazało się, że ona z tego skorzystać nie może. Powód? Za długo choruje.
Lubi sobie powspominać
- Pamiętam, jak nasza orkiestra w latach 70-tych szła w pochodzie pierwszomajowym i grała. Ależ to były czasy! - opowiada z rozmarzeniem. - Ale mój ojciec to był wariat, dla niego szkoła i dzieci to było coś najważniejszego. On mógł nie dospać, nie dojeść, ale pędził, bo tam dzieci czekają... To było dla niego najważniejsze.
Małgosia dobrze wspomina też czasy szkoły i studiów.
- Miałam wspaniałych wykładowców. To były czasy, że człowiek naprawdę się uczył - podkreśla. - Ale myśmy nie byli święci, nie, nie. Nam też odbijało. Młody wiek ma swoje prawa. No, ale nauczyciel to był ktoś. A nie kosz ze śmieciami na głowę wkładać, obelgi rzucać... A zresztą, i do rodziców teraz młodzi nie mają szacunku, a do nauczycieli będą mieć? - dodaje. I marzy, żeby już tylko tę swoją prawdziwą rodzinę odnaleźć i by móc ich szanować. To by już się jakoś wszystko ułożyło.