Lekarz i ratownik TOPR: Cuda się zdarzają. W górach i w szpitalu
Zwykłemu człowiekow trudno wyobrazić sobie, jak to jest patrzeć na śmierć kilku osób w tygodniu. A tak wygląda moja praca - mówi Maciej Mikiewicz, lekarz-rezydent z Oddziału Klinicznego Anestezjologii i Intensywnej Terapii w Krakowie, jednocześnie ratownik TOPR.
Który zachwyt był pierwszy: górami czy medycyną?
Górami. Góry były w moim życiu od zawsze. Urodziłem się w Zakopanem, mój tata był zawodowym ratownikiem TOPR-u; gdy byłem dzieckiem spędzałem z nim czas na lądowisku śmigłowca, w dyżurkach ratowniczych. Zdarzały się nawet wagary na Kasprowym Wierchu. Cały dom był przesiąknięty duchem gór, bo dziadek od strony mamy był lekarzem naczelnym GOPR-u (TOPR był wtedy wcielony w jego struktury); pisał książki o górach, brał udział w wyprawach himalajskich, m.in. na ośmiotysięcznik Dhaulagiri. Był też pierwszym Polakiem, który zdobył wszystkie czterotysięczniki w Alpach - wiele z nich w towarzystwie żony, a mojej babci, Heleny Hajdukiewicz.
Chodzi o Jerzego Hajdukiewicza?
Tak. Ale nie poznałem dziadka, zmarł przed moimi narodzinami. Natomiast postać taty - to był dla mnie największy autorytet. Imponowało mi, że lata śmigłowcem, ratuje ludzi w górach. Dzięki niemu było dla mnie naturalne, że chcę zostać ratownikiem.
A zainteresowanie medycyną?
Sam początek to dla mnie trudny moment: mój tata umiera na raka, mam wtedy 11 lat. Opiekuje się nim Sylweriusz Kosiński, wtedy jeszcze młody lekarz, dzisiaj docent, lekarz naczelny TOPR-u. Przychodzi do nas do domu, pokazuje mi, jak działa pompa infuzyjna, pulsoksymetr, inne sprzęty medyczne. To chyba wtedy zaczęło mnie to interesować. Połączenie gór i medycyny wydało mi się atrakcyjne. Zawsze wyobrażałem sobie pracę lekarza z sytuacją nagłego zagrożenia życia - ktoś jest bliski śmierci, a ja wiem, jak mu pomóc. Medycyna gabinetowa, spokojna praca za biurkiem, nigdy mnie nie interesowały. Na piątym roku zapisałem się do koła naukowego w Klinice Intensywnej Terapii prowadzonej przez prof. Jerzego Wordliczka i dr. Wojciecha Serednickiego. Bardzo podobało mi się ich podejście: to szpital kliniczny, którego celem jest m.in. uczenie studentów umiejętności praktycznych. Pozwalali nam wykonywać rzeczy, na które w innych klinikach mogliśmy tylko patrzeć. Spędzałem tu dużo czasu. Od tego momentu byłem pewny, że to moja droga. Zostałem.
Do TOPR-u kiedy pan trafił?
Mniej więcej dwa lata wcześniej. I bardzo się cieszę, że najpierw zostałem ratownikiem, a dopiero potem - lekarzem. Często zgłaszają się do nas lekarze, już starsi, którzy chcieliby ratować ludzi w górach. Ciężko jest im pogodzić pracę w szpitalu z przygotowaniami do egzaminów i cyklami szkoleń - niestety, wykruszają się. Praca w górach wygląda zupełnie inaczej niż w szpitalu czy w karetce - oprócz umiejętności lekarskich bardzo ważne są umiejętności górskie. Śmigłowiec może nas wysadzić przy poszkodowanym, ale za kilka minut przychodzi silny wiatr, duże zachmurzenie - i już nie może po nas wrócić. Grupa ratowników zostaje sama, a to może być trudny, wspinaczkowy teren. Osoba, która nie jest sprawna górsko, stanowi obciążenie dla ekipy.
Spowalnia ją?
Tak. Poza tym stwarza zagrożenie. Dodatkową kwestią jest to, jak wygląda medycyna w TOPR-ze: zatrudnieni tu ratownicy medyczni prezentują bardzo wysoki poziom umiejętności i wiedzy. W swoim zawodzie stanowią elitę. Trzeba mieć naprawdę wysokie umiejętności, wiedzę i opanowanie, żeby wnieść nową jakość w ich pracę. Ja się za takiego nie uważam, na pewno jeszcze nie teraz, ale ponieważ zacząłem od ratownictwa górskiego, mogłem na początku poświęcić TOPR-owi wiele czasu. Bo jedna rzecz, to się tu dostać. Druga, to zapracować sobie na zaufanie innych ratowników i móc uczestniczyć w najtrudniejszych akcjach.
Trzeba być świetnym?
Bez przesady. Wiem, jaki jest przekaz medialny, za kogo nas ludzie uważają.
Za półbogów.
Właśnie. Tymczasem dla sprawnej osoby, która się wspina, wie, jak poruszać się po górach, zna topografię - dostanie się do organizacji nie jest szczytem nie do zdobycia. Natomiast jej codzienność nie jest taka, jaką znamy z przekazów medialnych zilustrowanych pięknymi zdjęciami śmigłowca na tle majestatycznych tatrzańskich szczytów. Gdybym miał przywołać wspomnienie, które najbardziej oddaje charakter tej pracy, to byłaby pewna ulewna, wietrzna noc spędzona na Rysach. To było lato, dostaliśmy wezwanie od turysty, który pobłądził, schodząc z Rysów. Z Buli pod Rysami skręcił w prawo, w Żleb Orłowskiego. Nie mógł - jak to się często zdarza - poruszyć się ani w górę, ani w dół będąc uwięzionym w bardzo eksponowanym terenie. Wyszliśmy wieczorem, w grupie sześciu ratowników, próbując się do niego dostać. W pewnym momencie zaczął padać ulewny deszcz. Nie mogąc dojść do tego człowieka, czekaliśmy w trudnym terenie całą noc, do piątej rano, aż wzejdzie słońce i przyleci śmigłowiec. To był pierwszy i jedyny raz w życiu, kiedy byłem tak zmęczony, że zasnąłem na stojąco. Całą noc padał ulewny, zimny deszcz, byliśmy całkowicie przemoknięci. Czuć było spływające po plecach stróżki lodowatej wody. To jest dla mnie tak naprawdę kwintesencja ratownictwa. Nie to, co widzimy na filmach, pięknych zdjęciach. Tylko właśnie: noc, deszcz, zimno, wiatr.
A z bardziej spektakularnych akcji?
Resuscytacja Kasi, której serce zatrzymało się krótko po tym, jak została wyciągnięta z lawiny. Przez kilka godzin jej serce nie biło. W wietrzną noc, nie mogąc liczyć na przylot śmigłowca, klęcząc na noszach prowadziliśmy z kolegą ciągłą resuscytację.
Czyli jednocześnie wy ją resuscytowaliście, a inni ratownicy - ściągali nosze z nią i z wami?
Tak, my na niej klęczeliśmy, cały czas uciskając klatkę piersiową, a reszta ratowników ciągnęła nosze po stoku, przemieszczając nas razem z nią. Potem Kasia trafiła do Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej w Krakowie, temperatura głęboka jej ciała wynosiła 16,9 stopni. W gruncie rzeczy nie miała szans, żeby to przeżyć. Kolega, który brał udział w wyprawie powiedział, że jeśli ona to przeżyje, zacznie chodzić do kościoła. I wie pani co? Nie tylko, że przeżyła. Wyszła z tego bez szwanku. Ostatnio przebiegła maraton, to jest nie do uwierzenia.
Kolega zaczął chodzić do kościoła?
Oczywiście, że nie.
Cuda nie robią na was wrażenia?
Robią. Oczywiście. To są historie, których się nie zapomina.
Jakie jeszcze?
Młoda dziewczyna, którą ściągaliśmy spod Koziego Wierchu. Spadła z wierzchołka, po śnieżno-lodowym stoku na stronę Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wielokrotnie uderzyła przy tym głową o skały. Podlatując śmigłowcem, byliśmy przekonani, że lecimy po ciało. Okazało się, że życie jeszcze się w niej tliło, choć chwilę pózniej doszło do krótkiego zatrzymania krążenia. Przy takich urazach, w zimie, w hipotermii - nie miała szans. Wiedziałem, że jak z tego wyjdzie, trzeba będzie traktować to w kategoriach cudów. Wyszła.
Dlaczego spadła ze szczytu?
Pośliznęła się, było bardzo ślisko.
Nie miała raków?
Nie. Miała tylko raczki.
Wyjście na Kozi Wierch w zimie bez raków jest niefrasobliwością.
Muszę się zgodzić.
Czy większość waszych interwencji w górach bierze się z nierozwagi, przeszacowania swoich umiejętności, z głupoty?
Zdarza się, że w górach ludzie potrzebują naszej pomocy z powodu swojej nierozwagi, nieodpowiedzialności, nieprzygotowania. Zapuszczają się w zbyt trudny dla siebie teren, w nieodpowiednim obuwiu, po alkoholu. Ale to ewidentnie mniejszość przypadków. Większość to po prostu nieszczęśliwe zbiegi okoliczności. Czemu zrobiła pani takie oczy?
Myślałam, że proporcje są odwrotne.
Takie przypadki, o których pani mówi, są po prostu nagłaśniane przez media - i dobrze, bo należy ludzi ostrzegać. Z tego powodu rysuje się jednak nie do końca prawdziwy obraz naszej pracy. Uczciwie muszę jednak przyznać, że większość wypadków to tak zwana „niczyja wina”. Niefortunność losu. To jeśli chodzi o góry. Natomiast jeśli chodzi o sytuację tu, w Krakowie, w Centrum Urazowym Medycyny Ratunkowej i Katastrof - to gdyby nie alkohol, mielibyśmy dużo mniej pracy. Wypadki komunikacyjne, pobicia, upadki z wysokości - koincydencja z wypitym wcześniej alkoholem jest porażająca. Nie mówiąc o przewlekłych skutkach picia alkoholu, a pacjentów z ostrym zapaleniem trzustki czy niewydolnością wątroby przecież też tu leczymy.
Znalazł się pan kiedyś w górach w takiej sytuacji, że myślał pan: to już koniec?
Raz. W helikopterze. To była wyprawa do Doliny Małej Zimnej Wody, na Słowację; koledzy z Horskiej Zachrannej Sluzby poprosili nas o pomoc. Tego dnia bardzo wiało, były ciężkie warunki. Gdyby chodziło o zwykłą, skręconą kostkę, to nawet byśmy się nie zastanawiali, czy wylatywać. Ale tym razem gra toczyła się o ratowanie życia; mieliśmy informację, że kobieta jest w bardzo ciężkim stanie. Pilot - bo decyzja należy do niego - stwierdził, że próbujemy. Rzeczywiście, wiatr był silny, ale dość długo wszystko było w granicach bezpieczeństwa. Aż do momentu, kiedy przyszedł naprawdę bardzo silny podmuch. To trwało kilka sekund: przeraźliwy ryk silnika, który przeciwstawia się sile wiatru, widok dna doliny w przednich szybach i uczucie, jakby śmigłowiec był dociskany do ziemi.
O czym się wtedy myśli?
Tylko o tym, że te drzewa zbliżają się bardzo szybko. Ciekawe, bo jedno z pierwszych wspomnień mojego dzieciństwa to katastrofa śmigłowca w Dolinie Olczyskiej w 1994 roku. Zginęło dwóch ratowników i dwóch pilotów. Mój tata brał udział w tej wyprawie, wyskoczył na Hali Gąsienicowej. Leciał tym helikopterem w jedną stronę, w drugą -jak się później okazało - nie. Na całe szczęście.
Wtedy, po tym podmuchu wiatru - kontynuowaliście lot po poszkodowaną?
Nie. Musieliśmy zrezygnować. Ryzyko było zbyt duże.
Co się stało z tą kobietą w Dolinie Małej Zimnej Wody?
Niestety zmarła.
Takie sytuacje zostają w głowie?
Zostają. Obcowanie ze śmiercią, z naszą wobec niej bezsilnością - to człowieka uszkadza. Nie wiem, czy to dobre słowo. Może lepiej: zmienia. Widziała kiedyś pani śmierć człowieka?
Nie.
Więc trudno sobie pani - jak większości ludzi - wyobrazić patrzenie na śmierć kilku osób w jednym tygodniu. A tak wygląda praca na intensywnej terapii. Kiedy rozpocząłem tutaj pracę, ordynator Serednicki ostrzegł: to nie jest praca jak każda inna, że się przychodzi na parę godzin, odbija kartę, wychodzi. Pewnie spokojniej byłoby mieć zawód, gdzie codzienne czynności nie mają wpływu na ludzkie życie. Z drugiej strony - nasza satysfakcja, kiedy coś się uda, też jest większa. To bardzo przejmujące doświadczenie, pomóc pacjentowi, wyprowadzić go na prostą.
Które było najbardziej przejmujące?
Opiekowanie się pacjentką, którą - mimo wszystkich przesłanek, że jej mózg nie żyje - utrzymywaliśmy przy funkcjach życiowych ze względu na dziecko, które nosiła w sobie.
Przez 56 dni. Pisałam o tej historii.
Tego nie da się zapomnieć. Wraz z kolegami z oddziału opiekowaliśmy się nią pod okiem ordynatora Serednickiego. Bliscy pacjentki codziennie do niej przychodzili. Puszczali audiobooki, czytali książki. I tak przez kilka tygodni. Udało się doprowadzić ciążę do 27. tygodnia. Dziecko przyszło na świat, trafiło pod opiekę neonatologów. Następnie odpowiednie badania - których nie można było wykonać wcześniej, ze względu na dziecko - potwierdziły śmierć mózgu matki.
Nie wyobrażam sobie, jak trudne musi być patrzenie na umierających ludzi.
Na ich rodziny. Najbardziej bolesne jest obserwowanie rodzin, ich cierpienia. Jeśli chodzi o samego pacjenta… Mówi się, że śmierć człowieka nie dotyczy - bo jak człowiek jest, to śmierci nie ma, a jak jest śmierć - to nie ma człowieka. Na intensywnej terapii pacjenci, którzy umierają, są praktycznie zawsze nieprzytomni. Natomiast ciężko mi poradzić sobie z tragedią, która dotyka ich bliskich. Mieliśmy tu młodą dziewczynę, z Ukrainy. Trafiła do nas po wypadku samochodowym. Natychmiast przyjechali jej rodzice. Długo miałem przed oczami obraz rodziców trzymających za ręką ukochaną, umierającą córkę.
Rodzina zawsze jest przy śmierci?
Zazwyczaj. O ile jesteśmy w stanie przewidzieć, że nadchodzi koniec. Dzwonimy wtedy do bliskich. Dzisiaj musiałem wykonać taki telefon, dlatego chwilę się spóźniłem na spotkanie z panią. Przed wyjściem sprawdzałem jeszcze dokładnie stan moich pacjentów. Zobaczyłem, że stan jednego z nich się pogarsza. Często wobec objawów, które obserwujemy - jesteśmy w stanie przewidzieć nadchodzącą śmierć. I wtedy wykonujemy ten telefon.
Proszę powiedzieć, jak taka rozmowa brzmi?
Mniej więcej tak: bardzo mi przykro, stan córki, męża, mamy, siostry jest bardzo zły, proszę przyjechać. Proszę oczywiście jechać spokojnie, żeby nic się nie stało - to potrwa jeszcze chwilę, ale zmierza w jednym kierunku.
Może w tym zawodzie trzeba wyhodować sobie skorupkę beznamiętności?
Nie, tego nie chcę. Niektórzy uważają, że empatia u lekarzy nie jest profesjonalna, że lekarz, który przeżywa emocje z rodzinami czy z pacjentem - nie może być dobrym lekarzem. Nie do końca się zgadzam. Nie możemy być bezdusznymi robotami. Po pierwsze dlatego, że pacjenci i ich rodziny potrzebują widzieć w nas ludzi - współczujących, troszczących się, walczących. Po drugie lekarz nie może zapomnieć, że gra toczy się o najwyższą stawkę. Ta świadomość, w moim przekonaniu, leży u podstaw tego zawodu.