Lee Child: Dobry pisarz w całości poświęca się czytelnikowi, siebie zostawia z tyłu
- Zwrot: uczynić Amerykę znów wielką oznacza, że ona wielka już kiedyś była - a to nieprawda. Jack Reacher to wie. On nie jest Republikaninem
Jak się do Pana zwracać: panie Child, czy panie Grant?
Proszę używać nazwiska Child.
A w domu? Jak się do Pana zwracają?
Żona mówi do mnie Jim, a córka - tato.
Pan o sobie myśli jako o Lee Childzie, czy jako o Jimie Grancie?
Nazwiska Lee Child używam już ponad 20 lat, to duża część mojego życia. Tak naprawdę Lee Child oraz Jim Grant to dwie różne osoby. To zdrowa sytuacja.
Nie grozi schizofrenią?
Nie, to bardzo wygodne rozwiązanie. Gdy Lee Child jest za coś mocno krytykowany, zawsze mogę pomyśleć, że to ten drugi facet, nie ja. Mam dwie linie obrony - najpierw jako autor książek, a potem jako ja sam.
To może Jim Grant też powinien zacząć pisać? Tylko nie książki sensacyjne, a epickie powieści.
Na pewno mógłbym pisać też jako Jim Grant. Pytanie, czy będę chciał. Miałem szczęście z książkami o Jacku Reacherze. Nie jest łatwo odnieść taki sukces, także jestem szczęśliwy w tym miejscu, w którym teraz się znajduję.
Zanim Pan został Lee Childem w 1997 r., pracował przez niemal 20 lat w telewizji, był m.in. dyrektorem programowym. Co Pan zapamiętał z poprzedniego życia?
Wielu osobom wydaje się, że skoro wcześniej pracowałem w telewizji, to na pewno ułatwia mi to pisanie książek. To nieprawda. To są dwa całkowicie inne światy. Doświadczenie z telewizji nie jest zbytnio przydatne przy pisaniu. Mówimy o dwóch bardzo różnych mediach.
Dalej jednak to są media, pewne elementy warsztatu są wspólne.
W telewizji szybko nauczyłem się jednej ważnej rzeczy: że w niej nie chodzi o mnie, tylko o widzów. O publiczności trzeba myśleć cały czas, to ona jest najważniejsza. Akurat dla autora książek taka lekcja jest bardzo cenna. Bo wielu pisarzy popełnia zasadniczy błąd.
Jaki?
Skupiają się na tym, jakie to fascynujące zajęcie być pisarzem. A przecież czytelników autor kompletnie nie interesuje. Dla nich liczy się historia. Tylko o nią chodzi. Dobry pisarz w całości poświęca się czytelnikowi, siebie zostawia z tyłu.
Jaki wpływ na Lee Childa miał sposób Pana rozstania z telewizją? Bo przecież został Pan zwolniony w wyniku restrukturyzacji firmy.
Byłem wściekły. Nie chodziło tylko o mnie, o to, że straciłem pracę, ale także o logikę tych zwolnień. Dwa pokolenia budowały kulturę telewizyjną i ona sprawnie funkcjonowała, miała duże osiągnięcia. I w jednym momencie została ona cynicznie zniszczona tylko po to, by wygenerować większe zyski w ciągu następnego roku, czy dwóch lat. Chodziło o większe pieniądze w krótkim terminie. To mnie bardzo irytowało, cynizm, z jakim przeprowadzono całą operację.
Jednak zwolnienie z pracy fatalnie wpływa na samoocenę, poczucie własnej godności.
Wtedy czułem się mocny, wiedziałem, że sobie poradzę. Ale też widziałem, że wiele innych osób, które straciły pracę razem ze mną, nie daje sobie rady. Właśnie to sprawiało, że byłem wściekły.
Utrata pracy to jedno z najbardziej stresujących zdarzeń w życiu.
To prawda - ale każdy z nas ma prawo do samodzielnej reakcji na to zdarzenie.
Pan miał wtedy 43 lata. To nie jest chwila, w której z łatwością zaczyna się życie od początku, zwłaszcza gdy ma się rodzinę, dzieci.
To prawda. Z drugiej strony można na to spojrzeć jako na ostateczną szansę. Umiejętności, które udało się zdobyć w pierwszej połowie życia, można wykorzystać w drugiej. Jeśli na sytuację spojrzy się jako na szansę, może to być okazja do poprawy życia. Mnie wtedy napędzała furia, która mnie dopadła.
Chciał Pan coś udowodnić?
Oczywiście. Chciałem, żebym to ja śmiał się jako ostatni.
Ale dlaczego akurat pisarstwo? Czemu zdecydował się Pan pisać kryminały?
Pisarz jest sam swoim szefem. W takiej sytuacji nie trzeba być zależnym od żadnej korporacji, czy struktury. Pracuje się samemu. Także samotnie. Pisanie to jeden z najbardziej samotnych zawodów. Jestem sam odpowiedzialny za wszystko, co robię. To całkowicie inna sytuacja niż praca w telewizji, gdzie siłą rzeczy musiałem pracować w dużym zespole. Nawet jeśli udało się odnieść sukces, trudno go przypisać konkretnym osobom, bo nad każdym projektem pracują setki ludzi. Podobnie z porażkami. W pisaniu odpowiedzialność jest jasno przypisany: sukces, lub porażka trafia na konto autora.
Mając tak świetnie sprzedającego się bohatera jak Jack Reacher, mógłby Pan stworzyć własną firmę wydawniczą. Bez problemu można by wokół niego zbudować sporą korporację.
Rzeczywiście, mógłbym, choć jest sporo pisarzy w podobnej do mojej sytuacji. Choćby Stephen King, czy John Grisham. A jednak nikt się na to nie zdecydował.
Dlaczego?
Bo to nudne. W takiej sytuacji 99 proc. czasu zajmowałaby papierkowa robota: pilnowanie, czy książki są wydrukowane na czas, odpowiednio zapakowane i wysłane do księgarni. Zdecydowanie wolę, gdy tę pracę wykonuje ktoś inny.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień