Kwadratura kuli: Chopin i wieśniacy, czyli jak Święta Katarzyna i kobieta o imieniu Jerzy przyczyniły się do powstania raju na ziemi
Ten felieton piszę z zachwycającego tarasu celi Fryderyka Chopina i George Sand w pocztówkowej Valldemossie. Po lewej urzekający widok na dolinę, po prawej pianino, na którym geniusz stworzył sławne dzieła. Zatrzymując wzrok na białych i czarnych klawiszach Pleyela myślę sobie: czyż można znaleźć lepszy dowód na totalną nieczarnobiałość świata?
Nic tak nie rozśmiesza Boga, jak ludzkie plany. To powiedzenie mogłoby być mottem podróży na Majorkę, jaką Chopin odbył z Sand i jej dziećmi na przełomie 1838 i 1839 roku. To miała być wyprawa do raju: miejsca na tyle oddalonego od paryskich salonów i ich stugębnych plotek, by bez reszty poświęcić się tworzeniu. Klimat wyspy zdawał się idealnym lekarstwem na dolegliwości syna Sand i suchoty (mukowiscydozę?) Fryderyka. Widoki Palmy miały dopełnić bukoliczny obraz.
Plagi majorkańskie nie przybrały może rozmachu egipskich, ale w Chopinowej mikroskali musiały być gargantuiczne. Mieszkańcy wioski na zachód od Palmy – pierwszej, w której zamieszkała para – zauważyli, że przybysz niedomaga, poszła wieść, że pluje krwią i… trzeba było uciekać. Wszystko, czego dotknął Fryderyk, miejscowi spalili. Zero chrześcijańskiego miłosierdzia. Bezdomnych przygarnął francuski konsul. Wkrótce okazało się, że jedynym schronieniem dla Chopina może być opuszczony przez kartuzów klasztor w Valldemossie, 17 km bezdrożami pod górkę na północ od Palmy.
„Wielkoświatowcy” wylądowali w mieścinie w połowie zimy, jakiej nie pamiętali najstarsi valldemoscy górale: katastrofalnie deszczowej i chłodnej. Objawy choroby kompozytora nasiliły się, zwłaszcza że warunki w kamiennej celi z malutkimi oknami były ultraspartańskie. Tubylcy patrzyli na dziwną parę z Europy z gigantyczną nieufnością. Już sam fakt, że Sand i Chopin nie byli małżeństwem stanowił dla ludu, który wydał błogosławioną (a potem świętą) Katarzynę Tomas, nie lada despekt. A co dopiero skłonność Sand do paradowania w męskich strojach z cygarem w ustach – tu już musiało być dla miejscowych skrajne lewactwo. Podobnie jak imię paryżanki: Jerzy!
Sand opisała owe dwa miesiące w „Zimie na Majorce”. Jej stosunek do miejscowych można określić jednym słowem: pogarda. Ot, klasyczne poczucie wyższości i brak chęci poznania ludzi ze wsi przez salony. Pisarka piętnuje pozorną (jej zdaniem) żarliwość religijną i skrajne zakłamanie, złodziejstwo i zdzierstwo, prymitywizm, używa nawet słowa „małpy”. W najlepszym razie widzi w Majorkańczykach „duże dzieci, które pewnego dnia zaprowadzimy do prawdziwej cywilizacji”.
Chopin i Sand opuścili Valldemossę z wielką ulgą – i dla nich, i dla miejscowych. I tu wchodzimy w paradoks czy raczej - chichot dziejów. Chopiniści są dość zgodni, że gdyby nie pasmo cierpień, mistrz nie stworzyłby tak bolesnych, a jednocześnie dojmująco pięknych dzieł, na czele ze słynnym preludium, oczywiście, deszczowym. W 1930 r. błogosławiona Katarzyna, patronka Valldemossy, została obwołana świętą. W tym samym roku w miasteczku ruszył – najsłynniejszy w świecie po warszawskim – festiwal chopinowski. W dawnej celi Chopina i Sand powstało muzeum z jednymi z największych zbiorów związanych z kompozytorem. Któryś z „wieśniaków” ocalił nawet pukiel włosów Fryderyka, który wypadł z książki pozostawionej przez Sand. Spalono łóżko Chopina. Ale nie pianino.
Oba kulty, Santa Cataliny i Fryderyka Chopina, mają się w Valldemossie wyśmienicie. Dzięki nim miasteczko jest najchętniej, poza stolicą, odwiedzanym miejscem na Majorce i… ludziom żyje się dobrze. I miejscowym, i zachwyconym turystom. Można rzec, że dzięki epokowemu sojuszowi wsi z salonem powstał tu wreszcie raj na ziemi.