Lek. med. Janusz Kaliszczak, epidemiolog, o koronawirusie: Zdrowy rozsądek to najtańsza i skuteczna profilaktyka
Każde działanie, które ma ograniczyć rozprzestrzenianie koronawirusa, czy to izolacja, czy kwarantanna, czy edukacja, ma sens - mówi lek. med. Janusz Kaliszczak, specjalista chorób zakaźnych, epidemiolog, pediatra z Rzeszowa.
Czym jest wirus? Dla wielu to to samo, co bakteria.
Takie rzeczy, dla naszego bezpieczeństwa, powinno się tłumaczyć już na etapie edukacji szkolnej. Wirusy są zupełnie z innego świata, z pogranicza świata ożywionego i nieożywionego, w przeciwieństwie do większości bakterii nie poddają się leczeniu antybiotykami, są patogenami niewrażliwymi na antybiotyki.
Nie mamy, przynajmniej jeszcze, leku skutecznego przeciwko koronawirusowi. Są doniesienia, że leki, stosowane przy innych wirusach, być może będą skuteczne, ale nie mamy opracowanych terapii przeciwko niemu. A skoro tak, to grypę i choroby odwirusowe trzeba po prostu przechorować, zwalczyć przy pomocy własnego systemu odpornościowego.
I to podstawowy problem w walce z epidemią?
Problem polega może nie na samej chorobie, tylko na tym, jak sobie z nią może poradzić nasz organizm. Jeśli jest młody i wydolny, to wirus wielkiego uszczerbku na organizmie nie zostawi. Jeśli jednak jest obciążony innych dolegliwościami, szczególnie przewlekłymi chorobami płuc, układu krążenia, ktoś bierze sterydy lub inne leki hamujące odporność, to niestety tu skutki mogą być fatalne.
Choroba odwirusowa sama w sobie nie jest jakaś niezwykła, problemem są powikłania po niej.
Dodatkowym problemem epidemicznym może być liczba zakażonych. Epidemiolodzy mówią: nie pytajmy, jaka będzie epidemia, tylko jakie będzie miała rozmiary. I to nie w przebiegu takiej choroby jest problem, ale w skali zjawiska.
Statystyki podkreślają, że to ludzie starsi są najbardziej narażeni na powikłania, pan wydaje się mówić, że nie w wieku pacjenta jest zagrożenie, a w poziomie odporności organizmu.
Dla dziewięćdziesięciolatka w doskonałym stanie zdrowia wirus będzie mniejszym zagrożeniem niż dla pięćdziesięciolatka obciążonego przewlekłymi schorzeniami układu oddechowego czy z dolegliwościami kardiologicznymi. A statystyki rzeczywiście podają, że wśród 100 tysięcy chorych zgony pacjentów poniżej 10. roku życia można policzyć na palcach. Ale w grupie powyżej 70. roku życia to więcej niż osiem procent przypadków śmiertelnych w wyniku powikłań. Są to statystyki chińskie, w Europie procent przypadków śmiertelnych jest znacząco niższy. Być może zawdzięczamy to sprawniejszemu systemowi ochrony zdrowia.
Radzimy sobie z grypą typu A i B, SARS nas ominął, ptasia grypa postraszyła, ale nie bardzo dotknęła. Dlaczego COVID-19 jest taki niebezpieczny?
Bo ma wyjątkową zdolność przenoszenia się. On w swojej strukturze jest podobny do SARS czy MERS, w swojej zakaźności do wirusa grypy, choć należy do innej grupy wirusów. Jednak stopień przenoszenia się ma znacznie większy. Początkowe zalecano, by - dla własnego bezpieczeństwa zachować odstęp metra od bliźniego, a według nowych obserwacji już nawet więcej.
Toteż jedna osoba, wchodząca na halę produkcyjną, czy do supermarketu, może jednym kichnięciem narobić dużego bałaganu.
Niebezpieczeństwo Covid polega jeszcze na tym, że początkowo może nie dawać objawów, nosiciel może nie gorączkować, sprawiać wrażenie zupełnie zdrowego.
Czy regularnie, corocznie szczepieni przeciwko grypie mają wyższą odporność wobec koronawirusa?
Inny wirus, inny przebieg schorzenia, choć skutki bardzo podobne. Stopień uszkodzenia tkanek płucnych w obu chorobach jest porównywalny. Prawdziwe nieszczęście jest wtedy, kiedy dotkną nas obie choroby.
Możemy przewalczyć grypę, ale potem zarazić się wirusem w Wuhan. Albo odwrotnie. A tego nasz system odpornościowy może nie wytrzymać.
Dlaczego warto się szczepić przeciwko grypie? Bo wtedy minimalizujemy ryzyko, że dotnie nas ta druga akurat dolegliwość. A jeśli nawet dotknie, to mniejsze jest ryzyko, że wirus zniszczy nam płuca. Szczepiąc się pomniejszamy zagrożenie, że dojdzie do nałożenia się tych wyniszczających dolegliwości.
Tymczasem zaledwie 3 procent naszych rodaków pozawala się zaszczepić przeciwko grypie. A profilaktyka jest dużo tańsza niż jakiekolwiek leczenie, szczepienia powinny wejść do kanonu naszych zachowań. Mnóstwo na ten temat zostało powiedziane, media co roku alarmują i nawołują, służby medyczne prowadzą szkolenia, ale u nas każdy sam sobie jest lekarzem i wie swoje.
Jeśli ta rodząca się pandemia może mieć jakieś pozytywy, to chyba edukacyjne. I mobilizująco dla krajowego systemu ochrony zdrowia.
Akurat nas w Polsce zagrożenia epidemiczne traktowały do tej pory dosyć łagodnie. Jedna i druga grypa ledwie nas dotknęła, ebola przeszła kompletnie bokiem, denga gdzieś tam się pojawia, ale jeszcze nie jest poważnym zagrożeniem. To wszystko gdzieś wokół nas jest, ale jakoś nie potrafimy z tego wyciągnąć wniosków.
Myśmy już dawno tego typu zagrożenia wpisali w wojewódzki plan przeciwepidemiczny, ale na jego realizację nigdy nie było ani czasu, ani środków, ani - być może - także woli. Na pewno poziom zainteresowania groźbą epidemii rośnie, kiedy mamy wzrost liczby zachorowań na grypę, wraz z nim wzrasta tak zwana wyszczepialność. A kiedy zaczynamy czuć się bezpieczniej, czujność nam tępieje, o zagrożeniu zapominamy, a nawet nie potrafimy wyciągnąć długofalowych wniosków z doświadczeń.
A przecież był czas, kiedy w szpitalach likwidowano oddziały zakaźne, redukowano liczbę lekarskich specjalizacji. Na zasadzie, że likwidujemy straż pożarną, bo dawno się nie paliło. A kiedy zaczyna się palić, to na organizację straży jest już za późno. Być może tegoroczne doświadczenia czegoś nas nauczą.
Nawet ubiegłoroczna odra nie była dla nas żółtą kartką?
Obawiam się, że jeden rok, przy ograniczonych konsekwencjach epidemicznych, to wciąż za mało, żeby takie zagrożenia potraktowano poważnie. A tego rodzaju doświadczenia powinny nas mobilizować do stworzenia właściwej struktury ochrony przed zagrożeniem epidemicznym.
Co każdy z nas, nie oglądając się na publiczny system ochrony zdrowia, może zrobić, by zminimalizować ryzyko infekcji?
Trendy stał się jogging, w ogóle ruch na świeżym powietrzu, modne jest zdrowe odżywianie się i w ogóle zdrowy tryb życia, ale kiedy się pójdzie do galerii handlowej i poobserwuje się ludzi, wychodzących z toalety, to dojdziemy do wniosku, że tylko nieliczni myją ręce po. Jeśli nie myją w takich sytuacjach, to można postawić pytanie, czy w ogóle myją. Kwestia codziennej, podstawowej higieny to w naszym społeczeństwie wciąż jeszcze ugór niezaorany.
Można w nieskończoność tłumaczyć, jak należy kichać: w łokieć lub w rękaw, a nie na zewnątrz. A nieraz obserwowałem sytuację, kiedy do przychodni przyjdzie pani, stanie na środku i kichnie na całe pomieszczenie. Bo może szkoda jej trzydziestu groszy na chusteczkę.
Zresztą przykładów na łamanie podstawowych zasad profilaktyki jest znacznie więcej. Powtarzamy: nie pchać się w duże zgromadzenia, a w galeriach handlowych i supermarketach są tłumy ocierających się o siebie ludzi. Ktoś mi niedawno, jeszcze nim Włochy stały się strefą chronioną, z entuzjazmem mówił, że teraz w Alpy włoskie można pojechać na narty za jedną czwartą zwykłej ceny. Obawiam się, że chętni by się znaleźli.
Z jaką szczytową skalą zachorowań w Polsce powinniśmy się liczyć, biorąc pod uwagę dotychczasową progresję?
W przypadku epidemii wirusowej nie sposób tego przewidzieć. Możemy snuć prognozy, a rzeczywistość może wyglądać zupełnie inaczej. Ważne jest, że każde działanie, które ma ograniczyć rozprzestrzenianie wirusa, czy to izolacja, czy kwarantanna,czy edukacja - mają sens.
Najtańszą i najskuteczniejszą metodą powstrzymania epidemii jest profilaktyka. Byle wszyscy stosowali się do zasad. A mamy przykłady, że niektórzy nie chcą rezygnować z wojaży, wybierają się na narty w tereny zagrożone. A zdrowy rozsądek to też forma profilaktyki.
Tymczasem pomysł na izolowanie stref zagrożonych nie jest ostatnią zdobyczą nauk medycznych, tak radzono sobie z zarazą już od wieków. Wbrew pozorom nie jesteśmy chyba dostatecznie wyczuleni na zagrożenia epidemiczne, ostatnie nasze takie ciężkie doświadczenie w Polsce to epidemia czarnej ospy w 1963 roku, kiedy półtora tysiąca z nas zachorowało. I to było dla nas wszystkich duże wyzwanie. Od tego czasu czujność nam się mocno stępiła.
Media codziennymi doniesieniami budzą czujność, czy sieją panikę?
Problemu nie mogą nie zauważać, jeśli jednak w którejś gazecie czytam tytuł, że „Wirus wreszcie przerwał kordon“, to już nie jest budzenie czujności, a destrukcyjne podgrzewanie emocji.