Kto nie lubi telewizji. Będzie jeszcze gorzej?
Na przykład ja zaczynam ją lubić coraz mniej. Coraz trudniej znaleźć w ofercie cokolwiek ciekawego: same filmy kategorii B, na dodatek powtarzane aż do znudzenia (czasem emitowane na dwóch kanałach równocześnie), rozmowy z nieciekawymi ludźmi, tzw. paradokumenty, ciągnące się jak cukierki nazywane mordoklejkami seriale.
A do tego wszechobecne reklamy, coraz głupsze, coraz bardziej denerwujące. I skłaniające do tzw. zappingu, czyli przełączania się podczas ich trwania z kanału na kanał, bez chęci powrotu do pierwotnie oglądanej pozycji.
A wychodzi na to, że będzie jeszcze gorzej. Bo, jak się okazało, telewizji nie lubi też Unia Europejska i postanowiła wbić jej nóż w plecy. Jak zwykle twierdząc, że chce telewizji zrobić dobrze. Coś tak jak z Polską…
W Brukseli kończą się prace nad nową dyrektywą dotyczącą nadawania reklam. Wedle obecnych reguł reklamy nie mogą przekroczyć 20 procent czasu antenowego, czyli z reguły 12 minut na godzinę programu. Teraz ma wejść w życie uelastycznienie.
Unia, jak to Unia, ustaliła szczegółowy algorytm, streszczający się do tego, że czas nadawania reklam będzie rozliczany nie godzinowo, a w skali całego dnia. To znaczy, nadawca w niektórych porach będzie mógł puszczać więcej reklam, w innych nie nadawać ich w ogóle. Ponoć uchwalenie tej zasady jest już niemal pewne.
Wedle intencji dyrektywodawcy, nowe reguły mają telewizji pomóc, zwiększając jej dochody. „Ważne jest, by nadawcy mieli większą elastyczność i mogli decydować, kiedy zamieszczać reklamy, tak by zmaksymalizować popyt wśród reklamodawców i przepływ widzów” - głosi unijny projekt.
Dodatkowym efektem ma być zmniejszenie potencjalnego uzależnienia stacji telewizyjnych od polityków, ponieważ - borykając się podobno z kłopotami finansowymi (coś mi się w to nie chce wierzyć, znając chociażby gaże tzw. gwiazd) - szukają wsparcia u władz różnych szczebli, od samorządów po rządy.
Moim zdaniem, w przywołanym cytacie kluczowe są słowa „przepływ widzów”. Przepływ widoczny już dziś - chociażby we wzroście liczby widzów szukających filmów w internecie, przenoszących się na (coraz tańsze, w wielu przypadkach darmowe) platformy VOD (tzw. wideo na żądanie). Czyli, jak powiedziałaby to unijna entuzjastka Joanna Scheuring-Wielgus, owa dyrektywa to klasyczne „wciskanie do brzucha dziecka z kąpielą”.