Za chwilę wyjeżdżacie do Niemiec na galę, podczas której zostaną ogłoszone wyniki konkursu Conrad Dietrich Magirus Award...
K.G.: Bierzemy udział w tym konkursie za sprawą konkretnej akcji, która została zgłoszona i komisja wybrała nas do pierwszej dziesiątki na świecie. Przede wszystkim to zdarzenie musi się czymś wyróżniać na tle innych i musi spełniać kilka punktów regulaminu, aby je rozpatrywać. To musiał być zespół działań, dzięki którym ta akcja się powiodła. Często w ścisłym finale są duże i bardzo spektakularne akcje, natomiast nasza jest raczej lokalna, ale wyróżnia się tym, że doprowadziła do „zazębienia” się działania wielu osób w danym momencie. Pierwsza dziesiątka świata... Nadal ciężko w to uwierzyć.
Czy pamiętacie przebieg tej akcji?
A.D.: Zgłoszenie wpłynęło tuż przed 22.00. Paliło się mieszkanie w Zielonej Górze, przy ulicy Ogrodowej, na balkonie znajdowała się kobieta z odciętą drogą ewakuacji. Później standardowa procedura. No i tak się złożyło, że to my pierwsi wjechaliśmy drabiną na podwórko. I mieliśmy dużo miejsca, aby rozstawić sprzęt i wybrać dogodną pozycję, bo każdy wie, jak wyglądają dziś osiedla, gdy wszyscy postawią auta na parkingach. Wielkie ukłony dla naszego kierowcy, ponieważ to był „majstersztyk”, to co zrobił na miejscu. Po rozstawieniu, nie zastanawiając się długo, weszliśmy z Grzegorzem do kosza i „zdjęliśmy” te kobietę.
Wówczas działacie intuicyjnie czy też myślicie o ryzyku?
K.G.: Każdy ratownik na świecie jest przygotowany na to, że coś takiego może się zdarzyć i że będzie musiał podjąć ryzyko. Przyjmując taką rolę społeczną, ratowania ludzi, liczy się z tym, że będzie również narażał swoje życie. Nie mówię, że trzeba poświęcać się całkowicie. Najważniejsze to umiejętna ocena. Wiadomo, że nie skoczymy do płonącego mieszkania, bo zginiemy, nawet jeśli ktoś tam będzie, ale zawsze robimy wszystko i do końca, aby ludzi uratować.
Gdy przychodzi młody pracownik, to starsi koledzy często opowiadają anegdoty?
K.G.: Na pewno pamięta się wszystkie akcje, w których braliśmy udział i tego nie da się z głowy wymazać. Staramy się czasem zamienić je w żart, aby się przed tym obronić. Aby to nie zablokowało w przyszłości naszych działań. Ludzie oglądają filmy i myślą, że my ratujemy osiemnastoletnie blondynki w pełnym makijażu.
Czy zdarzyło się, ze któryś z Was powiedział nagle: „Nie, to nie dla mnie. Nie damy rady”?
K.G.: Nie.
A.D.: Jeszcze nie
G.D.: Gdy wracamy z akcji, jesteśmy raczej emocjonalnie podbudowani. Są oczywiście tragiczne zdarzenia, na które my nie mamy wpływu. Wypadki komunikacyjne odciskają największe piętno na młodych strażakach, ponieważ ich skutki są często tragiczne.
W tej konkretnej akcji udało się uratować kobietę uwięzioną na balkonie, ale nie zawsze koniec jest szczęśliwy...
A.D.: Zdarza nam się dojechać w chwili, gdy ofiara jeszcze żyje, ale na naszych rękach umiera. Zdarzało nam się widzieć, jak osoba odchodzi... Mimo to trzeba grać „twardziela” od początku do końca, przynajmniej na miejscu zdarzenia. Ten obraz jednak pozostaje w pamięci do końca życia.
G.D.: Później można zawsze popłakać w poduszkę.
Ostatnia Wasza głośna akcja to działanie przy wypadku amerykańskich żołnierzy...
K.G.: W pierwszej fazie okazało się, że mamy dwóch rannych żołnierzy. Musieliśmy się nimi zająć, byliśmy tam jako pierwsi. Zgłoszenie było niekompletne. Dopiero na miejscu jednak okazało się, że są to materiały wybuchowe. Szybko musieliśmy podjąć decyzję o wyznaczeniu „bezpiecznej strefy” dla osób postronnych. Auta stojące w korku musieliśmy stale wycofywać. Oddalaliśmy się od tych pocisków, ponieważ było realne zagrożenie wybuchu. Jeden z ładunków uszkodził się w trakcie wypadku i to potęgowało owe zagrożenie. Była to zdecydowanie nietypowa akcja.