Możemy się o to spierać, ale jakoś tak jest, że w pewnych kręgach bogaty w stanie upojenia alkoholowego jest „podchmielony”, a biedny w tym samym stanie jest „pijany jak świnia”. Bogaty, który biegnie, „uprawia jogging”, a biegnący biedny to „złodziej”. Bogaty czytający gazetę to „intelektualista”, a biedny czytający gazetę to „bezrobotny szukający pracy”…
Historia polskiego kapitalizmu to z jednej strony dzieje tytanicznej pracy, pomysłowości i bohaterskich zmagań przedsiębiorców i ich pracowników o poprawę bytu własnego i rodaków, ale z drugiej – epos o zażartej walce o godność. „Ziemia obiecana” jest w sumie i o tym, i o tym; szkoda, że o ostatnim trzydziestoleciu nie powstało równie przenikliwe dzieło.
Jako reporter zaglądałem w oczy porzuconych przez państwo i naród ludzi z byłych pegieerów; 40-latków zwalnianych z wielkich niegdyś fabryk; desperatów próbujących w realiach demokracji i państwa prawa założyć związek zawodowy w korpo i wyrzucanych na bruk bezkarnie; kasjerek, którym zarabiająca miliardy hipersieć – via agencja pracy tymczasowej – oferowała 960 złotych brutto za 160 godzin harówki na zleceniu. Patrzyłem w smutne oczy dzieci tych ludzi – samemu pracując po 16 godzin na dobę, by zapewnić własnym pociechom byt porównywalny z tym, jakim cieszył się najbiedniejszy w UE Portugalczyk.
Po wejściu do Unii nastąpił w Polsce niesłychany od stuleci wzrost gospodarczy: myśmy od początku transformacji zwiększyli PKB dziesięciokrotnie, a eksport kilkunastokrotnie! Ów wzrost widać nie tylko w statystykach państwa, ale i w analizach przeciętnego dochodu rozporządzalnego publikowanych przez GUS. Kraków z Małopolską są tu absolutnie spektakularnym przykładem: przysłowiowo uboga Galicja stała się najszybciej rosnącym i jednym z najbardziej zasobnych regionów Polski.
Obecna władza załapała się szczęśliwie na kilka sprzyjających trendów. Pierwszy, kluczowy, jest taki, że transformacja zaczęła przynosić owoce w postaci wzrostu konkurencyjności polskich firm; dzięki temu wystrzelił eksport, który stał się kołem zamachowym gospodarki i źródłem coraz wyższych dochodów przedsiębiorców. Pracownicy długo nie mieli z tego zbyt wiele, ale w 2015 roku Polska po raz pierwszy silnie odczuła skutki trwającego od dekad kryzysu demograficznego: młodych wchodzących na rynek pracy jest dużo mniej niż starych, przechodzących na emerytury, co w warunkach wzrostu zamówień sprawia, że pracodawcy muszą podnosić wynagrodzenia. I wreszcie: pod koniec rządów PO i PSL skarbówki wszystkich państw Unii nawiązały ścisłą współpracę w walce z oszustami podatkowymi (pojedyncze państwo nic tu nie może), co ogromnie zwiększyło wpływy do budżetów.
Wśród grzechów rządzącej wtedy koalicji PO-PSL kluczowy jest chyba ten, że przeoczyła (?) owe trendy – albo po prostu patrzyła na bliźnich z pozycji pasażera limuzyny, mając gdzieś szofera. Do wyborczego zwycięstwa PiS w 2015 r. i zwycięstw kolejnych walnie przyczynił się Jacek Rostowski - prostym zdaniem: „W budżecie państwa nie ma pieniędzy na 500 plus”.
Popularna opinia głosi, że „PiS kupuje przychylność wyborców za gotówkę”. Te wszystkie plusy, trzynastki, czternastki itp. wywołują drgawki u sporej części elit. Dla klasy ludowej są jednak źródłem czegoś więcej niż lepsze dochody: poczucia godności. PiS doskonale to wyczuł, obudowując transfery odpowiednimi narracjami. Można ubolewać, że robił to i robi na tak silnej kontrze do elit, gospodarczych, intelektualnych, prawnych, ale ktoś inny powie, że te elity na to zasłużyły. Co więcej – owa polityka okazuje się skuteczna.
Problem w tym, że jej kontynuacja wymaga trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy. W analizach dochodu rozporządzalnego polskich rodzin widać czarno na białym, jak szybko za czasów PiS zmalał udział dochodów z pracy, a jak silnie wzrósł udział dochodów z zasiłków. Równocześnie w kosztach ponoszonych przez rodziny lawinowo rośnie udział wydatków na żywność; w rozwiniętych krajach nie przekracza on zwykle 15 procent, w Anglii jest niższy niż 10 proc. W Polsce Tuska wynosił 18 proc., a w Polsce Kaczyńskiego przekroczył 30 proc. i rośnie. Równie szybki okazał się wzrost wydatków na utrzymanie domów i mieszkań, zwłaszcza energii – a czekają nas wkrótce kolejne szoki.
Aby to ludziom zrekompensować władza potrzebuje – powtarzam – ogromnych pieniędzy. A one biorą się przede wszystkim z ciężkiej pracy milionów ludzi, którzy są przez polityków władzy regularnie obrażani. Znów chodzi zatem nie tylko o podział dochodów – ale i ludzką godność. I to jest, jak się wydaje, klucz do wygrania wyborów.
Zawsze był.