Odkąd osiadłem na wsi, moja kariera ruszyła z kopyta. Może coś tu w powietrzu jest? - zastanawia się Maciej Maleńczuk, który od 10 lat mieszka na Podkarpaciu, w Jodłowej i mówi, że to najpiękniejsze miejsce na Ziemi.
Co czuje dziewiętnastolatek, który w 1980 roku za odmowę służby wojskowej słyszy wyrok dwóch lat więzienia? Dumę czy przerażenie?
Radość czułem, bardzo zadowolony byłem. A i tak zyskałem, bo jakby mnie skazali po wybuchu stanu wojennego, to bym dostał „piątkę”. Strachu nie, bo byłem z osiedla, zaprawiony w bójkach, umiałem operować w grupie. W socjalistycznej ojczyźnie każdy miał w ręku łopatę i każdego przynajmniej raz zamknęli, więc nie byłem taki znowu wyjątkowy. Wolałem dwa lata w pierdlu niż dwa lata w kamaszach, bo dopiero to złamałoby mi kręgosłup. Słyszałem, jak się w woju socjalistycznym traktuje „świeże mięso”, taki jeden hipis mnie instruował, co potem wstąpił do ZChN. Cały mój organizm buntował się przeciwko temu, żeby dać się wtłoczyć w ten system. Dwa lata pod celą, zamiast dwóch lat pod bronią, to był dla mnie czysty zysk. Nie po to wyp…łem z siódmej czy ósmej szkoły, żeby dać się zamknąć w mundur. Przy tym więzienie wydawało mi się oazą wolności. Gruby zeszyt wierszy tam napisałem. Po trzech latach spaliłem, bo były do dupy. Spaliłem, żeby komuś to w ręce nie wpadło, bo by był obciach.
I ta skłonność do buntu wlecze się za Maleńczukiem do dziś.
I czasem życie utrudnia. Ale chamstwo w państwie jest i nie można udawać, że cacy, jak mamy nieustającą wojnę mądrych z głupimi. Chwilowo głupich jest więcej. „Sztuki bata chamstwu nie żałować”, sztuka powinna chłostać.
Maleńczuk, o znanej reputacji człek, sprowadził się do Jodłowej, między lud bogobojny. Jak lud przyjął takiego, co nie sieje, nie orze, z kurami nie wstaje i na sumę nie chodzi?
Z kłonicą pod bramą nie stoją, ale ksiądz mnie nie lubi. Chyba z wzajemnością. Kiedyś przychodzili od niego posłańcy, dostawali po sto złotych, to potem leciał do mnie z zaświadczeniem wpłaty. Wtedy jeszcze zgoda była, ale kiedyś coś w telewizji chlapnąłem niepotrzebnie i urwało się. A dziesięć lat temu, jak się do Jodły sprowadziłem, to byłem człowiek mało znany albo nieznany. To czasem ktoś popatrzył na mnie, w głowę się podrapał, zadumał: skąd toto i po co tu przyjechało. Wtedy byłem gwiazdą spadającą, kryzys twórczy, rozpaczliwe grzebanie w swoich starych tekstach i nie tylko swoich. Na początku to ja chodziłem po domach i prosiłem o drewno do kominka. Wyciągałem z kieszeni pięć dych, machali rękami, że za dużo, ale parę szczap dawali. Ciekawa rzecz: jak pytałem, skąd wziąć drewno, nikt nie potrafił powiedzieć. A wszyscy mieli. Konsternacja: nie wiadomo, skąd drewno na wsi. To jakby zapytać na Śląsku, skąd wziąć węgiel i nikt nie wie. Na początku ktoś zajrzał, rzucił, że źle teren ogrodziłem, a przecież nie ja grodziłem, kupiłem już takie. Starałem się problem rozwiązywać koncyliacyjnie. A miedza, to tutaj ważna rzecz. W Jodle cudowna rzecz jest: tu się ludzie nie grodzą, w głowach mają, co moje, a co twoje. Łazi im czasem coś obcego po obejściu, to niech łazi. Ludziom nic nie ginie. No tak, piła łańcuchowa mi się gdzieś zapodziała, ale chyba ją komuś dałem po pijaku, bo się bałem tego przedmiotu. Dobrze jest, już nawet obce psy na mnie nie szczekają. Już nawet zdjęć sobie ze mną nie robią, jak z misiem na Krupówkach. Sąsiad z drugiej strony wsi namalował mi portret, fajny zupełnie, tylko trochę nos mam kulfoniasty.
Przed czym ta ucieczka do Jodłowej? I dlaczego właśnie tu?
Znalazłem ogłoszenie. Fajne miejsce, w fajnej cenie, dlaczego nie? Taka Warszawa, to mała przestrzeń, człowiek o człowieka się cały czas ociera, a co drugi to wróg. Jednemu w mordę dałeś, od drugiego dostałeś, za dużo wyjeb…nich chodzi po mieście, cały czas się człowiek na takich natyka. A tu nie! Tu ludzie mają do siebie zaufanie, kłaniają się sobie z rana. Jak dostałem kredyt, kupiłem tę chatę, to byłem szczęśliwy, bo zawsze się gdzieś tułałem. I po dziesięciu latach dalej jestem szczęśliwy z tamtej decyzji. Dostatecznie daleko od Krakowa, żeby nie być narażonym na inwazje znajomych i miejskie złodziejstwo. A przed czym ta ucieczka? Jodła mnie uratowała, byłem w fatalnej formie, fizycznej też, zacząłem widzieć oznaki starzenia, nie lubiłem siebie w tamtym czasie. Chyba od samego siebie chciałem uciec. Jodła mnie postawiła na nogi, czasem spędzam tu sam całe tygodnie. Jak tu zjechałem, miałem pusty łeb i czarną duszę, ani literki z sensem nie potrafiłem postawić. Myślałem, że to już mój ostatni koniec. A tu napisałem mnóstwo wierszy, mnóstwo dobrych przekładów zrobiłem, kupiłem taką grubą księgę z tekstami Wysockiego, myślałem, że łatwe będą w przekładzie, bo to Rosjanin, pewnie chlał i bił żonę, swój chłop. Łatwo nie było, ale i tak cały stół papierem zawaliłem. Każdemu upadającemu twórcy taką Jodłę polecam, bo to jak drugie życie. Odkąd osiadłem na wsi, moja kariera ruszyła z kopyta. Może coś tu w powietrzu jest?
Nie ma tęsknoty za wielkim światem, czerwonymi dywanami, ściankami?
Wszędzie tam już byłem. I nie chciałbym zostawać na stałe.
Co Maleńczuka wk...a? Chyba od urodzenia?
Od urodzenia, to nie. Przez pierwsze kilka lat grzeczny byłem, w harcerstwie, na pochody pierwszomajowe chodziłem, mamusia komunistką była. A potem zaczęło mnie wk…wiać, że każdy mi mówi, jak mam żyć. I do dziś mówi. A ja widzę w nim chama. I wiem, że nie ma wobec mnie żadnych ciepłych uczuć, ale poucza. I patrzy na mnie jak na glistę, a ja nienawidzę tej pogardy. Lubimy gardzić, chyba to nasza cecha narodowa, stąd tak łatwo o rasizm i wszelką nietolerancję.
Bunt wylał się na scenę. Stąd ta tendencja do komentowania rzeczywistości? Stąd „Vladimir”, „Sługi za szlugi”, „Hymn Pisu”, „Fajnie”?
Może to bunt, może przejaw obywatelskiej świadomości. Nie lubię tych ludzi. Przekonani są, że za pomocą paneli, tajemnych zebrań i nasiadówek będą sterować tym, jak ma myśleć Polak. I jak żyć. I - co gorsza - im to wychodzi. To wziąłem i zrobiłem to samo: będę sterował za pomocą pieśni, bo lud potrzebuje pieśni. Akurat od tego do Jodły nie uciekłem, nie wyobrażam sobie życia bez telewizji i Internetu, chcę wiedzieć, co się dzieje. A dzieje się nie najlepiej, więc mnie to wk…a, więc to moje wk…nie przelewam na papier.
Święta bożonarodzeniowe to dla zbuntowanego pewnie przekleństwo.
Dlaczego? Zjeżdża małżonka, gotujemy wielki gar różnych rzeczy, siedzimy tych parę dni, oglądamy telewizję i wpieprzamy to, co nagotowaliśmy. Czyli normalnie, jak w całej Polsce. Na pasterkę już nie idę, na pasterkę chodziłem, jak byłem młody. Żeby panny wyrywać. Moja wigilia zupełnie normalna. Nawet bardziej niż normalna, bo małżonka nie pozwala nikomu jeść do pierwszej gwiazdki. Jak ma być post, to na poważnie. Pilnuje tego, jak cholera. No dziecko może coś tam zjeść, mi nie pozwala, dla dorosłych dopiero po zmroku stawia na stół gar barszczu i inne takie. Zero mięsa, ryba owszem. A ja akurat tego dnia mam cholerną ochotę na mięso, choć na co dzień specjalnie ścierwojadem nie jestem. I zero alkoholu. Z tym się zgadzam, dostatecznie dużo jest w roku dni, żeby się nawalić jak świnia, tego jednego dnia można się powstrzymać.
No, nie: Maleńczuk religijny.
Nie z powodów religijnych. Z przyczyn zdrowotnych i żeby sobie samemu udowodnić, że człowiek jest w stanie nad sobą zapanować, jak trzeba.
W dzieciństwie świąt nie było?
Mama była partyjna, ja byłem zindoktrynowany, cały czerwony byłem. W harcerstwie działałem i dobry w tym byłem. Pierwszy maja z entuzjazmem, „naród z partią” i szturmówki. Jeszcze w podstawówce, jak zacząłem rozmawiać z dorosłymi, zrozumiałem, że to jednak nie jest to. Szlag trafił mój zdeklarowany socjalizm. Zobaczyłem, że ten świat jest brudny, że w bloku pełno niesprawiedliwości, że w każdym domu rodzice nap…lają dzieci, aż im pręgi na plecach wyłażą, że mężowie nap…lają żony, że wszyscy, wszędzie i wszystko kradną. I że wszyscy to wszystko traktują jako normalne. Jak wreszcie zobaczyłem i pojąłem to wszystko, to i z socjalizmem, i z religią mi przeszło.
No i ten bunt do dzisiaj Maleńczuka napędza?
Chyba muszę mieć przeciwnika. A moim głównym przeciwnikiem jest uzależnienie od alkoholu. I nie tylko moje, całego społeczeństwa. Bo Polak musi? Nawet jak ma dość, to będzie chlał, póki flaszka na stole. Który alkoholik zdobędzie się na to, żeby niedopitą flaszkę wylać do zlewu? A ja tak już zrobiłem setki razy. Chociaż uzależniony jestem, jak wracam z trasy, to potrafię jeszcze ze dwa dni piwkować. Odzyskuję przytomność umysłu jak trzy dni nie piję. I muzyka mnie napędza. I maryha też trochę. I saksofon. Wiem, że jak będę uparcie ćwiczył, to w końcu zagram jak nikt inny.
Kiedy Maleńczuk będzie składał życzenia noworoczne „Urbi et orbi”, to czego będzie życzył? Sobie też? I czego w życiu żałuje, a czego się boi?
Będę sobie życzył jechać do Nowego Jorku albo Montrealu, gdzie jest taki tygiel artystyczny. Zawsze tego chciałem. A może do Rumunii albo do Maroka. Nie turystycznie, tylko muzycznie. Potrzebuję „świeżej krwi”. Za innych nie życzę, niech każdy życzy sobie indywidualnie. A żałuję kilku „libidalnych tang”. Jakbym miał to zrobić jeszcze raz, to z kim innym. Jedyne moje lęki związane są z dziećmi. Żeby im w życiu dobrze było. Bardzo bym nie chciał, żeby zakosztowały wojny.
No, rzadko objawia się Maleńczuk rodzinny.
Moja małżonka dość dobrze tego pilnuje. I niechętnie zgadza się na moje publiczne zdjęcia z dziećmi. O to zawsze jest piekło, więc nie napieram. A moje dzieci są bardzo niezależne.
Po tatusiu?
Po mamusi też. Żyją w swoim świecie, do nich do pokoju się puka. Co ja rozumiem, że nie jest się potrzebnym cały czas, można na parę dni w trasę wyjechać albo w Jodłowej pograć na saksie. Moim rodzicom mogę być wdzięczny za to, że dawali mi dużo wolnego czasu i nie wpier…li mi się w życie za bardzo. Mogłem sobie tygodniami nie chodzić do szkoły, łba mi za to nie urywali. I za to im dziękuję.
Córki pewnie wolałyby tatusia - prezesa niż tatusia - nieobliczalnego estradowca.
Przyjmują tatusia, jak pogodę: patrzą za okno i myślą z rezygnacją: znowu pada deszcz. I co na to poradzą? Nawet jak tata głośno puści w domu jazz. Nie lubią, jak im się za bardzo w życie wp…lam. Proszą mnie tylko, żeby nie uświetniać kolejnej szkolnej uroczystości. Kilka uświetniłem, a potem musiały się zmagać z docinkami. Na początku były sugestie: tato, daj już spokój. A jak się ostatnio okazało, że kolejna ich szkoła mnie zaprosiła, to wybuchł w domu bunt, poważny protest był: nie i koniec. A ja chciałem. No i musiałem szkole powiedzieć, że nie mam terminu.
W którym kierunku teraz pchnie życie? Bo niespokojny duch nie da usiedzieć w kapciach na fotelu.
Na razie pcha w jazz. Taki „Jazz for idiots”. Czego jeszcze chcieć? Czego może chcieć 55-letni facet, zjechany przez wódę? Może chcieć żyć po swojemu.