Kwadratura kuli: Podwyżki plus i minus, czyli do polityki (nie) idzie się dla pieniędzy. "Sobie 60 procent, nam 4 lub zero". Uroki populizmu
Zgadzam się z Jarosławem Kaczyńskim, że ta podwyżka się po prostu politykom należała. Jeśli ktoś mówi inaczej, jest hipokrytą. Jeśli ktoś myśli inaczej, powinien uczciwie porównać średnią pensję krakowską i warszawską (7,1 tys. zł brutto miesięcznie) z przeciętną wypłatą wiceministra (6,9 tys. zł). Po co zdolny krakus miałby się tłuc do resortu czegośtam? Acha, dla idei! Bo „do polityki nie idzie się dla pieniędzy”. Kto to powiedział? Jarosław Kaczyński.
Od lat konsekwentnie powtarzam, że politycy w Polsce nie mogą zarabiać tak mało, bo to prowadzi do wielorakich patologii. Pokusy korupcyjne to jedno, ale długofalowo najgorsza (dla nas, obywateli) jest negatywna selekcja na stanowiska. Jeśli można być dobrym prawnikiem w warszawskiej kancelarii za 25 tys. zł miesięcznie, to po co być dobrym prawnikiem w magistracie lub ministerstwie za niecałe 7 tys. zł miesięcznie? Z idealizmu?
Owszem, znam zdumiewająco sporo osób, które weszły do polityki w imię ideałów, naprawy Polski i świata. Jednak większość polityków to ludzie jak inni: jeśli nawet potrafią się porwać na idealizm, to zaraz potem muszą wrócić do czającej się tuż za rogiem prozy życia. Zadbać o utrzymanie dzieci, uregulować w terminie wszystkie (wciąż rosnące) rachunki, kupić auto i (też drożejącą) benzynę, spłacać kredyt na mieszkanie itepe.
Prezes Kaczyński, z rentgenem ludzkiej natury w oczach, doskonale zdaje sobie sprawę, że jego ludzie, nawet ci najwierniejsi, mają swoje troski i muszą na nie jakoś zarobić. Mimo to parę lat temu, przy pierwszej próbie podniesienia uposażeń polityków, zlecił sondaże – i postanowił politykom uposażenia demonstracyjnie obniżyć. Jako dziennikarz obserwujący od dekad dzielenie łupów w Rzeczpospolitej ostrzegałem wówczas, że ów arcypopulistyczny ruch skończy się niespotykanym w dziejach skokiem wygłodniałych starych i młodych wilków na wszelakie posady w publicznych spółkach i agendach.
Dziś Jarosław Kaczyński już chyba wie, że odwołanie tamtych podwyżek i wzmacnianie w społeczeństwie populistycznych nastrojów brutalnie obraca się przeciwko władzy. W publicznych spółkach jego ludzie przebijają poprzedników, którzy byli przecież tak odlegli od świętości, jak planeta Ziemia od galaktyki UDFj-39546284 w gwiazdozbiorze Pieca. Jedynym sensownym ruchem jest urealnienie płac polityków.
Sęk w tym, że jak się latami podburzało lud przeciwko podwyżkom, to teraz ciężko te podwyżki ludowi wytłumaczyć. Owszem, średnia pensja w Polsce wzrosła przez ostatni rok o 10 proc., dwukrotnie przebijając inflację. Ale te wzrosty dotyczą zdecydowanej mniejszości firm, czyli zatrudniających ponad 9 osób. I nawet tam nie są dawane „po równo”: jedni (np. informatycy) zyskali 20 procent, a inni – zero. Przy szalejącej inflacji.
No i jest cała budżetówka, której rząd zamroził pensje, ku oburzeniu wszystkich związków zawodowych, w tym bratniej Solidarności. Nakłada się na to planowana waloryzacja emerytur – o 4 procent. Niechaj się Jarosław Kaczyński nie dziwi, że opozycja robi z tego hasła typu: „Sobie dali po 60 procent, a tobie 4 lub zero”. Sam w opozycji robiłby to samo.
Niemała część wyborców zastanawia się przy tym, czy warto płacić jakiemuś medialnie nadaktywnemu posłowi ponad 10 tys. zł miesięcznie za jakieś kocopały. Ta refleksja może mieć znaczenie we wszystkich zbliżających się wyborach.
Wygląda jednak na to, że rządzący nie chcą tego dostrzec. Aż narzuca się tutaj stary dowcip o dwóch ślepych koniach: - Będziesz startować jutro w Wielkiej Pardubickiej? - pyta pierwszy.
- Nie widzę żadnych przeszkód – odpowiada drugi.