Małecki: Lodowce w Alpach topnieją w ekstremalnym tempie
Im lodowiec jest mniejszy, tym krócej jeszcze pożyje w obecnych warunkach klimatycznych, a szczególnie w takich, jakie mieliśmy w Alpach tego lata. Lodowce potrafią mówić. To bywa niemal normalna rozmowa. O tym, co było kiedyś, co się dzieje teraz i co może się zdarzyć w przyszłości - mówi dr Jakub Małecki, glacjolog z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor bloga „GlacjoBLOGia” i redaktor portalu „Nauka o Klimacie”
Włoscy i szwajcarscy naukowcy ogłosili niedawno, że lodowce znajdujące się w Alpach na pograniczu tych państw mogą zniknąć w ciągu dziesięciu lat. Co pan na to?
Myślę, że w przypadku części swoich lodowców mają rację. Z lodowcami jest trochę jak ze zbiornikami wodnymi: mogą mieć rozmiary od mikrusów, aż po olbrzymy. Używając tej analogii mogę potwierdzić, że lodowce najmniejszej wielkości znikają rok po roku już od dawna. Im lodowiec jest mniejszy, tym krócej jeszcze pożyje w obecnych warunkach klimatycznych, a szczególnie w takich, jakie mieliśmy w Alpach tego lata. Część z alpejskich lodowców -niemal na pewno nie doczeka następnej dekady.
Rozumiem, że chce pan powiedzieć, że ten rok był dużo gorszy niż poprzedni, w którym zanotowano spadek masy lodowców.
Tegoroczna zima i tegoroczne lato były w Alpach absolutnie wyjątkowe. Czegoś takiego nie spodziewali się w naszych czasach ani klimatolodzy, ani glacjolodzy. Na ma nawet słów, żeby to opisać, więc ujmę to tak - to było wydarzenie ekstremalnie ekstremalne. To całkowite zaskoczenie i szok dla wielu moich kolegów pracujących w Alpach. Oni na własne oczy widzieli skalę topnienia lodowców na wysokościach powyżej 3,5 tys., a nawet 4 tys. metrów nad poziomem morza. Przez całe długie i upalne lato zachodziły tam silne procesy topnienia, na wysokościach, na których zimowy śnieg powinien przetrwać całe lato. Niestety, rok 2022 pobił na głowę wszystkie poprzednie rekordy. Tylko w tym roku alpejskie lodowce straciły sześć procent swojej objętości. Gdyby takie warunki miały pozostać na stałe, za 15 lat lodu w Alpach mogłoby już praktycznie nie być.
W Europie lodowce znajdują się także m.in. w Skandynawii, czy w Pirenejach. To, że te alpejskie topnieją, ma konkretne znaczenie dla naszego kontynentu?
Nie ma co ukrywać, że np. na Polskę lodowce w Alpach bezpośredni wpływ mają bardzo ograniczony, bo są zbyt małe. Ale na lód należy patrzeć globalnie i całościowo. Każdy jego rodzaj - nieważne, czy jest to kra pływająca na morzach polarnych, czy lód osadzony na lądzie p.- jest ważny. Mówiąc obrazowo - lód jest chłodnicą, która klimatyzuje całą planetę. Im większe lodowe cielsko mamy, tym większy jest jego zasięg oddziaływania.
To kogo chronią lodowce w Alpach?
Te lodowce chronią klimat swoich dolin, a nie całego kontynentu. Są ważne lokalnie i dla swojego regionu. Dla roślin, dla zwierząt, ale także dla ludzi.
W jaki sposób?
Lodowce podczas lata powinny sobie topnieć, ale łagodnie. W ten sposób uzupełniają wodę w jeziorach i rzekach. Te zasoby z kolei wykorzystują ludzie po to, żeby np. nawadniać pola, a co za tym idzie, żebyśmy mogli potem w Polsce np. pić włoskie wino. Ale chodzi też o energetykę. W takich państwach, jak Szwajcaria, ale także Norwegia, energia produkowana jest w górskich elektrowniach wodnych zasilanych właśnie przez lodowce. Oprócz tego, lodowce są bezcennym elementem tożsamości i kultury, narodowym dziedzictwem oraz wielką atrakcją turystyczną. Podkreślam jednocześnie, że mimo braku bezpośredniego wpływu na Polskę, to jednak topnienie alpejskich lodowców wpływa na nas pośrednio. Topniejące lodowce górskie całego świata dolewają nadwyżkę setek kilometrów sześciennych wody roztopowej do oceanu każdego roku. Podnosi się poziom mórz, a więc także Bałtyku.
To może zadziałać na świadomość statystycznego Polaka bardziej niż włoskie wino.
Od tego bym zaczął. Ale jeśli ktoś lubi śródziemnomorskie oliwki, winogrona i sery, to jednak można zacząć się nad tym zastanawiać, bo w ich produkcji woda z lodowców także może brać udział.
A co z tym Bałtykiem? Widzi pan jakieś konkretne zagrożenie?
Żadnych nowości nie ma. Morze Bałtyckie jest połączone z Oceanem Atlantyckim, jego poziom rośnie w tempie 2-4 milimetrów rocznie w zależności od miejsca. Z dekady na dekadę będzie rósł coraz szybciej. Niemniej na razie nie mamy w Polsce widma jakichś apokaliptycznych sztormów i podtapiania polskiego wybrzeża, bo na większości długości jest ono chronione przez naturalny wał wydm. Niestety, porty i najniżej położone części nadmorskich miast, jak choćby starówka w Gdańsku, za kilka dekad mogą być poważnie zagrożone, a inne kraje już teraz doświadczają niebezpiecznych skutków rosnącego poziomu wody. Przyszłość polskiego wybrzeża zależy od tego, jak szybko będziemy grzać atmosferę i jak szybko będzie topił się lód. W końcu jednak, za lat 200 czy 300, brak zdecydowanej reakcji na emisję gazów cieplarnianych i wzrost poziomu morza o kilka metrów może zabrać nam większe połacie wybrzeża, łącznie z fragmentami ulubionych miejscowości wypoczynkowych.
Przekop Mierzei Wiślanej mógł mieć wpływ na tego typu zjawiska?
Nie sądzę. Jeśli miałoby to jakieś znaczenie, to jedynie marginalne. Tego wątku w zasadzie poruszać nie trzeba.
Czy lodowce, które topnieją mogą zacząć się odradzać?
Oczywiście, ale tylko hipotetycznie, bo wszystko zależy od klimatu. Lodowiec musi rocznie gromadzić więcej śniegu, niż jest się w stanie na nim stopić. Po kilkudziesięciu latach sztucznego dośnieżania, lub najlepiej naturalnych opadów i lawin, taki lodowiec miałby szansę się odrodzić i przede wszystkim zacząć się poruszać. To jest ta podstawowa i najważniejsza cecha lodowców, która odróżnia je od zwykłych płatów lodu, czy też starego śniegu zalegającego gdzieś w górach. Lodowce żyją.
Dla wielu osób może zabrzmieć to w sposób niezrozumiały.
Lodowce rosną, poruszają się. Przemieszczają się po kilka-kilkaset metrów rocznie w dół. Gdy zbytnio się skurczą, przestają się poruszać, stają się martwym lodem i umierają. Hipotetycznie mogą się odradzać, ale jeśli mówimy o Alpach, to wymagałoby to drastycznego ochłodzenia klimatu. Podobnie sytuacja wygląda na całym świecie.
Na to chyba nie możemy za bardzo liczyć?
No cóż, w historii Ziemi było wiele epok lodowych, a potem okresów cieplejszych, choć chyba nigdy nie było tak gwałtownych ociepleń, jakie mamy teraz. Kiedy robi się ciepło, lód zanika, a gdy robi się chłodniej - rozrasta się. To samo mogłoby się stać z obecnymi lodowcami, ale wymagałoby to głębokiego ochłodzenia, np. o kilka stopni Celsjusza. Niestety, wydaje się to fizycznie niemożliwe, bo do powietrza wtłoczyliśmy zbyt dużo gazów cieplarnianych.
Czyli saniami już nawet przez część Bałtyku nikt nigdy nie przejedzie?
Kto wie, może Bałtyk będzie jeszcze regularnie zamarzał w Polsce za wiele tysięcy lat, gdy przyroda zdoła już wchłonąć nasze nadwyżki CO2, ale to już jest wróżenie z fusów.
Gdzie pan w ostatnim czasie obserwował żyjące lodowce?
W każdym roku obserwuję lodowce w Arktyce, na Svalbardzie, Spitsbergenie i okolicznych wyspach. Ale bardzo lubię też Alpy. W zeszłym roku zabrałem do południowego Tyrolu całą rodzinę. Wszystkim bardzo się podobało i zakochali się w tym rejonie od razu.
Jest pan współautorem wydanej już pewien czas temu książki „Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu”. Po ostatnich miesiącach coś by pan do niej dopisał?
To trudne pytanie. W książce zawarliśmy pewną wizję przyszłości, która stanowi swoiste „political fiction”, choć nawiązujące do klimatycznych prognoz naukowców. Zastanawialiśmy się, co może nastąpić w roku 2030, czy 2050. Niestety, to, o czym spekulowaliśmy bawiąc się w proroków, na tę chwilę może się ziścić. Lata 2030 jako okres odbudowy po kryzysach lat 2020, drożyzna, konflikty, problemy z wodą.
Czyli miał pan rację.
Książka pisana była w 2019 roku, czyli jeszcze przed pandemią, która dopiero się zbliżała. Mówiąc szczerze, na razie nic bym tam nie poprawiał, ponieważ wygląda na to, że zarysowany tam scenariusz, a przynajmniej jego część, ma szansę się rzeczywiście wydarzyć. Trzeba poczekać jeszcze ok. 20-30 lat. Wtedy będę mógł stwierdzić, czy trafiliśmy z naszymi „prognozami”.
Podobno rozmawia pan z lodowcami.
To prawda. To czasami przybiera postać niemal normalnej rozmowy. Gdy chodzę w samotności po lodzie, to czasem rozmawiam sam ze sobą, albo mówię do lodu. Pytam, co tam słychać i jak on się czuje w tym roku. Z zewnątrz mogłoby to wyglądać na jakieś mistyczne doświadczenie, ale ja w ogóle nie jestem osobą nastawioną na tego typu doznania. Ale jest też drugi rodzaj rozmowy. Gdy wsłuchuję się w te trzaski, chrupanie lodu pod butami, w szum wody roztopowej, a przede wszystkim gdy prowadzę badania i interpretuję wyniki, to jest trochę tak, jakby lodowiec opowiadał mi pewną historię. Mówi mi wtedy o tym, co było kiedyś, co się dzieje teraz i co może się zdarzyć w przyszłości, gdy lodowiec już całkowicie zniknie.