Leszek Długosz: Mam poczucie zachwiania starego porządku
W sobotę, 23 marca, zmarł słynny poeta i współtwórca kabaretu Piwnica Pod Baranami. Składając mu hołd, przypominamy wywiad z aktorem, którego udzielił naszej redaktorce Julii Kalębie w 2020 roku.
Dużo jesieni w pana poezji.
Ale niech pani zauważy - i wiosny tam sporo!
I nawet wiosną gromada duchów na Plantach?
Ale to są przyjazne, lekkie duchy młodszych czasów. Cudownie wiosną przejść się z nimi Plantami. Możemy się spotkać i powrócić do tamtych dni, spotkań. Urocze zaproszenia do przeszłości.
Myślałam, że to są tęsknoty.
Są. Za czasem, za ludźmi, których utraciliśmy. Lubię otaczać się poświadczeniami spotkań z osobami, które poznałem, wydarzeń, w których uczestniczyłem. Rozmawiamy w pokoju pełnym rozmaitych podpowiedzi. Nie ma tu rzeczy kupionych. Są te, które dostałem. Po kimś zostały. Gdzie by nie spojrzeć: meble, obrazy, bibeloty, te drobiazgi są opowieścią o ludziach, o pewnych dniach, sytuacjach. W ten sposób próbuję oszukać upływ czasu.
Przez pamiątki?
Jeżeli coś mi wylatuje z pamięci, z emocji, tutaj mam poświadczenie: tak, oto było. Ach, to po kimś. Lubię poświadczenia własnej drogi życiowej, ale te rzeczy zawsze mówią o czymś jeszcze. Każda ma opowieść, coś tam do mnie mruga, coś szepcze. Nie chodzi o świadome kolekcjonerstwo. Ale jeśli dobieram sobie otoczenie, to staram się by składało się z przedmiotów, mebli, nieużyteczności, które dla mnie coś przechowują.
Rozumiem, bo sama lubię zostawiać takie rzeczy. Tylko że te pamiątki są czasem bardzo błahe.
Ale jeśli to przedmioty osobiste, to także znaczące. Ludzie mogą zostawić po sobie teksty, muzykę, film, zbiory, kolekcje i przedmioty, które raz są dobrem materialnym, a innym razem są dobrem sentymentalnym. W tym pokoju nie ma rzeczy cennych. Mogę spać spokojnie.
Pana wiersze i piosenki też są takimi pamiątkami. Pisze pan w obawie, że po tych pojedynczych chwilach, a może i latach, może nic nie zostać?
Powiedziałbym raczej: piszę z wdzięczności i zachwytu. Nie można dostać nic cenniejszego, jak trochę czasu. W czasie jest wszystko, czas to te wszystkie szanse, jakie były nam dane i jakie być może są przed nami. Robię to więc ze świadomością, że to, czego doświadczamy, nie wróci, więc lepiej przeżyć to pełniej. Po nas i tak przyjdzie inny świat, nie będzie on już naszym udziałem. Coś zostanie zachowane -nie wiem, w jakim internecie? Czy w muzyce, jaką dziś znamy? I w poezji, którą piszemy. Nie wiemy, co dla przyszłych pokoleń będzie ważne, co śmieszne. Tak więc nie ma się co specjalnie na zapas troszczyć. Natomiast w dłuższej perspektywie można ocenić, czy się ten swój czas, swoje szanse wykorzystało.
Jest pan dla siebie wyrozumiały?
Jestem surowym dla siebie krytykiem. I mam pełną świadomość rozmaitych niedociągnięć, błędów, niedoróbek. Ale co było, to było. Z tych, które mogę zrewidować , staram się wyciągnąć nauki.
Na przykład?
Do tej pory nie napisałem tej właśnie, tej najważniejszej książki.
To się da zmienić.
Tak więc hoduję przeświadczenie, że niektóre rzeczy są do naprawienia. Patrzę z zazdrością na młodych, na ich dzisiejsze szanse. Na ich obecne możliwości i myślę: cholera, nie załapałem się na to. To już poza moim zasięgiem. Ale, bądźmy poważni, czy jest ktoś, kto naprawdę wykonał cały plan, wszystkie zamiary? Przecież z góry nie wiemy, czy wybieramy najlepiej. A jaki mieć na to sposób? Nie wiemy, czy lepiej pozostać ostrożnym - a jeśli tak, to do jakiego stopnia? Rozsądnym - na ile? Na ile odważnym, zuchwałym, aby nie przesiedzieć w poczekalni życia. Ale decyzja zapada i - trudno. Wybierając jedno, nie możemy sięgnąć po drugie.
Czym się pan kieruje, podejmując te decyzję?
Własnym przeświadczeniem, że jestem w dobrej sprawie, w dobrym miejscu i że postępuję właściwie.
A ma pan poczucie, że urodził się w najlepszym możliwym czasie?
Wcale nie. Ale mam poczucie, że jestem szczęściarzem, ponieważ urodziłem się w czasach niezwykle dynamicznych, dramatycznych, które jednak bezpośrednio mnie nie dotknęły. Byłem za mały, żeby mieć świadomość tamtego czasu, byłem dzieckiem chronionym przed wojenną rzeczywistością. A potem przeżyłem ze świadomością młodego człowieka burzliwe powojnie i cały koszmar życia w komunie, następnie przełom. Dane mi było żyć w różnych światach, o różnych wartościach, a jednak w tle zachowało się przekonanie dość oczywiste - że bez względu na koniunkturę polityczną, panujące trendy i możliwe profity trzeba wybierać rzeczy proste, czyste, uczciwe. Nie ma rady - te czasy uczyły specyficznej postawy.
Dziś ma pan wrażenie przemijania pewnej epoki?
Mam niepokój. Poczucie zachwiania starego porządku, wartości. Ludzie zdobywają się na łamanie norm i przekraczanie granic. Boję się, że dokona to wielu zniszczeń i niepotrzebnych strat, po to tylko, żeby kiedyś do tych dawnych zasad powrócić.
Jaki czas byłby najlepszy?
Nie jestem naiwny. Każdej epoce towarzyszą własne niepokoje, a moje pokolenie zobaczyło ich po prostu sporą rozmaitość. Aż do teraz, gdy jednego dnia spada na nas pandemia, świat nagle staje w miejscu, wypróbowuje nas, a my znów nie wiemy, co dalej. W każdym razie nie szukałbym tego najlepszego czasu w latach, które idą.
Pisze pan o kruchości, niestałości. Dziś takie odczucia towarzyszą wszystkim.
Kiedyż były lepsze gwarancje? Oczywiście, dziś jest to skondensowane i wypowiedziane głośno. Jeszcze bardziej dociera do nas, kiedy te zagrożenia widzimy blisko, gdy pojawia się seria trudnych zdarzeń, nieszczęśliwy wypadek, choroba. A ja jestem z tą myślą w każdym czasie oswojony. Mam świadomość, że w każdej chwili mogę prysnąć. Tym bardziej że już sporo przeżyłem, najeździłem się po szpitalach i miałem dużo…
Szczęścia?
Prawda, że niektórzy mi to wmawiają. I jestem skłonny przyznać, że coś w tym jest. W czepku urodzony! Że mam tego rodzaju usposobienie, a nawet - jak słusznie pani powiedziała - szczęście, na co wskazuje lista sytuacji beznadziejnych, z których los mnie wywinął. To jest nawet niebezpieczne, nabrałem przeświadczenia, że jestem pod jakąś szczególną ochroną. Bo naprawdę już czarno na białym miałem wypisanych i trochę chorób, i innych nieszczęść. Jest taka piosenka szpitalniana, w której mówię, że trzeba się oswoić, po prostu z całą świadomością nacisnąć klamkę i powiedzieć światu: „dziękuję, to byłoby wszystko.”
Pan to mówi z taką lekkością.
Nauczyłem się takiej postawy od innych, ale i sam chyba mam skłonność, żeby nie dramatyzować niepotrzebnie. Efekt jest większy, kiedy o rzeczach poważnych mówi się z pewną dozą dobrze pojętej i dobrze eksponowanej lekkości niż z namaszczonym dramatem, powagą i śmiertelnym spojrzeniem. Przecież żadnego dnia - niezależnie od pandemii - nie wiemy, co się wydarzy. I nie ma na to rady. Więc staram się to przyjąć, zaakceptować w miarę możliwości bez poświęcania większej ilości wiaderek na łzy i ogłoszeń dramatów. Mówić lekko, jakby to było zupełnie oczywiste. Oczywiste, że istniejemy, i że w którymś momencie przestaniemy. To „kwestia dnia”.
Pana optymizm to też kwestia wiary?
I poczucia, że w tym wszystkim jest jakiś sens. Jestem skądś, po coś, w takim razie będę też gdzieś, po coś, do czegoś odwołany. I są to decyzje, które zapadają poza moją świadomością i mocą działania.
Na ogół jednak staramy się te myśli odsuwać.
Zamykamy je w milczeniu, w przykrywkach i grach. To nie jest myśl do zniesienia, ale biorąc ją pod uwagę, można tę daną nam porcję czasu wykorzystać pełniej, dynamiczniej, radośniej. Umiejmy się pocieszyć, ucieszyć. Na przykład dzisiejszym kolorem nieba, spacerem, choćby najmniejszym planem na „trochę do przodu”. Bez skupiania się na: już dzień minął. Już godzina nie ta. Już jesień. Już starość?
O to chciałam zapytać - bo właśnie jesień bywa u pana metaforą wieku.
Starość, stan dokonany, jest czymś tak oczywistym, opisywanym od zawsze, ale przyłapywanie się na tym procesie - to już jest inny odcień komplikacji. Wydaje nam się, że to kiedyś, że inni. I oto się dzieje: podchodzi, zniekształca. Odbiera ludzi. Niedawno pożegnaliśmy Wojtka Pszoniaka, wcześniej Ewę Demarczyk. To moi rówieśnicy. Z Wojtkiem byliśmy na jednym roku szkoły aktorskiej, przez rok prycza w pryczę dzieliliśmy pokój. Z Ewą dzieliliśmy małą scenę Piwnicy pod Baranami. Dla mnie to też takie osobiste dzwonki: o, wezwania są, powiedziałbym, już bliskie.
Jak się z tym mierzyć?
Wspomnieć to, co dobrego, jeżeli umiemy przywołać pod powiekami tamten czas. Usłyszeć znowu tamte głosy. Stuknąć się szkiełkami. Trochę zaśpiewać, trochę się roześmiać? Wzruszyć trochę, wzmocnić - najlepiej jakimś ulubionym kieliszkiem, i najlepiej w miłym towarzystwie. I zgodzić się, i uśmiechnąć. Nie znam lepszych metod! Myślę, że to dużo lepsza postawa niż kwaszenie się i nudzenie - siebie i innych - pretensjami, brakami albo niespełnieniami.