Magdalena Merta: Sposób, w jaki Rosjanie potraktowali ciała naszych bliskich, był ohydny i haniebny. Niektórym w płucach gaszono niedopałki
- Miałam więcej szczęścia niż większość rodzin. Po pierwsze w trumnie było ciało mojego męża. Po drugie – nie było tam nikogo innego - mówi Magdalena Merta, wdowa po Tomaszu Mercie, w rozmowie z Anitą Czupryn.
Jakim zdaniem określiłaby Pani ostatnie osiem lat?
Był to czas rozpaczy i tęsknoty, ale też czas usilnej walki o godne pochowanie mojego męża i o prawdę smoleńską. Chyba te określenia najbardziej pasują do ostatnich ośmiu lat.
Przyniosła ukojenie pewność, że w grobie spoczywa ciało Pani męża?
Z pewnością był to wielki przełom i moment, od którego zrodziło się we mnie poczucie, że zachowałam się jak trzeba. Upewnienie się co do tożsamości i godne pochowanie z całą pewnością przynosi dużą ulgę. Oswaja śmierć, oswaja żałobę. Ponieważ to, co zafundowali nam Rosjanie, sposób, w jaki traktowali ciała naszych bliskich było ohydne i haniebne.
Ta żałoba – mówiła Pani – była nienormalna.
Ona do dziś nie jest normalna. Wciąż nie znamy przyczyny, dla której zginęli nasi bliscy; tak naprawdę nie wiemy, co się stało.
Może jest jakiś obszar, który zbliżył Panią do wiedzy o tym, co się stało?
O, myślę, że wszyscy się zbliżyliśmy na tyle, na ile było to po dziś dzień możliwe. Po pierwsze, zostały wyjaśnione, czy skorygowane, wszystkie przeinaczenia i matactwa zawarte w raporcie MAK, Millera, a potem w raporcie Laska. Od pewnego momentu, nie wiedząc, jaki był przebieg katastrofy, zaczęliśmy wiedzieć, jak na pewno nie było, jakiego przebiegu ona bez wątpienia nie miała. To były właściwie mrówcze czynności, nawet nie specjalnie skomplikowane, jak skorygowanie, że wartości liczbowe zapisane w źródłach różnią się od tych, które się znalazły raporcie. Albo że tam, gdzie Rosjanie na mapie wskazują strefę wybuchu, Miller zamienia ją na „strefę pożaru”. Nie było to wiec nic trudnego, wystarczyło mieć dobrą wolę i uczciwość, a nie chęć pracy na polityczne zlecenie. To już jest wiadome.
Dlaczego w tak drobnych rzeczach…
… nie zachowano należytej rzetelności? O to trzeba pytać tych, którzy tej staranności nie wykazali. Myślę, że była to pochodna panującej atmosfery politycznej. Podobnie, jak był nią histeryczny niemal sprzeciw wobec ekshumacji. Myślę też, że ci, którzy tak drapieżnie zabraniali rodzinom prawa do ekshumacji, wiedzieli, co robią. Wiedzieli, co my tam znajdziemy.
Co Pani znalazła?
Miałam więcej szczęścia niż większość rodzin. Po pierwsze w trumnie było ciało mojego męża. Po drugie – nie było tam nikogo innego. Po uprzątnięciu tego, co nie powinno się tam znajdować, mogłam Tomka godnie pochować.
Co nie powinno się znajdować?
Nie chcę o tym mówić. Nie było to aż tak drastyczne, jak gaszone w płucach niedopałki; nie było objawów aż takiego zbydlęcenia w postaci profanacji zwłok. Raczej niechlujstwo niż zła wola. Ale nie chcę epatować makabrą. Wystarczy, że my musimy z tym żyć.
Zmienił się klimat, zmieniła się sytuacja polityczna, możliwe było prowadzenie śledztwa w taki sposób, że rozbudziło ono nadzieje rodzin, ale też wielu Polaków. I co teraz? Wiemy że na ósmą rocznicę raportu nie będzie.
Za wcześnie mówić o raporcie również dlatego, że wciąż trwają bardzo intensywne badania; one nie zostały zakończone. Żmudność i długie procedury w dużej mierze wynikają z marnego dostępu do dowodów. Rosjanie ani nie oddali nam wraku, ani nie zgodzili się na wyjazd do Rosji członków zespołu badającego katastrofę, aby zbadać szczątki wraku na miejscu. Użyła pani słowa „śledztwo”, ale śledztwo prowadzi prokuratura. To prokuratura szuka winnych i prowadzi postępowanie w sprawie spowodowania śmierci. Zespół ekspercki ma odpowiedzieć na pytanie o przyczyny katastrofy i nie szuka odpowiedzialnego za to. To są dwa różne zadania.
Powszechne odczucie dotyczy śledztwa smoleńskiego w ogóle.
Ale czym innym jest śledztwo prokuratorskie, a czym innym badanie katastrofy przez ekspertów.
Wielokrotnie wyrażała Pani obawy, że póki do Polski nie wróci wrak samolotu, póty prawdy nie poznamy.
Obawiam się, że pozostaniemy w kręgu bardziej lub mniej wiarygodnych hipotez, że do ostatecznych rozstrzygnięć jednak potrzebowalibyśmy twardych dowodów. Rzeczywiście nieufnie odnoszę się do badania katastrofy samolotu bez samolotu. Dziś zapewne mamy do dyspozycji lepsze metody, także odpowiedź na moją wątpliwość co do tego, że Amerykanie w Lockerbie zebrali około dwóch milionów kawałków samolotu i że pewnie łatwiej nam bez tego dowodu pracować. Eksperci zapewniają, że wyjaśniano katastrofy bardziej skomplikowane i jeszcze mniej rozpoznane poprzez dowody niż ta, jaka miała miejsce w Smoleńsku. Pamiętajmy też o tym, że nie jest tak, iż nie ma ani kawałka tupolewa w Polsce. Przez ten pierwszy okres, kiedy nikt tego nie pilnował, każdy, kto chciał, mógł sobie przywieźć dowolnie dużo szczątków i część ludzi szczęśliwie to zrobiła. A potem – jeszcze szczęśliwiej – nie przyznała się do tego wojskowym prokuratorom, bo wtedy zostałoby to im odebrane i zwrócone Rosjanom. Zgłaszało się do mnie sporo osób z pytaniem, co mają zrobić z fragmentami samolotu, które wzięli tuż po katastrofie, będąc w tamtej okolicy, bo nikt o to nie dbał, nikt tego nie pilnował.
Co im Pani mówiła?
Zalecałam dwie rzeczy. Po pierwsze, mówiąc kolokwialnie – morda w kubeł. Czyli, aby się nie przyznawali, że to mają, bo każdy, kto przyznał, a byli tacy, na przykład dziennikarze z „Gazety Polskiej”, dostawali polecenie wydania dowodu rzeczowego – tak to się chyba w prawniczym języku nazywa. Odbierano im ten przedmiot i wysyłano do Rosji. A zatem: po pierwsze milczeć, a po drugie poczekać do lepszych czasów. No i te lepsze czasy właśnie mamy i myślę, że dużo tych elementów mimo wszystko zostało w rękach polskich, mimo pieczołowitych starań Prokuratury Wojskowej, żeby pozbawić tego Polaków, a oddać nad tym całkowitą kontrolę Rosjanom. Na pewno więc nie jest tak, że w Polsce nie ma żadnych przedmiotów związanych z katastrofą. To nieprawda.
Dlaczego, Pani zdaniem, Rosjanie nie chcą oddać wraku? Co ukrywają?
No właśnie. To domniemanie w pierwszym odruchu, że nie mają czystych rąk, albo że wręcz mają krew na rękach, brało się z postawy, jaką przyjęli. Jeśli ktoś nie chce niczego ukrywać, to nie zachowuje się arogancko, nie kłamie, nie mataczy. Może być tak, że ten wrak nie trafi tutaj, bo Rosjanie obawiają się, co można by z niego wywnioskować. Ale być może to już jest tylko złośliwa postawa pokazywania, że jest się silniejszym. Mam obawy o to, że w tamtym pierwszym momencie ten wrak nie trafił do Polski dlatego, że Polacy go nie chcieli, że się o niego nie upomnieli. Że premier Tusk tak bardzo spieszył się na wrakowisko, żeby stanąć tam z Putinem przed przybyciem Jarosława Kaczyńskiego, że zapomniał pomyśleć, czego może oczekiwać od Rosjan. Z bolesną zazdrością patrzyliśmy, jak postąpił rząd holenderski po zestrzeleniu samolotu w Donbasie. A to nawet nie był holenderski, tylko malezyjski samolot. Obserwowaliśmy władze państwa, które istnieje nie tylko teoretycznie, ale naprawdę. Które troszczy się o swoich obywateli, a nie o Rosjan, nie o rosyjski interes. Myślę, że w tamtym momencie, tuż po katastrofie, mogliśmy od Rosjan otrzymać dużo więcej. Paweł Kowal, który był wtedy w Smoleńsku, bo przywoził stamtąd ciało prezydenta, powiedział, że dostalibyśmy wszystko, czego byśmy w tamtym momencie zażądali. Kamery wszystkich telewizji świata były nakierowane na Smoleńsk i Rosjanom byłoby niezręcznie, gdyby nam czegoś odmówili. Ale jeżeli na pytanie, czego Polacy oczekują, Polacy odpowiedzieli: „A czego możemy oczekiwać?”, to oczywiście inicjatywa w całości przeszła w ręce rosyjskie. A potem było już tylko trudniej. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo ta katastrofa była niewygodna dla poprzedniej polskiej władzy i jak bardzo nie chciano się nią zajmować.
Dlaczego była niewygodna dla poprzedniej władzy?
Jest to dla mnie niezrozumiałe, ale poziom emocji i to nie naszych emocji, bo one są oczywiste, ale tych związanych z tym, co się stało, jest dla mnie wielką tajemnicą. Istnieje cała grupa ludzi, którzy daliby sobie rękę uciąć, że w Smoleńsku nie było żadnego zamachu. Ale nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, dlaczego im tak zależy, żeby go nie było? Jaki macie w tym interes? Albo był zamach, albo go nie było, rzeczywistość od tego niewiele się zmieni. A jednak panuje ta szalona, histeryczna wręcz potrzeba zaprzeczania. Jakby to, co się wydarzyło w Smoleńsku było ich osobistą sprawą. Ładują w to tak wielkie emocje, jakby czuli się zobowiązani, żeby mieć na ten temat swoje zdanie. Kiedy mnie pytają, czy w Smoleńsku doszło do zamachu, czy wypadku, uczciwie odpowiadam: nie wiem. A oni wiedzą. Tusk, zdaje się już 15 minut po katastrofie wiedział, że zawinili piloci. Oni wiedzą i z zapałem godnym lepszej sprawy będą się przy takiej czy innej wersji upierać, jakby była to sprawa absurdalnie mocno dla nich ważna. Myśmy tam stracili bliskich.
To jest ważna sprawa dla wszystkich Polaków.
Dlaczego oni tak nie lubią wersji zamachu – nie wiem. Akurat z Donbasem się pogodzili. Wiadomo, że Rosjanie gorsze rzeczy robili. Może to jest ta sama zajadłość, ta sama ścieżka myślenia, która przyświecała kiedyś kłamcom, którzy kłamstwo katyńskie wpisywali w podręczniki szkolne. Może to jest ten sam typ umysłu.
Chcę zapytać Panią o pomnik upamiętniający katastrofę smoleńską, który ma zostać odsłonięty 10 kwietnia.
A co pani chciałaby usłyszeć?
Nie mam określonej tezy na to, co chciałabym usłyszeć. Chciałabym wiedzieć, czym on dla Pani będzie.
Wiem, że jest spełnieniem oczekiwań bardzo wielu rodaków i w tym sensie cieszę się, że jest. Zawsze jednak uważałam – i nie jest to moja teza, ale Andrzeja Melaka, który postulował kiedyś, żeby Poniatowski wrócił na swoje historyczne, przedwojenne miejsce, czyli na Plac Piłsudskiego przed Pałac Saski, którego resztki dziś mamy w postaci Grobu Nieznanego Żołnierza, zwalniając miejsce na inny pomnik. I mnie się ten pomysł bardzo podobał. Bardzo pozytywnie zareagowałam na wizję pomnika światła. To była zresztą idea, która wiele osób zachwyciła, i z lewa, i z prawa, i z każdej strony. Ten pomnik podobał się i Marcie Kaczyńskiej, i Małgorzacie Szmajdzińskiej, i Pawłowi Dereszowi, i mnie – Magdzie Mercie. Nie było tu sporu. Ale nie chciał go zarząd Warszawy i właściwie dlatego nie powstał. Ten pomnik nie zaburzałby przestrzeni, nie wchodziłby twardo, materialnie w przestrzeń Krakowskiego Przedmieścia. Symbolizowałby tych, którzy odeszli, a jednocześnie tę wielką wspólnotę narodową, która się tam narodziła, w miejscu, gdzie duch tych, którzy odeszli jednoczył i budził naród. W dzisiejszej Polsce obserwujemy odrodzenie poczucia tożsamości. W głównej mierze zawdzięczamy to z jednej strony Żołnierzom Wyklętym, to oni dziś prowadzą nas swoim bohaterstwem, swoimi potwornymi losami, dostarczają drogowskazu w naszym pojmowaniu tego, kim jesteśmy jako Polacy, jako naród. A z drugiej strony zawdzięczamy to właśnie Smoleńskowi – że okoliczności tej śmierci, pielgrzymka do Katynia, cel podróży nigdy nie osiągnięty, ta krzywda, jaka spotkała ich, a potem nas, zidentyfikowała z Polską i z jeszcze jednym smutnym elementem polskiej historii bardzo dużo głównie – Bogu Najwyższemu dzięki – ludzi młodych. Ponieważ to przebudzenie w dużej mierze dotyczy młodych ludzi.
CAŁY WYWIAD W PIĄTKOWYM WYDANIU "POLSKI"
POLECAMY: